Hej
Zwierz zazwyczaj pisząc recenzję stara się nie oddzielać swoich czuć związanych z treścią od swoich uczuć związanych z formą przekazu filmowego. Zwierz wychodzi najczęściej z założenia, że argument że film był ładny to takie pocieszenie się, że nie udany prezent był zapakowany w śliczne pudełko. Pudełkiem co prawda się nie pobawisz ale możesz postawić na półce i czasem zerkać nieco bolejąc, że nie znajdowała się w nim lepsza zawartość. Tak więc zwierz zazwyczaj sprowadza zachwyty nad stroną wizualną średnich filmów do jednego czy dwóch zdań skwitowanych wzruszeniem ramion „i co z tego”. Trzeba jednak przyznać, że najczęściej owe ładne filmy, są po prostu dobrze nakręcone, mają spójne kadry i całkiem przyjemne dla oka stroje. W takim przypadku można spokojnie wzruszyć ramionami i powrócić do pastwienia się nad niezbyt dobrym aktorstwem czy dziurawym scenariuszem. Zazwyczaj, ale nie w przypadku Anny Kareniny.
Annę Kareninę kręcić ponownie albo z pomysłem albo wcale. Reżyserowi pomysłu na nową Annę nie wystarczyło.
Anna Karenina to film przepiękny. Przepiękny z kilku powodów. Po pierwsze, reżyser o najbardziej plastycznym oku we współczesnym kinie czyli Joe Wright postanowił zaszaleć z formą – przez pierwsze dwadzieścia minut obserwujemy niesamowity sceniczny taniec – w długich dynamicznych ujęciach (a właściwie w jednym długim ujęciu o ile zwierz się nie myli) zmieniają się przed nami symboliczne scenerie kolejnych scen, świat w którym poruszają się bohaterowie jest zupełnie umowny podobnie jak umowne są ich przesadne ruchy i gesty. W biurze wszyscy urzędnicy wykonują te same gesty by w kolejnej scenie zamienić się w kelnerów w najmodniejszej Moskiewskiej restauracji. Potrzeba jedynie krótkiej chwili by się w tej umownej przesadnej ale mimo wszystko dynamicznej, stylistyce zakochać i potraktować ją jako ucieczkę przed kolejnymi, powtarzanymi w kinie niemal do złudzenia obrazkami przepysznej carskiej Rosji, które wcześniej czy później zamieniają się w laurkę dla czasów okrutnych lecz pięknych bo dawno minionych. W tym umownym świecie wszystko nabiera znaczenia – przepyszne toalety pań przestają być tylko popisami garderobiany zaś wytworne i napuszone gesty oficerów stają się oczywiste i odzyskują odrobinę swego pierwotnego znaczenia. Szuranie butami, całowanie kobiet zamaszyście w rękę, ruchy wachlarza – wszystko tak nienaturalne że naturalne jedynie w tym teatralnym otoczeniu. I choć taka narracja każe się reżyserowi pozbywać wielu scen i pobocznych wątków (akcja biegnie początkowo niesłychanie szybko) to jednak rozumiemy go lepiej niż zwykle – to sztuka a na scenie nie zmieści się wszystko. Gdyby Wright doprowadził swój pomysł do końca. Gdyby przez cały czas film składał się z takiego wirującego spektaklu przesuwających się dekoracji (czy tylko zwierz podczas pierwszego ujęcia pomyślał o cudownej Rosyjskiej Arce?) – wtedy zwierz machnąłby ręką na niedostatki fabuły i potraktowałby ją jedynie jako pretekst do jednego z najpiękniejszych wizualnie spektakli i eksperymentów filmowych ostatnich lat.
Choć pomysły inscenizacyjne są w większości nowatorskie to tu w scenie balu reżyser trochę przesadził i przede wszystkim ściągał z samego siebie
Niestety tym co sprawia, że film aż na takie zachwyty nie zasługuje jest to, że w pewnym momencie ta wizja reżysera zawodzi. Tam gdzie trzeba opuścić salon i towarzystwo, tam gdzie spektakl zamienia się w osobisty dramat czy po prostu narracja wymaga wprowadzenia przestrzeni nagle scena przestaje wystarczać. I tak film dość mocno rozłamuje się wizualnie na duszne, umowne sceny teatralne (które ogląda się znakomicie) i na oddychające sceny w przestrzeni, które jednak zdecydowanie zbyt często każą nam zająć się kulejącą nieco historią, zamiast dać się porwać cudownej narracji. Co więcej wydaje się, że ta ucieczka do przestrzeni nie była reżyserowi aż tak bardzo potrzebna, widać bowiem że umie rozegrać przestrzeń, pogodę i wszystko co naturalne także w sposób teatralny. Jest w filmie scena kiedy wezwany telegramem do rodzącej cudze dziecko żony Karenin drze kartkę i podrzuca ją do góry, jednak kawałki kartki nie spadają zamiast niej na ramionach bohatera pojawia się sztuczny teatralny śnieg, który pada wokół niego. Takie zabiegi każą podziwiać zdolności i plastyczną wrażliwość reżysera i przeklinać każdy moment gdy zastępuje tą cudowną umowność, dosłownością jaką przynosi kręcenie w plenerze czy w dających więcej przestrzeni wnętrzach. Tam bowiem historia traci magię, zaś cały film stylistyczną spójność (co więcej trudno powiedzieć jaki jest klucz scen otwartych i zamkniętych – scena rozmowy Anny i Wrońskiego mogłaby się spokojnie toczyć na scenie a toczy się w lesie, scena wyścigów konnych prosząca się o przestrzeń toczy się natomiast w teatrze)
Gdy tylko Wright schodzi ze sceny by zabrać nas do zdecydowanie mniej dusznej przestrzeni np. stacji kolejowej jego wspaniała umowna opowieść traci rytm a miejsce piękna zajmuje wcale nie taka porywająca historia
Tak więc gdyby zwierz miał wystawić Annie Kareninie ocenę bazując jedynie na wizualnym pomyśle – kto wie czy zwierz nie kazałby wam tego cacuszka natychmiast nie kupić i nie przyglądać się jak pięknie lśni. Choćby dlatego, że to coś innego, nowego dającego argument dlaczego w ogóle porywano się na kolejną ekranizację historii Kareniny. I choć niekiedy może się wydawać, że pewne zabiegi są przesadzone (serio choreografia w czasie balu budziła więcej śmiechu niż zachwytu) albo że reżyser zżyna sam z siebie (w tej samej scenie gdy ze sceny znikają wszyscy poza Kareniną i Wrońskim co przypomina niezwykle scenę z Dumy i Uprzedzenia tego samego reżysera) to jednak to jest coś więcej niż tylko nakręcenie ładnych plenerów i ludzi w ładnych ubraniach. Niestety problemem Anny Kareniny jest to, że w tym ślicznym opakowaniu mieści się co najmniej dyskusyjna zawartość.
I trochę jak na tym zdjęciu – nie problem w tym jak ludzie są ubrani czy jak wyglądają tylko że film jest jak konwersacja w której nie mówi sie nic ważnego mimo wielu pięknych słów.
Dlaczego dyskusyjna? Otóż jak wszyscy wiedzą reżyser zdecydował się na niesłychanie ciekawy ruch obsadowy. W roli porzucanego Karenina wystąpił Jude Law znany dotychczas z tego, że jego pojawienie się na ekranie powodowało szybsze bicie serc niewieścich. Z kolei rolę Wrońskiego powierzył Aaronowi Johnsonowi-Tylerowi, który co chyba najbardziej wszystkich poruszyło jest od grającej Annę Kareninę Keiry Knightley nie tylko pięć lat młodszy, ale i na sporo młodszego od niej wygląda. Prawdę powiedziawszy na tle pozostałych bohaterów wygląda tak młodo czy wręcz chłystkowato (serio to słowo wymyślono by opisywać takich mdłych blondynków z marnym wąsikiem), że zwierz pozwolił sobie na paskudną uwagę, że papieros został przez reżysera włożony w jego dłoń byśmy mieli pewność, że chłopak jest pełnoletni. Taka obsada rzecz jasna natychmiast zmienia naszą optykę. Po pierwsze Karenin Jude’a Law to bohater, który natychmiast budzi naszą sympatię a nawet współczucie. Jest w filmie scena w której Anna oświadcza Kareninowi, że chce od niego definitywnie odejść, i jak głosi słynny cytat z Simpsonów – można zrobić pauzę i dostrzec dokładny moment, w którym serce bohatera rozpada się na milion kawałków. Law nie gra bowiem mężczyzny, który swoją żonę ignoruje zajęty robieniem kariery. Wydaje się, że wręcz przeciwnie jest to człowiek cały czas walczący z brakiem umiejętności okazywania uczuć (nie tylko do żony ale także do syna, którego w tej interpretacji zdecydowanie kocha), który rutynę uważa za najlepszy sposób uporządkowania życia, ale nie jest w tym suchy czy budzących niechęć. Karenin Lawa, to postać, którą się lubi, co więcej której się wierzy i której w ostatecznym rozrachunku się żałuje. Co więcej zwierz musi stwierdzić, że niestety książka i film rządzą się innymi prawami. Nawet z koszmarną fryzurą i wciąż trzymający się prosto Jude Law, jest najprzystojniejszym mężczyzną w całym filmie co jednak sprawia, że inaczej patrzymy na postępowanie bohaterki. Do tego na niekorzyść takiego ruchu obsadowego gra fakt, że powszechnym jest obsadzanie w filmach jako par aktorów i aktorek pomiędzy którymi jest spora różnica wieku (zwierz pisał o tym tutaj) – tak więc mimo że Law jest od Keiry od 13 lat starszy to jednak w świecie filmowym nie mam między nimi takiej dużej różnicy wieku.
Na tle roli Lawa Wroński Johnsona-Tylera to postać irytująca i właściwie zupełnie nie dopasowana do reszty obrazu. Między nim a Keirą nie ma żadnej chemii – dosłownie żadnej – mimo długich spojrzeń, pocałunków, objęć i bardzo dokładnie wykadrowanych ujęć w łóżku oboje wydają się przez cały film być parą absolutnie niedopasowaną. Co więcej młodzieńczy wygląd aktora sprawia, że od samego początku wydaje się on być mężczyzną (a właściwie chłopakiem) zupełnie nie godnym namiętności jaką obdarza go Anna (a właściwie jaką deklaruje Anna bo namiętności tu nie ma żadnej), zaś jej uczucie jest nie tylko nie zrozumiałe co denerwujące. Więcej chemii jest w jednej jego scenie z ukochanym koniem niż we wszystkich mających porwać rozmowach z Anną. Niestety cały arsenał aktorski Wrońskiego to długie spojrzenia (przypominające jako żywo te, którymi bohaterowie filmów o uczniach zakochanych w nauczycielkach obdarzają obiekty swych uczuć) i smutne spojrzenie zbitego psiaka. Gdy w jednej ze scen przyjeżdża po niego matka by zabrać go z domu Kareninów nie sposób pozbyć się wrażenia, że mamy do czynienia z niegrzecznym chłopcem, który namieszał w życiu dorosłych a teraz przychodzą po niego rodzice obiecując, że już się więcej nie będzie wygłupiał. Tak więc w tym filmie o wielkim melodramacie nie może być mowy, bo melodramat wymaga od nas byśmy uwierzyli w namiętność a tu namiętności nie ma jest co najwyżej choreografia (zwierz wie, że wielu czytelników nie lubi wersji z Seanem Beanem z 1997 roku ale tam jak Wroński spoglądał na Kareninę to czuło się, że oboje są straceni, tu co najwyżej dwie osoby się na siebie patrzą).
Jest coś takiego w grającym rolę Wrońskiego aktorze co każe krzyczeć NIE. Serio wszystko w zwierzu uważa ten pomysł za koszmarny, co więcej wydaje się że naprawdę problem nie jest tylko w wyglądzie ale w tym że Taylor -Johnson nie jest dobrym aktorem, a właściwie nie jest wystarczająco dobrym aktorem.
Na tym tle mamy Annę , która ma w tym filmie dwa zadania. Pierwszym jest dobrze wyglądać. Serio wydaje się, że Anna jest tu przede wszystkim odpowiednikiem lśniącej broszki przypiętej do prostej sukienki w jednej ze scen. Każda kolejna scena, to kolejna przepyszna suknia, każda fryzura to kolejny piękny układ stroika i spinek, biżuteria lśni prawdziwym blaskiem, zaś sama Keira wydaje się być idealnym wytworem współczesnego kino – bo jak stwierdził brat zwierza, który udał się z nim do kina (i o zgrozo ma zdecydowanie wyższą opinię o filmie niż zwierz) – jest przepiękna, nie widać po niej upływu czasu, a do tego nie ma biustu więc każda suknia układa się znakomicie i nie trzeba manipulować za bardzo kamerą w czasie scen łóżkowych. Zwierz należy do frakcji, która podziwia urodę Keiry i musi przyznać, że dawno żadna aktorka w żadnym filmie nie była tak piękna. O ile to zadanie Keira spełnia dobrze o tyle jej Anna Karenina razi przede wszystkim nijakością. Nasze uczucia do bohaterki powinny się zmieniać ale pozostają właściwie niezmienne. Od samego początku wydaje się być istotą irytującą, egoistyczną i po prostu denerwującą. Jeśli jest w Annie coś wyjątkowego (poza urodą) to tu ginie albo nie zostaje wystarczająco umiejętnie przekazane. Co więcej cały jej arsenał aktorski jest jak na razie dość mocno związany z graniem młodych kobiet bez zobowiązań więc w scenach gdzie ma grać matkę (niesłychanie ważny element postaci) wypada niezwykle sztucznie – nie pomaga też fakt, że jako żywo nie wygląda na kobietę która mogłaby mieć tak na oko dziesięcioletniego syna. Zdaniem zwierza reżyser postąpiłby słusznie gdyby dziecko było mniejsze (nawet jeśli to nie zgodne z treścią powieści). Z resztą trzeba Keirze przyznać, że lepiej wychodzi jej druga histeryczna część filmu – co właściwie nie dziwi bo jej styl gry dobrze pasuje do grania histeryczek, choć i tu jest raczej denerwująca niż zdesperowana zaś jej dwubiegunowość (którą często diagnozuje się na podstawie opisu Anny) jest zagrana nieco zbyt prostymi środkami. Niemniej kiedy rzuca się pod pociąg (to chyba nie jest spoiler po tylu latach) to właściwie widz czuje pewną ulgę, że został pozbawiony jej obecności.
Anna jest śliczna a w stosownym momencie pojawia się w czerwonym szlafroku który podkreśla jej stan upadły. Ale irytuje nas za wcześnie byśmy mogli być po jej stronie gdy wdaje się w romans.
Jak zauważyliście zwierz pisał na początku nie o złej ale o kontrowersyjnej obsadzie. Oto bowiem zwierza i brata zwierza naszła pewna myśl. Otóż jak krąży wieść gminna Tołstoj nie był zadowolony z tego jak została odebrana jego powieść. Chciał z Anny uczynić postać złą, budzącą niechęć, godną potępienia a stworzył bohaterkę, której namiętność wszyscy starali się rozumieć a postępowanie rozgrzeszyć. Tym samym tropem szły kolejne ekranizacje romantycznie podkreślając uczucie Anny i Wrońskiego a winę za całą sytuację przenosząc z bohaterów na społeczeństwo, które nie mogło zrozumieć porywu serca i kazało bohaterce żyć bez miłości. Tak więc może fakt, że Wroński budzi naszą niechęć, a jego związek z Anną wydaje się tak strasznie głupi i nielogiczny jest powrotem do źródła. Co jeśli nie mamy do czynienia z tragiczną pomyłką obsadową tylko przemyślanym krokiem mającym pokazać nam, że ów romans z wielkiej miłości był tylko przejawem czystego egoizmu. Czy dałoby się to osiągnąć gdyby Wroński nie był tak bezbarwny, gdyby nie był młodszy od Anny co czyni go jeszcze bardziej nieodpowiednim wyborem. Załóżmy że tak było. Wtedy nowa Anna Karenina jawi się jako najbardziej konserwatywna interpretacja powieści od lat! To dopiero zaskakująca konkluzja. Niestety zwierz obawia się, że może to też być interpretacja zupełnie nie uprawniona.
O ile w głównym wątku dzieją się rzeczy dziwne i budzące pewną konsternację o tyle wszystko co dzieje się dookoła Wroński, Karenin , Anna jest bliskie doskonałości. Nareszcie Lewin jest bohaterem młodym i niepewnym (zwierz strasznie się namęczył skąd zna aktora by w końcu przypomnieć sobie że to jeden z Wesleyów z Harrego Pottera) co czyni jego metafizyczne rozważania zdecydowanie bardziej strawnymi. Także jego związek z Kitty został rozegrany tak, że jak powinien (zgodnie z założeniami Tołstoja) budzi naszą pełną sympatię i daje nam odpocząć od dramy Kareninów. Ale show kradnie wszystkim Matthew Macfyden jako Obłoński – romansujący, nieco jowialny brat Anny – wszystkie jego sceny to perełki i choć nie powinien budzić aż takiej sympatii to człowiek nie może doczekać się aż znów zobaczy go na ekranie. Świetna rola, grana z równym zaangażowaniem nawet wtedy kiedy aktor pojawia się w tle sceny. Z resztą równie dobrze sprawuje się Kelly McDonald jako Dolly co czyni z nich tą nieszczęśliwą rodzinę, której nieszczęście jest nam jakoś najbliższe. Po wielu trudach zwierz zorientował się też że ta aktorka bez brwi, która tak brawurowo gra księżną Betsy to nikt inny tylko Ruth Wilson – zwierz nigdy by jej nie poznał, gdyby nie charakterystyczny krój ust i chropowaty głos. Zachwyceni powinni być też wielbiciele Dowton Abbey bo znajome twarze migną aż w dwóch rolach – Tomas Howes pojawia się na ekranie na momencik, A Michelle Dockery robi to w czym jest najlepsza – gra arystokratkę umiejącą długo i lekko sarkastycznie mówić o niczym. Z resztą właściwie w tym filmie nie ma twarzy nieznanych albo nie znanych zwierzowi – no ale tak już jest w angielskich filmach (sześciu aktorów !)
Matthew Macfyden jest od dawna jednym z ulubionych aktorów zwierza, tu jednak wybija się przed resztę obsady tworząc ze swojej drugoplanowej roli największy aktorski popis w całym filmie.?
W ostatecznym rozrachunku dostajemy więc film, który pozostawia widza w dziwnym stanie. Oto bowiem dostał film o tym jak namiętności rujnują życie człowieka, ale bez namiętności. Film płynie przez ponad dwie godziny od sceny do sceny ale ani razu nie budzi w nas tego dobrze znanego widzowi filmów o rozterkach uczucia, że bohaterowie muszą się zaraz spotkać, pocałować, zapewnić o swoich uczuciach. Nic takiego na ekranie nie ma. Namiętność, rozpacz, miłość są jedynie deklaracjami. Umowność formy snutej opowieści, nigdy nie powinna przechodzić na umowność uczuć a trochę tu tak jest. Reżyser prosi nas byśmy uwierzyli, że w spojrzeniu tej kobiety i tego mężczyzny jest tyle uczucia, że mogą rzucić wszystko, że w zabawie w szaradę przy stole jest nieudolna próba wyznania prawdziwej głębokiej miłości, że przyjęcie z powrotem do domu zdradzającego męża jest możliwe, że jeden taniec może zrujnować życie, że można być mężem, który mija w drzwiach kochanka żony i nadal z nią mieszkać, że można w końcu kochać tak, że moment w którym miłość utracimy zaprowadzi nas tam skąd nie ma odwrotu. Reżyser prosi, zapewnia, mami. Ale my już powoli zamykamy pudełko. Śliczne ale puste.
Reżyser prosi: uwierzcie w dramat Anny, Zwierz mówi : Nie
Ps: Zwierz chce dodać że najlepszy możliwy tytuł dla recenzji Anny Kareniny w tym wydaniu wymyśliła Rusty. Serio czapki z głów.??
*Zwierz nie mógł się powstrzymać przed parafrazą ukochanego zdania z Anny Kareniny. Choć zdaje sobie sprawę że z prawdą ma to niewiele wspólnego :)