Aktorzy i scenarzyści hollywoodzcy strajkują. Wiele osób komentujących to niespotykane od lat sześćdziesiątych związkowe wzmożenie w Hollywood jest przekonanych, że chodzi tylko o pieniądze. I rzeczywiście – kwestie wynagrodzenia i równego podziału zysków, są centralne dla strajkujących twórców. Ale warto zdać sobie sprawę, że pieniądze są jedynie elementem szerszego i bardziej wielowymiarowego problemu z tym jak zmieniło się Hollywood.
Zacznijmy od dość niespodziewanej strony. Parę miesięcy temu świat zorientował się, że Hollywood i w ogóle świat rozrywki jest pełen tzw. „nepo baby” – dzieci sławnych osób, które – robią karierę w rozrywce. Nagle z przerażeniem stwierdzono, że większość „nowych nazwisk” to w istocie stare nazwiska i do świata rozrywki dopływa dużo mniej świeżej krwi niż mogłoby się wydawać. Co ta konstatacja ma wspólnego ze strajkiem aktorów czy scenarzystów? Więcej niż może się wydawać. Jeśli praca w rozrywce przynosi coraz mniejsze zyski (a po wprowadzeniu streamingu stałe dochody twórców z tantiem znacznie zmalały zabierając stabilność zarobków) to na bycie aktorem i scenarzystą mogą się zdecydować tylko ci, którzy mają odpowiednie zabezpieczenie. Wielu aktorów i scenarzystów przyznaje, że staje się to dla nich praca dorywcza – zarabiają na życie gdzie indziej. Innym sposobem na zabezpieczanie swojej pozycji jest wykorzystywanie znajomości czy właśnie – rodzinnego majątku.
To nie jest zjawisko, zupełnie nowe – parę lat temu Brytyjczycy zorientowali się, że po podwyższeniu czesnego w szkołach teatralnych nagle wyparowali im niemal aktorzy z klasy robotniczej. Okazało się, że bycie aktorem jest przywilejem klasowym, albo pozycją dziedziczoną. Podobnie może stać się w Hollywood – jeśli nie masz odpowiedniego kapitału społecznego czy finansowego, nagle może się okazać, że nie jesteś w stanie pracować kreatywnie. A to z kolei ma przełożenie na opowieści, które do nas trafiają i co ich twórcy są w stanie zauważyć w otaczającym ich świecie. Hollywood nigdy nie było merytokracją, ale pogorszenie się warunków pracy jeszcze bardziej pogłębi ten proces. Jak widać pieniądze decydują nie tylko kto może opowiadać historie, ale też – jakie historie zostaną opowiedziane.
Drugi aspekt jest dużo łatwiejszy do dostrzeżenia – choć zdarza się, że umyka komentatorom. Ludzie zatrudniani za małe pieniądze, na krótko i bez stabilności, niekoniecznie dostarczą najlepszego produktu. Jest to prawda dla każdej dziedziny działalności ludzkiej. Za jakość trzeba płacić. Choć stempel Hollywood przez lata oznaczał wysoką jakość produkcyjną, to z każdym krokiem na rzecz obniżenia kosztów produkcji, spada ich jakość. Widzą to ludzie obserwujący jak wielkie studia wykorzystują pracowników odpowiedzialnych za efekty specjalne. Są one w filmach i serialach coraz gorsze, niekiedy nawet w znanych produkcjach największych studio pojawiają się niedorobione kawałki i błędy. Dlaczego? Bo studia płacą słabo, wymagają szybkiej pracy i nie pozwalają tworzyć efektów w takim czasie, który pozwala dostarczać najlepszego produktu.
Macie wrażenie, że seriale są coraz słabsze, że filmy powtarzają tylko schematy? Nie powinno to nas dziwić, kiedy scenarzyści są zatrudniani na krótko, nie pracują na planie i wchodzą i wychodzą. Jak historia ma być wybitna, kiedy wymusza się pisanie na kolanie? Aktorzy też nie są maszynami, które w każdych warunkach pracy i przy każdym wynagrodzeniu dadzą najlepsze przedstawienie na świecie. Jest moment, w którym świadomość, że jest się traktowanym przedmiotowo wpływa na jakoś występu. Ludzie pracujący kreatywnie potrzebują choć odrobiny stabilizacji, bo ludzie, którzy mają zabezpieczone podstawowe potrzeby zazwyczaj mogą się w pełni skupić na kreatywnym działaniu. Ja wiem, że wychowaliśmy się na historiach o przymierających głodem poetach, ale warto zwrócić uwagę, że zwykle nie wywodzili się oni z tych klas społecznych, które dzień w dzień walczyły o przetrwanie.
Hollywood było już w miejscu, w którym aktorzy, reżyserzy i scenarzyści nie mieli wolności wyboru w czym pracują i na jakich warunkach. Hollywoodzki system studyjny ograniczał niezależność twórców, do tego stopnia, że jeśli nie zgodzili się zagrać określonej roli, czy jeśli chcieli zagrać w innym studio niż to z którym mieli podpisany kontrakt, to ich kariera mogła się posypać. Nie jest przypadkiem, że Studio system upadł także dlatego, że aktorzy zbuntowali się przeciwko ograniczeniom. Nie jest przypadkiem, że po tym jak studio system upadło, w Hollywood zaczęły się pojawiać historie których wcześniej nie opowiadano, aktorzy, których nie było, propozycje, które wcześniej by odrzucono. Ryzyko wpisane w działalność artystyczną, która jest nowa, inspirująca i popycha sztukę filmową do przodu nie jest czymś na co decydują się wielkie studia patrzące włącznie na to jak stoją ich akcje na Wall Street. Tymczasem dziś jesteśmy w bardzo podobnej sytuacji co w czasie istnieją systemu studyjnego. Powiązanie producentów z platformami, oznacza, że wracamy do czasów, kiedy produkcja i dystrybucja były ze sobą ściśle powiązane. A w takim układzie nie ma za wiele miejsca na cokolwiek niezależnego, nowego, czy na ryzyko. A bez tego kinematografia drepcze w miejscu. Zwłaszcza, że Hollywood podejmuje decyzje o zmianach wolniej niż widownia się czymś nudzi. Bez zmian będzie jeszcze więcej tego samego. A już widzowie są znudzeni kolejnym serialem MCU czy Star Wars.
Jednocześnie – warto pamiętać, że rzeczywiście, rozgrywa się tu też walka nie tylko kto będzie miał prawo tworzyć, ale też – czy będą to w ogóle ludzie. Ponownie wracamy do pieniędzy – studia chętnie oszczędzą podmieniając aktorów na postaci wygenerowane w AI. Ich myślenie jest oparte o prostą kalkulację – jeśli jest taniej to dlaczego by nie. Jest to myślenie biznesowe. Problem w tym, że choć show biznes jest oczywiście przemysłem, to wciąż – zakorzenionym w kreatywnej ludzkiej pracy. Trochę jak w memie „Przyszłość, w której ludzie pracują, a roboty piszą wiersze to nie jest ta przyszłość, na którą czekałem”. Nie chodzi tylko o to czy będzie więcej czy taniej. Chodzi też o to, że kinematografia – jak każda twórczość – jest przejawem ludzkiej kreatywności i pragnienia realizowania się przez sztukę. To nie brzmi zupełnie jak pomysł na biznes, ale jednocześnie – właśnie to co ludzkie, niedoskonałe i niekoniecznie wykalkulowane, przez lata ruszało widzów i budowało poczucie – wspólnoty. To jest ten nieco społeczny, czy nawet filozoficzny wymiar sztuki. Takiej w której sztuka jest czymś więcej niż ostatecznym wytworem – i jej wartość wyznacza też fakt, że wychodzi z ludzkiego doświadczenia. Oczywiście można wygenerować wszystko w AI i mieć film szybciej, albo z aktorem, który nie żyje. Ale jednocześnie – aktorstwo, scenopisarstwo czy reżyseria, to nie tylko przydatny fach, to forma ludzkiej ekspresji. Przykro byłoby patrzeć jak w imię finansowej oszczędności tracimy coś tak ważnego (bo kultura jest ważna, jeśli nie najważniejsza).
Na koniec warto zdać sobie sprawę, z wymiaru społecznego. Żyjemy w świecie coraz większych i potężniejszych korporacji. Stają się one tak wielkie, że powoli zaczynają być większe od państw, albo zyskują w nich władzę, która powinna nas niepokoić. Nawet jeśli uważam, że gubernator De Santis to koszmarna osoba, z paskudnymi poglądami, to jednak jest coś niepokojącego, kiedy Disney, może grać na nosie demokratycznie wybranej władzy. Nawet jeśli się z nim ideologicznie zgadzam. Te wielkie korporacje, mają coraz większą władzę nad pracownikami, ale też nad mediami. Niech was nie zdziwi, jeśli w najbliższym czasie pozornie niezależne media będą pisać teksty wspierające producentów – wiele z mediów ma powiązania z wielkimi konglomeratami medialnymi i rozrywkowymi. I teraz w tym świecie jest niewiele miejsca, dla pracownika, osoby, która nie ma tyle pieniędzy i władzy. Hollywood jest jedną z najbardziej uzwiązkowionych gałęzi amerykańskiego przemysłu. Tradycja związkowa trwa tam od lat dwudziestych i w dużym stopniu ukształtowała historię amerykańskiego kina. Hollywood dzięki temu, że jest międzynarodowo obserwowane (bo strajkujących amerykańskich kolejarzy nie omawiają polskie media) może pokazać znaczenie ruchu związkowego i udowodnić, że jeszcze nie wszystko stracone. To jest ciekawe, bo Hollywood strajkując robi to co zawsze chciało robić filmami – wskazuje jakieś kierunki patrzenia na rzeczywistość i nasz system społeczny.
Jest jeszcze jeden wymiar, który jest istotnie powiązany, z rosnącą władzą wielkich korporacji. Nie da się ukryć, że dysproporcja pomiędzy zarobkami większości aktorów, statystów, scenarzystów i w ogóle pracowników przemysłu rozrywkowego, a szefami wielkich studiów jest porażająca. Studia jednocześnie przekonują, że nie stać ich na układy ze związkami, ale pensje kilku osób wystarczyłby na pokrycie finansowych żądań całych szerokich grup pracowników. Gdzieś po drodze znaleźliśmy się w rzeczywistości, gdzie ludzie są przekonani, że to aktorzy zarabiają miliony, a nie dostrzegają jak niesamowicie wzrosły zarobki prezesów. Przy czym warto zaznaczyć, że nawet te wielomilionowe zarobki aktorów są w istocie niższe niż może się wydawać – pomijając fakt, że niecała ta kwota do nich trafia (procent dostają też agenci, publicyści, prawnicy – wszyscy ludzie, których aktor zatrudnia) to też – w wielu przypadkach są uzależnione od powiedzenia filmu. Innymi słowy – jest to trochę zakład, w którym można wygrać miliony, ale niekoniecznie dostaje się miliony do ręki. Mogę się zgodzić, że zarobki niewielkiego procenta aktorów są za wysokie, ale jednocześnie wiemy, że zarobki wszystkich CEO dużych studio są za wysokie. Więcej – aktorzy za słabą rolę czy przerwę w karierze mogą stracić swoją stawkę. Prezesi mają piękne miliony nawet jak ich studia karmią nas chłamem. Być może czas zrozumieć, że trudno o coś bardziej demoralizującego, niż te rosnące dysproporcje i fakt, że nikt z tym nic nie robi. Strajk być może pozwoli nam o tym nieco głośniej porozmawiać, choć oczywiści zawsze znajdą się tacy, którzy solidaryzują się z prezesem.
Gdzieś na marginesie strajku widzimy też, jak wygląda nasze podejście do najbardziej bezwzględnych kapitalistycznych mechanizmów. Jest dla mnie jako socjolożki niezwykle ciekawe obserwowanie jak bardzo nie umiemy mówić krytycznie o kapitalizmie. Wiele osób zakłada, że dostrzeżenie szkodliwych mechanizmów kapitalistycznych czyni z nich zwolenników komunizmu. Tymczasem pomiędzy – zwróceniem uwagi na to, że pozbawiony kontroli kapitalizm prowadzi do nierówności, wyzysku i pogarszania się jakości produktu a byciem komunistą jest naprawdę przepaść. Kapitalizm ma skłonność do wykorzystywania ludzi, bo wykorzystywanie ludzi na papierze się opłaca. Problem w tym, że zwykle jest tak – niewielka grupa wykorzystuje, wielka grupa jest wykorzystywana. Przyjrzenie się swojemu miejscu w tym mechanizmie – i zastanowienie się – co może kapitalizm trzymać w ryzach, jest nam wszystkim potrzebne. Nie trzeba zmieniać swojego całego światopoglądu by zadać sobie pytanie – jak może być sprawiedliwiej, jak może być bardziej ludzko i jak może być – ostatecznie lepiej. To jest fascynujące, że spór pracowniczy buzuje w amerykańskiej rozrywce, która jest jednym z narzędzi kapitalizmu w umacnianiu naszego światopoglądu. Porównałabym to z ironią faktu, że komunizm w Polsce obalali robotnicy.
Słynny cytat z „House of Cards” (choć w sumie w nim tylko przywołany) mówi, że wszystko w świecie kręci się wokół seksu, poza samym seksem – w nim chodzi o władzę. Mam poczucie, że pod wieloma względami ten cytat doskonale odnosi się do pieniędzy. Wszystko w świecie kręci się wokół pieniędzy, ale same pieniądze to kwestia władzy. Kto je ma, ten zwykle ma więcej decyzyjności, możliwości i przekonania o swojej nieomylności, niż ten kto ich nie ma. Im większa ta dysproporcja tym większa dysproporcja władzy. Stąd w istocie, Hollywoodzki spór o wynagrodzenia jest też sporem o władze. Zarówno tą kreatywną jak i tą dotyczącą tego – kto i jak ma prawo istnieć w kinematografii.