Gdy Netflix polecił mi nową ekranizację „Kochanka Lady Chatterley” już miałam westchnąć, że może by się powstrzymać przed ekranizowaniem powieści rok po roku. Jakie było moje zaskoczenie, gdy mój własny blog przypomniał mi, że poprzednia ekranizacja była w 2015, czyli jakiś czas temu. Wciąż jednak są to dwie ekranizacje w przeciągu dekady, a to nie jedyne adaptacje, bo mamy jeszcze tą kultową z lat 90 i dwie francuskie z lat pięćdziesiątych i z dwutysięcznych. Skoro więc filmowcy tak często sięgają po powieść i samą historię musi być w niej coś zajście pociągającego.
Zanim przejdę do moich rozważań o filmie z 2022 roku zachęcam was do przeczytania mojego tekstu z 2015. Nie dlatego, że chcę sobie nabijać statystyki, ale dlatego, że tam piszę nieco więcej o kontekście w jakim ta powieść istnieje w kulturze i czego nie chcę tu powtarzać. Ponieważ dobrze pamiętam tamten tekst – ten postrzegam jako jego uzupełnienie czy przedłużenie.
Wydaje się, że tym co przyciąga do materiału źródłowego jest fakt, że ta, w sumie prosta historia, może być tak naprawdę opowieścią o bardzo różnych rzeczach. Opowieść o pani na włościach, której mąż – ranny na wojnie, nie może jej zaspokoić seksualnie, a która znajduje spełnienie w ramionach leśnika (tak chyba należałoby przełożyć jego zawód) może być historią zarówno o różnicach klasowych, jak i o znaczeniu seksu w życiu człowieka, jak i o miłości. Może w zależności od tego kto na tekst patrzy być melodramatem, dramatem społecznym, czy filmem, w którym kluczowe są sceny seksu. Może też być głosem w dyskusji o tym co w nas przemyślane, klasowe, społeczne, a co naturalne, dzikie i nieco może mniej ucywilizowane. Ostatecznie – ów leśnik w małej chatce do którego biegnie nasza pani na posiadłości nie symbolizuje miłości i pożądania w jej wymiarze poetyckim czy intelektualnym.
Twórcy filmu dostępnego na Netflixie nie mają wątpliwości – dla nich jest to opowieść o miłości. Wątki klasowe, choć się pojawiają wybrzmiewają tu dużo mniej niż np. w grzecznej obyczajowo a zaangażowanej społecznie wersji BBC z 2015 roku. Nie ma tu też takiego naturalizmu jaki znajdziemy w mojej ulubionej francuskiej wersji z 2006. Twórcy bardzo wyraźnie idą w kierunku melodramatu, gdzie bohaterów dzieli klasa, ale łączy uczucie, które się pomiędzy nimi pojawia. Ich spotkanie jest dość przypadkowe, ale ostatecznie – twórcy i aktorzy starają się byśmy pojęli, że pomiędzy tą dwójką rodzi się głębokie uczucie, któremu na drodze nie mogą stanąć podziały klasowe. Te zaś pojawiają się nieco na drugim palnie, i choć są dla historii kluczowe, to zostają nieco „odfajkowane” – ostatecznie to opowieść nie o klasie a o miłości. Nie znajdziecie tu więc refleksji nad tym, że być może z romansu nie byłoby dobrego związku. Nie znajdziecie też refleksji o przyjemności z seksu, która niekoniecznie musi oznaczać od razu miłość – co zresztą wydaje się bardzo konserwatywne w kontekście współczesnych narracjach o seksie, zwłaszcza zmianie podejścia do tego co mają czuć kobiety.
Nie byłoby w tym nic złego – ostatecznie światu i widzom nigdy dość ładnych melodramatów, z ładnymi ludźmi i bohaterkami w zwiewnych strojach (które bardzo wyraźnie są współczesną wariacją na temat motywów z epoki – czego film chyba nie chce za bardzo ukryć. Co z resztą zasługiwałoby na osobny wpis.) gdyby nie fakt, że przynajmniej moim zdaniem jako opowieść o miłości „Kochanek Lady Chatterley” niekoniecznie ma cokolwiek ciekawego do zaoferowania. Ot romans, z dobrym seksem. Jasne ogląda się to przyjemnie, zwłaszcza, że aktorzy piękni, ciała młode i gładkie, ale brakuje tu tego co czyniło książkę swego czasu przełomową. Jakiejś wyrażonej głośno otwartości w mówieniu o seksie. O tym czym jest dla człowieka, dlaczego tak bardzo się liczy, ile może dawać radość i wolności. Bo widzicie to jest klucz do dobrej ekranizacji powieści – nie na tym by wybrać tylko jeden wątek ale na tym by odpowiednio zbalansować każdy jej wymiar (problemem ekranizacji z 2015 było to, że interesując się wątkami społecznymi bała się seksu).
Przyglądam się zawsze uważnie temu jak kolejne ekranizacje podchodzą do scen seksu. Bo to jest moim zdaniem klucz do tych ekranizacji. Nie dlatego, że akurat mnie ten seks tak dziko obchodzi, ale w tych scenach zwykle wyraża się to jak twórcy podchodzą do materiału wyjściowego – ile z niego są gotowi zekranizować i zinterpretować. A to wcale nie jest proste, bo seks w kinematografii to jest coś co rzadko się udaje – zwłaszcza w przypadku w którym chcemy z jednej strony pokazać seksu dużo ale nie iść ani w pornografię ani w klasyczny dla Hollywood montaż gdzie widać pół uda i ćwierć łokcia a wszyscy przykrywają się kołderką.
W wersji dostępnej na Netflix dostrzegam zdecydowanie mniej powściągliwości niż chociażby w wersji 2015 (która była bardzo grzeczna) ale wciąż mam wrażenie, że twórcy się trochę tego seksu boją. Wrzucają go w montaż, dodają sporo muzyki, nagość reprezentuje tu głównie obnażony biust aktorki, coś co wciąż dla wielu, zwłaszcza amerykańskich widzów znaczy, że oglądają film europejski, gdzie nikt się tak nie wstydzi. I jasne – nie są to sceny powściągliwe, ale moim zdaniem – wciąż twórcom chyba najbardziej zależy by wszystko wyglądało ładnie. Inna sprawa – pomimo, że mamy tu niezwykle atrakcyjną aktorską parę – nie miałam wrażenia bym widziała pomiędzy nimi za wiele chemii. To oczywiście jest subiektywne, ale czasem, czasem trafia się taki casting, że się ta chemia wręcz z ekranu wylewa (chociażby wersja z lat dziewięćdziesiątych). W jednej z recenzji znalazłam określenie, że ten film to „Kochanego Lady Chatterley” jak z Pintresta i pod względem podejścia do seksu – dla mnie właśnie tym jest ta ekranizacja. Wszystko piękne, ale nie czuć tej energii, która odciąga naszych bohaterów od tego co cywilizowane do tego co blisko natury i prostych popędów. I to się zgrywa z interpretacją, że mówimy o historii romantycznej. Tylko właśnie – ja nie jestem pewna tego romantycznego klucza.
Aktorsko jest moim zdaniem nieco nierówno. Jack O’Connell doskonale się sprawdza jako mężczyzna, który jest kontrapunktem dla spokojnego i nudnego życia w posiadłości. Widać w nim poczucie niesprawiedliwości wynikające z tego, że po wojnie, na której służył on i właściciel ziemski ostatecznie obaj wracają do swoich klasowych pozycji. Widać też, że jest w nim jakaś niesamowita pewność siebie, która nie ukrywajmy, jest wielce seksowną cechą. Znalazłam w Internecie ładne zdanie „Nie wiem jak po tym filmie będę mogła zachować O”Connella dla siebie” napisała jedna fanka i rzeczywiście, mam wrażenie, że po tej produkcji więcej osób zorientuje się, że to bardzo zdolny i charyzmatyczny aktor. Większy problem mam z Emmą Corrin. A właściwie nie z tym jak gra, ale z tym, że zostaje wpisuje w cały ciąg bohaterek, których wrażliwość nigdy nie pasuje do czasów, w których żyje. Tak interpretowana Connie wydaje się głęboko zaskoczona tym, że żyje w latach dwudziestych XX wieku a nie w wieku XXI. Jednocześnie mam wrażenie, że Corrin trochę jak wiele brytyjskich twórców wpisuje się w granie tych wiotkich, wciąż zranionych, wielkookich kobiet. To ślepa uliczka, z której warto się wycofać.
Matthew Duckett jako Clifford Chatterley nie ma wiele do grania, ale też dlatego, że twórcy zupełnie się nim nie interesują. Przypadła mu tu rola bycia „tym złym”, tą przeszkodą na drodze do miłości. Ale Clifford może być postacią dużo ciekawszą – jeśli tylko sobie na to pozwolimy. Tylko, że nie w tej interpretacji, bo w tak postawionej historii – zakochani muszą spotkać kogoś kto ich nie zrozumie, kto będzie wrogiem, przeszkodą – kimś stojącym na drodze do prawdziwej miłości. I to sprowadza Clifforda do bardzo prosto zarysowanej roli. Szkoda, bo pomijając kwestie związane z klasą (które jak najbardziej należało wydobyć) to jednak zmieniło się nasze postrzeganie niepełnosprawności i można byłoby tym jakoś zagrać. Ale nie w tak rozumianej historii. Inna sprawa – to ciekawe jak film staje się jakimś meta komentarzem do naszej kultury – Joely Richardson, która grała Lady Chatterley, w bardzo dobrej adaptacji z lat 90 (jej kochankiem był Sean Bean) tu gra już matronę opiekującą się lordem Chatterly. Minęło trzydzieści lat i nie ma już seksów w małej chatce, zostały tylko plotki i szara sukienka.
Czy nowa wersja znanej historii jest złym filmem – nie byłabym bardzo surowa w ocenie. To nie jest zły film. Ale moim zdaniem – w jakimś stopniu zbędnym. Nie mam wrażenia, by twórcy umieli powiedzieć cokolwiek nowego o naszych kochankach, o seksie, o klasie, o całej tej opowieści. Umieją stworzyć ładną i spójną narrację, ale ostatecznie – dostajemy kolejny ładny film, gdzie ładni ludzie, na tle ładnych krajobrazów ganiają nago i się kochają. Nie jest to złe ale też – gdyby ktoś mnie zapytał czy widzę tu jakąś nową perspektywę – nie umiałabym jej wskazać. Pozostanę więc wierna wersji francuskiej z 2006 roku. Mam wrażenie, że to jest jedyna wersja, w której udało się złapać tą radość i naturalność, która moim zdaniem jest konieczna by ta opowieść wybrzmiała.