„Turndot” to jedna z tych oper obowiązkowych. Ostatnie dzieło Pucciniego, rozsławione daleko poza kręgami wielbicieli muzyki klasycznej dzięki arii „Nessun dorma” stanowi jedną z tych żelaznych pozycji operowego repertuaru. Można dojść do wniosku, że zawsze gdzieś w Polsce grają „Turandot”, z mniejszym i większym powodzeniem biorąc się za opowieść o dumnej chińskiej księżniczce, zadającej kandydatom do jej ręki trzy trudne pytania. Tym razem na przywołanie historii zdecydowała się Opera Krakowska. I była na tyle miła by zaprosić mnie na spektakl. Czemu nie odmówiłam, bo operom się nie odmawia.
Nie ukrywam, tym co najbardziej mnie interesowało to pytanie, jak reżyserka Karolina Sofulak poradzi sobie z tym co z współczesnego punktu widzenia może razić – takim bardzo niemodnym już orientalizmem. Surowa chińska księżniczka, bezrady wobec jej okrucieństwa lud Pekinu, tracenie kandydatów do ręki – wszystko dziś może widzowie nieco zgrzytać. Sofulak wyszła z tego obronną ręką. Wychodząc od baśniowej, wręcz archetypicznej fabuły porzuciła zupełnie pomysł na rozgrywanie historii w Chinach. Nie starała się też przenieść jej w czasie – czy to bardziej do przeszłości czy bliżej teraźniejszości. Zamiast tego proponuje świat zupełnie fantastyczny. Wśród inspiracji reżyserki można by pewnie wymienić „Diunę” – dużo tu piasku a lud Pekinu wygląda nieco jak freemeni, ale to tylko luźne skojarzenie. W istocie udało się stworzyć na scenie bardzo spójną wizję, która współgra z baśniową historią a jednocześnie – rozgrywa się w wykreowanym na potrzeby spektaklu świecie.
Często zdarza się, że takie odważne pomysły realizacyjne gdzieś po drodze ujawniają swoją niespójność – coś co dobrze działa w pierwszym akcie, zaczyna trzeszczeć w akcie ostatnim. Jednak tym co wyróżnia krakowską „Turandot” jest właśnie ten przemyślany, działający od A do Z pomysł na inscenizację. Widziałam w życiu wiele spektakli operowych, gdzie zadawałam sobie co chwilę pytanie „co reżyser chciał powiedzieć”. W przypadku tej „Turandot” takich pytań nie mam – koncepcja jest przejrzysta, wciągająca, i współgrająca z tekstem i muzyką. Widać pewne, drobne nawiązania do tego co z chinami się kojarzy (w niektórych kostiumach np. W pierwszym kostiumie księżniczki) ale nigdy nie wychodzimy z tego fantastycznego konceptu, który został wybrany przez reżyserkę.
Jednocześnie to wystawienie łagodzi nie tylko ten niemodny orientalizm „Turandot” ale też – sprawnie obchodzi się ze scenami, które można byłoby uznać za problematyczne. Dyskusja o miłości i pożądaniu, które zaczyna rozpalać księżniczkę po spotkaniu z cudzoziemskim księciem, rozegrana jest bardziej jak dyskusja o władzy, niż uwodzenie czy wręcz przymuszenie do pocałunku. Bardzo wyraźnie widać, że reżyserka stara się uczynić z „Turandot” postać ciekawszą niż tylko – archetypiczną lodową księżniczkę, którą zmiękczyć może jedynie pocałunek i miłość mężczyzny. Jestem zawsze bardzo wdzięczna współczesnym reżyserom, gdy starają się znaleźć nowe ramy dla znanych postaci – jednocześnie zachowując szacunek dla tekstu i brzmienia oryginału. Bo też trzeba zauważyć, że choć pomysły reżyserki są ciekawe, i pozwala spojrzeć na spektakl w nowym świetle, to nie przyćmiewają tego co najważniejsze – przestrzeni na przezywanie operowych wzruszeń.
Krakowska „Turandot” udowadnia moim zdaniem, że to jedna z tych oper, gdzie absolutnie kluczowy jest chór – to on ma tu jedne z najlepszych partii, i to on jest nam najbliższy – występując w roli ludu, który obserwuje królewskie zmagania. Przyznam, że świecił mi tu w przedstawieniu najjaśniej – być może dlatego, że zawsze bardzo lubię, jak chór jest dobrze prowadzony nie tylko muzycznie, ale i aktorsko. Tu dzięki dobrzej grze w tle, całość spektaklu ożywała a ta tajemnicza, pustynna kraina, w której się znaleźliśmy ożywała.
Z ról drugoplanowych kupili mnie wykonawcy ról Pinga, Panga i Ponga – cesarskich doradców i uczonych. Udało się zachować z jednej strony komizm tych postaci, z drugiej – stworzyć bohaterów jako zakładników sytuacji, w której się znaleźli. Patryk Wyborski, Adrian Domarecki i Łukasz Gaj, wprowadzają na scenę lekkość i dowcip. A jednocześnie stanowią po prostu bardzo przyjemne do słuchania trio. No i udowadniają, że naprawdę każdemu mężczyźnie pięknie w odpowiednio dobranej spódnicy. Tu muszę, z uprzejmą złośliwością dodać, że dzięki ich bohaterom na scenie pojawia się armatura łazienkowa w postaci wanien. Widzicie ja mam teorię, że każde współczesne wystawienie opery musi mieć umywalkę, albo chociażby wannę. Najwyraźniej się nie myliłam.
Spośród obsady głównych ról najbardziej podobała mi się Iwona Socha jako Liu. Liu to postać, która jest w całej tej historii najtragiczniejsza, cień, który kładzie się na baśni. Młoda niewolnica, która poświęca całe swoje życie dla miłości. Miłości nie odwzajemnionej, przeżywanej gdzieś w cieniu całej historii. To jest bohaterka absolutnie tragiczna i ponownie – budząca pewien dyskomfort współczesnego widza, który uświadamia sobie jakie miejsce przypisano jej w historii. Socha śpiewa swoją Liu mocno, ale wrażliwie, w taki sposób, że scena jej śmierci porusza widzów i zostaje na długo w pamięci.
Dominik Sutowicz jako Kalaf jest moim zdaniem bardzo poprawny. Na jego niekorzyść gra fakt, że przychodzi mu śpiewać jedną z najładniejszych (jeśli nie najsławniejszą) operowych arii świata. A to znaczy, że widzowie, w tym ja osłuchaliśmy się już z dziesiątkami wykonań, w tym takich które wykonywali najlepsi śpiewacy świata. A to oznacza, że każde dobre wykonanie, które nie zmieni naszego postrzegania czym w ogóle jest opera, jest mniej poruszające niż na to zasługuje. W roli Turandot w przedstawieniu, na którym byłam śpiewa Agnieszka Kuk. Przyznam szczerze, że mam mieszane uczucia. Choć jej głosowi i śpiewowi nie mogę nic zarzucić, to miałam wrażenie, że aktorsko nieco odstaje od reszty obsady. Z drugiej strony Turandot to niewdzięczna rola, bo widz jest tak przygotowywany na spotkanie z księżniczką, że kiedy się pojawiaj – niemal zawsze nie jest w stanie dorównać tym wygórowanym wyobrażeniom.
Tym co mnie absolutnie zachwyciło w wystawieniu – poza samym pomysłem reżyserki, były kostiumy. Ilona Binarsch stworzyła fantastycznie spójny i intrygujący świat, dzięki prostym ale działającym na wyobraźnie rozwiązaniom. Niesłychanie podobały mi się kostiumy Pinga, Panga i Ponga – które zawieszone są idealnie między wschodem a zachodem. Świetne są suknie dam dworu i przypominające trochę stroje z Gwiezdnych wojen, stroje strażników. W kostiumach można znaleźć nawiązania do tego co kojarzy się nam z Chinami, ale są to nawiązania na tyle nie bezpośrednie, że nie wyrywają nas z tego świata przedstawionego. Jedyny kostium, który bym zmieniła to pierwszy strój Turandot. Wydaje mi się odrobinę za bardzo „chiński” co nieco burzy tą spójną wizję. Ale to tylko jeden kostium w jednej scenie. Inna sprawa – dawno nie byłam tak pod wrażeniem, właśnie tego wykorzystania kostiumów do budowania postaci, relacji między nimi i ich przemian na scenie.
Krakowską „Turandot” poleciłabym każdemu kto nie ma z operą wielkich doświadczeń. Myślę, że ta inscenizacja jest idealna na pierwsze wyjście do opery (spokojnie można zabrać młodą osobę, na całe szczęście to jedno z tych wystawień gdzie nikomu nie każą się miotać nago po scenie, co przez pewien czas było niemal normą w operach) – zwłaszcza, że sama pamiętam jak Puccini do mnie trafiał, kiedy miałam kilka, kilkanaście lat (dziś trafia nieco mniej za to przekonałam się do Mahlera którego wtedy słuchać nie mogłam – jak to się człowiek zmienia). To jest dokładnie takie wystawienie, które pozwala w pełni zrozumieć dramaturgię operowej narracji, jest przejrzyste, i całkiem wciągające. Zwłaszcza jak nie wiemy jak to się skończy, albo wiemy jaki to się skończy i damy się porwać operowym emocjom. Bo właśnie to jest całe piękno tej sztuki. Ile razy byśmy nie oglądali opery, zawsze nim skończy się dobrze lub tragicznie siedzimy na krawędzi fotela niepewni co będzie dalej, ale pewni, że włożyliśmy w to całe serce.
Dziękuję za zaproszenie Operze Krakowskiej i mam nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze nie raz odwiedzać Kraków by poznawać go od muzycznej strony. Zwłaszcza, że to dopiero drugi raz kiedy miałam szansę obejrzeć operę poza Warszawą. I przyznam było to doświadczenie bardzo ciekawe, bo scena Teatru Wielkiego jest tak olbrzymia, że czasem trudno się poczuć w środku opowieści, tymczasem Opera Krakowska jest dużo mniejsza co sprawia, że człowiek czuje się bliżej całej opowieści.