Home Ogólnie Zwierz podróżny, wpis piąty turystyczny

Zwierz podróżny, wpis piąty turystyczny

autor Zwierz

 

Hej

 

Dzień rozpoczynam z poczuciem misji. Moje dotychczasowe przechadzki po Londynie nie zaprowadziły mnie przecież jeszcze do najważniejszego miejsca. Mojej świątyni. Ostatniej stacji moich pielgrzymek. Forbbidden Planet. Odkładane przez ostatnie dni pieniądze nie mają szans pozostać dłużej w portfelu. Londyn, Londynem ale w tym najcudowniejszym ze wszystkich sklepów gdzie całą ścianę zajmują gadżety związane z Doktorem Who, czuje się niemal jak w domu. Zresztą w sklepie panuje jakieś ogólne porozumienie dusz, widzę jak klienci obok mnie, którzy ewidentnie się nie znają wdają się w dyskusję o cenie imbryczka w kształcie TARDIS. Nasłuchuję z radością konstatując, że to jedno z niewielu miejsc na świecie gdzie takie rozmowy prowadzą między sobą zupełnie obcy ludzie. Kiedy wolnym krokiem przemierzam cały sklep (tym razem postanawiam być dzielna i oddalić wizję załamania nerwowego w dziale z komiksami) czuję, że bycie geekiem w Polsce ma w sobie jednak coś uroczego. Każdy zdobyty gadżet cieszy nas jak największy skarb, co chyba paradoksalnie sprawia większą frajdę niż wycieczka do sklepu.

Z Forbbidden Planet wychodzę obładowana wspaniałościami, ale zegarek wskazuje, że do chwili w której mam się spotkać z Żuczkiem na bardzo specjalnym lunchu jeszcze sporo mnie dzieli. Radośnie nie zważam na nazwy ulic i po prostu idę przed siebie. Po chwili ląduje w Coven Garden, gdzie zapewne ku zaskoczeniu wielu czytelników jeszcze nigdy nie byłam. Targ ze starociami wygląda jak każdy targ ze starociami na świecie, kolczyki, zabawki którymi nie ma się kto bawić, pojedyncze sztućce z wielkich niegdyś kompletów, szczotki do włosów, które przeżyły swoje właścicielki, brzydkie małe damskie torebki, które zawisną na ramionach kochających vintage nastolatek. Obok antyków pojawiają się też produkty nowe, kiczowato postarzane, budzące zachwyt młodych turystów. Wszędzie czuć delikatny zapach mydła i lawendy co nie dziwi biorąc pod uwagę ile sklepów mydlarskich można złowić okiem. Idę przed siebie wzdychając tylko ciężko gdy widzę na jednym ze stoisk równiutkie stosy starych gazet. Stare gazety na takich stoiskach, zawsze budzą moją zazdrość.  Stoję przez chwilę słuchając kwartetu smyczkowego, który radośnie gra szlagiery muzyki klasycznej. Oklaski jakie dostają od zgromadzonych wokół nich zasłuchanych turystów zadowoliłby nie jednego wirtuoza.

 

Czas na zegarku wciąż nie chce iść do przodu a pogoda jak na złość nie chce nawet przypominać ludzkiej. Chronię się tam gdzie schronić może się tylko turysta i historyk pozostawiony sam sobie, czyli w Londyńskim Muzeum Transportu. Przyglądam się wystawie świętującej 150 lecie metra i przypominam sobie jeden z korytarzy, którymi szłam jeszcze rano, z powodu prac nad oświetleniem trzeba było skuć tynk i zdjąć kafelki. Nad głową śpieszący przed siebie przechodniów ukazała się wtedy skryta po wieloma warstwami ta prawdziwa ściana metra. Moim zwyczajem natychmiast dotknęłam zimnej i mokrej ściany. Robię tak zawsze kiedy mam wrażenie że przechodzę obok miejsca którego nikt dawno nie dotykał. Nie wiem skąd wzięło się u mnie przekonanie, że ściany, pomniki, cokoły czy inne elementy przyrody nieożywionej lubią być czasem dotykane. Jednocześnie dość wrednie konstatuję, że metro Londyńskie jest dwa razy starsze od budowy metra Warszawskiego. Nasza jedna linia wydaje się jeszcze skromniejsza niż zwykle, a nasza druga linia jeszcze dalej w planach niż gdy stoi się w korku spowodowanym rozkopaniem śródmieścia.

Wystawa w muzeum jest na tyle ciekawa, że wskazówki na wyimaginowanym zegarze przesuwają się zdecydowanie szybciej. Zanim się obejrzę biegnę do metra i zastanawiam się czy dam radę się nie spóźnić. Na całe szczęście udaje mi się idealnie wpaść na stację i w ostatniej chwili wskoczyć do wagonika co jest chyba najbardziej Londyńska rzeczą jaką zrobiłam od przyjazdu. Spóźniam się dwie minuty co biorąc pod uwagę dość dramatyczny punkt wyjścia właściwie się nie liczy. Żuczek czeka na mnie spokojnie w miejscu, które pozornie wydaje się być absolutnie nic nie znaczące. Ale wystarczy byśmy zrobiły dwa kroki i oto stoimy u wylotu ulicy, którą przecież doskonale znam. Białe budynki z obu stron i rząd czarnych drzwi. Jedyny wyróżniający się akcent to czerwona markiza. Czerwona markiza rozpięta nad trzema stolikami przed niewielkim barem. Barem, który widziałam tyle razy na taśmie filmowej. Speedy’s, knajpka obok której mieszka Sherlock Holmes z serialu BBC. Wchodzimy do zatłoczonego baru (jacy tam fani, po prostu czas lunchu) i jakimś cudem dostajemy stolik. W ciepłym, suchym barze nad rybą z frytkami i kartoflem z fasolką można spokojnie zrozumieć umiłowanie anglików do lunchu. Mimo gwaru, tłoku i odgłosów dobiegających z kuchni trudno znaleźć miejsce z którego trudniej byłoby wychodzić. Jest jakoś tak miło i spokojnie. Sam bar wydaje się być zupełnie nie wzruszony swoją nagłą sławą. Gdyby nie przesympatyczne zdjęcia ekipy filmowej zawieszone wysoko nad lustrami można byłoby się nie domyślić, że jest na świecie sporo osób dla których knajpa mogłaby być miejscem popkulturalnych pielgrzymek. Po chwili jednak dostrzegam japońskie turystki, które rozstawiwszy statyw na środku knajpy obfotografowują każdy jej szczegół. 

Czas na lunch dobiega końca. Żuczek musi biec siłować się z kolejnymi intelektualnymi wyzwaniami, a przede mną staje pytanie co robić dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Odpowiedź pojawia się w mojej głowie niemal natychmiast. Wsiadam w metro i już po chwili jestem nad Tamizą, rzeką która budzi we mnie jakieś niespotkane pokłady sympatii. Specjalnie nie wysiadam dokładnie tam gdzie chce się znaleźć tylko trochę dalej. Idę wzdłuż wysokich poważnych budynków, mijam ogród w którym mimo wszędobylskiej szarości pojawiła się już soczysta zieleń trawy. W końcu spomiędzy drzew zaczyna majaczyć cel mojej wędrówki. Deszcz pada już bezlitośnie gdy docieram pod parlament. Mimo, że widziałam ten budynek nie raz na żywo i nieskończoną ilość razy w telewizji i kinie wciąż czuję wewnętrzną radość z faktu, że stoję niedaleko tego najbardziej znanego budynku w Londynie. Robię jeszcze kilka kroków i staję przed Westminster Abbey – nie wchodzę do środka (byłam nie dawno a bilety jednak są koszmarnie drogie) ale kłaniam się mojej ulubionej europejskiej świątyni.

 

Deszcz już nie pada tylko leje, więc realizuję kolejny punkt mojego planu. Jadę na Piccadilly gdzie właśnie likwidują sklep z DVD. przeceny kuszą ale wybór jest zaskakująco niewielki więc po chwili znów znajduję się na co raz bardziej mokrej ulicy. Londyńskim zwyczajem wciąż ignoruję deszcz i idę przed siebie z mocnym postanowieniem, że nie spocznę póki nie napiję się jakiejś miłej kawy. przecinam plac, na którym tłoczy się już spory tłumek ludzi czekających na premierę G.I Joe. Przez chwilę radośnie rozważam myśl, że mam dziś z Bruce Willisem to samo niebo nad głową, ale nie zatrzymuję się na dłużej ponieważ niebo to nie raczy się pokazać zza chmur. Moj marsz staje się co raz bardziej uciążliwy więc z radością witam ciąg antykwariatów, który minęłam już kilka razy po zamknięciu. W pierwszym nie znajduję nic dla siebie, ale po raz pierwszy słyszę narzekającego na deszcz anglika. W kolejnym przez chwilę mam wrażenie, że staje się podmiotem interwencji sił wyższych. Jak inaczej nazwać sytuację w której pierwszą rzeczą na jakiej spoczywają me oczy jest książka zawierająca dziennik produkcji i przerobionego na scenariusz Hamleta oczywiście poprzedzone wstępem Kennetha Branagha. Pan przy kasie czuje się chyba wzruszony moją radością i pewnością zakupu, bo daje mi dwie torby na moje zakupy (a są one liczne i ciężkie) oraz wspomina coś o koszmarnym deszczu.

 

Dwa kroki później staje się dla mnie oczywiste, że ten radosny plusk który słyszę dobywa się z moich butów. Schronienie znajduję w sieciowej Cafe Nero. Wyjmuję popołudniową gazetę (czy mówiłam wam kiedyś jak uwielbiam popołudniowe, darmowe gazety rozdawane pod metrem, grubsze niż nasze płatne dzienniki, wypełnione najnowszymi informacjami i zupełnie zbędnymi faktami), popijam cappuccino i powoli zagłębiam się w moją ukochaną czynność jaką jest czytanie gazety w suchym miejscu, podczas gdy za oknem robi się co raz bardziej mokro. Niestety wygląda na to, że owo ponoć niespotykane w Londynie załamanie pogody, nie ma zamiaru ustąpić. Ze smutkiem porzucam ciepłe wnętrze kawiarni i wracam do mieszkania gdzie Żuczek walczy z Owidiuszem (no może nie dosłownie, ale jaki to byłby widok).

 

Buty trochę wyschły a niedobity ziemniakiem apetyt daje o sobie znać. Zostawiam Żuczka w objęciach Owidiusza (przez te dwie godziny jakoś się dogadali) i biegnę kupić coś do jedzenia. Wieczór sprawia, że zacinający deszcz wygląda jakoś bardziej romantycznie i kiedy przeskakuję olbrzymią kałużę jednocześnie starając się nie zginąć pod kołami czarnej taksówki czuję się niemal hjakbym od zawsze tu mieszkała. Zresztą kiedy po krótkim sporze z kasą w Tesco wracam do domu z chińszczyzną na wynos i małymi zakupami spożywczymi, nie różnię się od dziesiątek podobnych mi mieszkańców Londynu, którzy w ten sposób kończą mokry nieprzyjazny dzień. Oczywiście oni nie rozmyślają cały czas nad tym, że ich pobyt w tym mieście dobiega końca. Aby się pocieszyć przez chwilę radośnie bawię się myślą, że mój wyjazd tak ładnie zgrał się z rozpoczęciem zdjęć do Sherlocka, o których ku mojemu zaskoczeniu nie informują gazety londyńskie ale warszawskie (pozdrowienia dla ewidentnego duchowego brata zwierza pracującego w Metrze).

 

No właśnie, mam wrażenie, że jeszcze nie zdążyłam naprawdę zdać sobie sprawy, że wyjechałam a już trzeba wracać. Torba rzecz jasna nie będzie ważyła tyle samo co w chwili wyjazdu, ale zmieszczę się w przepisowych dwudziestu kilogramach. Oczywiście najważniejsze wyniosę w głowie. Deszczowy Londyn, jakiego jeszcze nie widziałam, ludzi na ulicach w dniu świętego Patryka, Requiem w kościele. Zbieram te wszystkie wspomnienia jakby miały zupełnie realną wartość, jakby  zebranie wystarczająco dużej ilości powodowało uzyskanie bonusu niczym w grze komputerowej. Choć przecież prawda jest taka, że największy bonus jaki można uzyskać to zdanie zaczynające się od mojej ukochanej frazy „Kiedy ostatnim razem byłam w Londynie…|

 

 

Ps: Jutro ostatni wpis podróżny, a potem planowany z dawien dawna wpis zwierza inspirowany rozmową z Ninedin

 

ps2: Zwierz rozmyśla jeszcze czy nie powstanie jakiś wpis o tym co zwierz z Londynu przywiózł i dlaczego.??

0 komentarz
0

Powiązane wpisy

slot
slot online
slot gacor
judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online