Nowego „Znachora” widziałam w komfortowych warunkach. Siedziałam sama kilka miesięcy przed premierą w małym pokoju w siedzibie Netflixa. Zostałam poproszona wtedy bym powiedziała co sądzę i miałam luksus, rozmowy o filmie, zanim jeszcze wszyscy wyrobią sobie zdanie, zanim dowiem się co myślą inni krytycy. Było to fantastyczne przeżycie i trochę żałuje, że nie mogę każdego filmu tak zobaczyć. Bo im mniej głosów dochodzących z różnych stron tym lepiej widzi się samą produkcję.
Twórcy nowego „Znachora” dość jasno sygnalizowali, że nie mają zamiaru robić remake produkcji Hoffmana tylko stworzyć coś własnego, odwołując się przede wszystkim do powieści Dołęgi-Mostowicza. I rzeczywiście, ten nowy „Znachor” nie próbuje rywalizować z uwielbianą klasyką. Szuka raczej własnych narzędzi, żeby opowiedzieć tą historię. A historia ma olbrzymi potencjał, bo jest tu wszystko co kochamy w melodramacie – złamane serce, utrata pamięci, spotkanie po latach, dobre uczynki czynione niby wbrew prawu ale przecież w zgodzie z duchem sprawiedliwości.
Stąd dużo bardziej rozwijają twórcy historię tego co się stało zanim doktor Wilczur stracił pamięć. Ta dużo bardziej rozbudowana przed akcja sprawia, że przede wszystkim poznajemy charakter bohatera zanim stracił pamięć. Ma to spore znaczenie, bo dzięki temu od razu wiemy, że mamy do czynienia z człowiekiem prawym i wrażliwym na krzywdę innych ludzi. Dzięki temu jego późniejsze czyny nie wydają się wynikiem utraty pamięci, są po prostu spójne z jego charakterem. Podoba mi się też nieco głębsze zakreślenie relacji rodzinnych. W poprzedniej ekranizacji ten początkowy dramat żony, która odeszła wydawał się nieco zawieszony w próżni – tu dostajemy nieco więcej kontekstu.
Dzięki temu wstępowi, zupełnie inaczej możemy też spojrzeć na bohatera kilka lat później. W wersji Hoffmana, Wilczur jawił się niemalże jako postać bliska Jezusowi. Szlachetny, czysty, niewiele potrzebujący, niemal wyjęty z codziennych kontekstów. W tej interpretacji tej świętości jest zdecydowanie mniej, a właściwie zupełnie jej nie ma. Wilczur bez pamięci, to wciąż po prostu człowiek – prawy i szlachetny, ale – ma swoje emocje, pragnienia i do świętości mu daleko. Oglądając film miałam wrażenie, że ta zmiana może najbardziej się widzom nie spodobać – bo są przyzwyczajeni do tego Znachora Bińczyckiego, który naprawdę był świętym za życia. Jednocześnie – ta zmiana jest moim zdaniem najlepszym posunięciem twórców, które najbardziej pozwala odróżnić tą wersję od poprzedniej i stworzyć zupełnie nową interpretację bohatera.
Widać też zupełnie inne podejście do roli Marii. W wersji Hoffmana była to jednak rola bardzo ograniczona, trochę wyjęta z szerszego kontekstu. Tu ponownie – Maria dostaje dużo więcej własnych scen i historii, opowieść o jej uczuciu staje się dużo bardziej rozwiniętym, niemal równorzędnym wątkiem. Ponownie – choć bardzo mi się to podobało, to miałam wrażenie, że tu twórcy pozwolili sobie na najwięcej swobody, zwłaszcza w podejściu do historycznych realiów. Tylko, że tu ujawnia się siła tej produkcji – jest tak lekka i przyjemna, że byłam w stanie pomyśleć „może i historycznie to mało prawdopodobne, ale chcę więcej tych bohaterów” – jest to myśl, która towarzyszy mi często, gdy oglądam brytyjskie filmy kostiumowe.
Na pewno tym czym film wygrywa to obsada. Co prawda podkochuje się lekko w Leszku Lichocie od czasu, kiedy zobaczyłam go przypadkiem w jednym odcinku „Na Wspólnej” (wyobraźcie sobie włączacie „Na Wspólnej” a tam ktoś naprawdę gra) ale nie przesłania mi to prawdy – jest fenomenalnym Wilczurem. Jego interpretacja tej postaci jest zupełnie inna niż Bińczyckiego – jak już wspomniałam – jego Wilczur nie jest chodzącą świętością, ale ma w sobie mnóstwo charyzmy, pewności siebie i takiej atrakcyjności, która wychodzi ze szlachetności postaci. To nie jest proste dobrze zagrać rolę, którą wszyscy tak lubią w cudzej interpretacji, ale Lichota radzi sobie znakomicie. Jestem pod wrażeniem, bo choć od początku uważałam, że to dobry wybór to nie podejrzewałam, że tak wyjdzie.
Połowę obsady zjada tu aktorsko na śniadanie Anna Szymańczyk jako Zośka. To jaki twórcy mieli pomysł na tę postać, jest jedną z największych zalet filmu. Zośka jest po prostu fantastyczną postacią – kobietą absolutnie nie do powstrzymania, zagraną z odpowiednim rozmachem, ale też – jakąś czułością, która nie zamyka tej bohaterki w stereotypie. O ile mogłabym rozmawiać długo o tym, dlaczego nowa wersja „Znachora” ma sens, to postać Zośki jest dla mnie najlepszym przykładem. Hoffman nigdy by takiej bohaterki w swojej interpretacji nie pokazał, ze stratą dla nas wszystkich. Serio Zośka w tym filmie dawała mi chyba najwięcej radości.
Twórcy nowej wersji znanej historii nie boją się tego co dało oryginałowi taką popularność. To nadal melodramat, wyciskacz łez, film który gra na naszych emocjach. Taki jest, bo taki musi być – od lat trzydziestych ludzie po to czytali czy oglądali tą historię – żeby się wzruszyć. Dodajmy do tego fantastyczne zdjęcia i sielskie krajobrazy, a serce samo zaczyna bić szybciej, a ręka delikatnie szuka chusteczki, bo po prostu wiemy, czekamy i musimy wiedzieć, że pod koniec dobro zatriumfuje, i okaże się, że nikt nie miał racji, bo ten Znachor to przecież profesor Rafał Wilczur.
Nie upieram się, że ta nowa wersja jest bez wad. Wiem, że na pewno niejeden dialog może zabrzmieć komuś zbyt współcześnie. Podejrzewam, że nie każda decyzja obsadowa spotka się z entuzjazmem. Jestem prawie pewna, że ten nowy Wilczur okaże się dla wielu widzów, jednak zbyt ludzki – bo przecież miał być święty. To nie jest film idealny pod każdym względem. Ale jednocześnie – oglądając go czułam taką miłą satysfakcję jaka towarzyszy dobrze zrealizowanej historii, która nie boi się sama siebie i doskonale wie jakie uczucia chce wzbudzić w widzu.
Wszystkim sceptycznie nastawionym do nowej wersji przypominam, że po pierwsze nikt poprzedniej nie zakazuje oglądać a po drugie – są takie teksty kultury do których chce się wracać i wracać. Brytyjczycy są chorzy, gdy raz na kilka lat nie nakręcą nowej ekranizacji prozy Jane Austen czy Dickensa. My mamy opowieść Dołęgi- Mostowicza, którą po prostu trzeba odpowiadać sobie wciąż i wciąż, bo nigdy nie ustaje w nasz ta potrzeba wzruszeń i oglądania jak kolejni aktorzy grają tą fantastyczną rolę. Teraz tylko mam myśl, że byłoby cudownie, gdyby ten Netflixowy „Znachor” odniósł sukces, bo to znaczy, że pierwszy raz od lat (dokładniej od lat trzydziestych) dostaniemy może „Profesora Wilczura”. Ostatecznie – to jest trylogia a my tylko raz przeszliśmy do części drugiej. A ja więcej Lichoty zawsze chętnie obejrzę.
Na sam koniec przyznam szczerze, że nigdy nie zrozumiałam przekonania, o tym, że coś ma mieć tylko jedną wersję. Może wynika to z faktu, że wiele z moich ukochanych tekstów kultury było nie raz przerabianych (patrzę na ciebie Sherlocku) i różnie interpretowanych. Nowe interpretacje znanych nam postaci i tekstów nie są zagrożeniem. Są fantastyczną okazją, żeby zobaczyć jak inni aktorzy sprawdzają się w tych samych rolach. Jasne Znachor Bińczyckiego jest fenomenalny, ale mieć Znachora i Bińczyckiego i Lichoty to mieć więcej a nie mniej. Jakby nawet jeśli nowa wersja się nie spodoba, to dostajemy kolejny argument za tym, dlaczego tak kochamy starą. Po prostu nie da się tu stracić.
Kiedy po tym pierwszym seansie zapytano mnie co sądzę powiedziałam, zgodnie z tym co czuję, że dla mnie to naprawdę jest film międzypokoleniowy. Taki, który można włączyć wieczorem z mamą i babcią, trochę się pospierać kto zagrał lepiej, trochę się pośmiać, trochę przeżyć dramy a na końcu się porządnie wzruszyć. Czyli jak to mówią – najlepiej.