Kiedy byłam dzieckiem, miałam, podobnie jak wiele dzieciaków wychowanych w latach dziewięćdziesiątych dość wyidealizowaną wizję Stanów Zjednoczonych. Chciałam tam koniecznie pojechać, zobaczyć i pooddychać powietrzem pełnym wolności i Coca-Coli. Z czasem ten mit jednocześnie podbudowywała we mnie amerykańska popkultura – pożerana masowo i obalało wszystko czego dowiedziałam się o historii i ustroju tego państwa. W pewnym momencie te dwa światy – wyidealizowany i odkrywający mroczne tajemnice zaczęły się zbliżać. Parę lat temu miałam wrażenie, że masakra w Tulsie – wydarzenie słabo znane polskiemu odbiorcy, a i amerykańskiemu uczniowi też niekoniecznie, zaczęło pojawiać się zarówno w produkcjach poważnych jak i np. w serialu „Strażnicy”. Z tym, że w serialowej wersji można było niemal pomyśleć, że rozmawiamy o historii alternatywnej. Bo też czasem historia jest tak okrutna, że człowiek wolałby, żeby konkretne wydarzenia wyszły z głów scenarzystów.
Nie da się jednak ukryć, że w ostatnich latach Stany z jednej strony pokłoniły się głęboko prawicowym i nacjonalistycznym tendencjom, z drugiej – podjęły w kulturze dużo szerzej politykę rozliczenia. I to nie z tymi wydarzeniami, o których mówi się najwięcej, ale z tymi fragmentami własnej historii, które niekoniecznie znajdowały się w centrum uwagi. „Czas krwawego księżyca” jest w pewnym stopniu rozliczeniem z kolejnym niechlubnym fragmentem amerykańskiej historii. Choć film skupia się na historii morderstw wśród zamożnych Osagów, pod których ziemiami płynęła ropa naftowa, w istocie to bardziej historia o opowiadaniu sobie własnej historii, o przemilczeniu pewnych wątków a także o tym, dlaczego rozsiane po stanach mniejszości nigdy tak naprawdę nie miały szansy skorzystać z amerykańskiego snu.
Martin Scorsese trzyma się tu tego co zna dobrze. Choć jest to opowieść o społeczności rdzennych mieszkańców Stanów, to jednak – przyjmujemy tu przede wszystkim perspektywę białych mężczyzn. Nie uważam tego za błąd. Po pierwsze – to są bohaterowie, których Scorsese zna najlepiej, umie o nich opowiadać (choć jest to autor zdecydowanie wszechstronny). Po drugie – wydaje mi się, że to film bardziej stawiający lustro przed amerykanami, którzy niekoniecznie chcą widzieć w historii swoją, często destrukcyjną rolę. Po trzecie – to właśnie jest ten klucz do opowiedzenia historii mniejszości bez zabierania jej głosu. Scorsese nie opowiada niczego za Osagów, raczej – opowiada historię w ich świecie. Jeśli jesteście ciekawi innej perspektywy odsyłam do reportażu (wyszedł w Polsce pod tym samym tytułem) gdzie zdecydowanie więcej można się dowiedzieć i o samych Osagach i poczytać więcej o perspektywie Mollie, tu sprowadzonej raczej do znaczącej postaci drugoplanowej. Zdaje sobie jednocześnie sprawę, że nie wszystkim takie ustawienie narracji przypadnie do gustu, choć moim zdaniem – jest niezwykle uczciwe. Lubię reżyserów, którzy nie udają, że są kimś innym niż są w rzeczywistości.
Historię morderstw wśród plemienia Osagów, poznajemy przez pryzmat historii Ernesta Burkharta, męża Mollie. Ernerst nie jest szczególnie bystry. Nie jest też szczególnie uczciwy. Ani zdolny. Ani interesujący. Ernest nie wyróżnia się jakoś specjalnie, wszyscy wiedzą, że trochę za bardzo lubi alkohol i luksusy, które może kupować za pieniądze żony. Jakby wbrew wszystkiemu co o Erneście wiemy, jedno wydaje się w nim prawdziwe – miłość do Mollie. Od chwili, kiedy się pierwszy raz widzą, Ernest naprawdę zaczyna podkochiwać się w zamożnej dziewczynie, która wkrótce straci swoje siostry i matkę. Przez cały film przyjdzie się nam zastanawiać, do jakiego stopnia mamy do czynienia ze szczerym uczuciem, a do jakiego z pewną kalkulacją. Wydaje się jednak, że właśnie ta miłość do żony jest jednym ciekawym elementem dość nieciekawego charakteru Ernesta.
Swoista tchórzliwość i szukanie życiowego przewodnika, sprawia, że Ernerst szybko staje się pomagierem swojego wujka. William Hale, zwany przez niektórych Królem, to człowiek zły. Nie jest to żadna tajemnica, dość szybko dostrzegamy mechanizm jego zachowań. Pod pozorem każdej przysługi, opieki czy życzliwej rady Hale, realizuje swój długi plan, przejęcia pieniędzy od Osagów. Od pierwszej wymiany zdań między Ernestem a Williamem czujemy, że oto mamy do czynienia ze specyficznym wcieleniem zła. Oto Hale nie jest demoniczny, nawet nie za bardzo podnosi głos, niekiedy marszczy brew, gdy coś mu się nie spodoba. Zło tego bohatera wynika z jego całkowitej amoralności. Nic nie jest złe, jeśli pozwala się wzbogacić. To spokojne zło, które nie musi uciekać się do bezpośredniej przemocy, jest uniwersalnie przerażające, głównie dlatego, że dużo łatwiej spotkać takich ludzi (czy instytucje) w realnym życiu.
W swojej trwającej ponad trzy i pół godziny opowieści Scorsese każe się nam przyglądać narastającemu procesowi poddawania się złu, oddalania od zasad, ale też – narastającemu lękowi wśród Osagów. Nieufność wobec życzliwości płynącej od białych mieszkańców miasta, początkowo może się wydać paranoiczna, ale ostatecznie – jest po prostu świadomością zasad rządzących światem. Być może Osagowie dostali niespodziewany prezent w postaci złóż ropy, ale w chwili, kiedy czarne złoto wyciekło z ziemi, stało się jasne, że prędzej czy później zostanie im to odebrane. Oglądając rozłożoną na kilkanaście lat narrację, czujemy, jak zmienia się ten świat. Pojawia się majątek, pojawia się „cywilizacja” a zaraz za nią cierpienia, morderstwo i co ważne – bezradność władzy. Jest to bowiem też historia o tym, jak prawo i porządek dopiero docierało do niektórych, pozostawionych samym sobie krańców Stanów. Ten wątek jest bardziej rozwinięty w reportażu, ale w sumie może dobrze, ze Scorsese nie dodał więcej.
Jest w tym filmie kilka kadrów, które przypominają jak fenomenalnym i wciąż innowacyjnym reżyserem jest Scorsese. W moim ulubionym, oglądamy scenę rozgrywającą się na wiejskiej drodze, widzianą oczyma pracowników pobliskiego pola naftowego. Niczym przeraźliwe demony, pracownicy są cali czarni od ropy, ich obecność przypomina jakieś antyczne bóstwa pochylone nad bohaterami. Niezwykle podobało mi się też zakończenie – taki meta komentarz do tego jak pamiętamy pewne historyczne momenty, jak każda nawet najbardziej osobista historia może stać się na swój sposób spektaklem. Mam wrażenie, że to ten rzadki przypadek, gdzie siedzisz trzy godziny w kinie a pod koniec masz wrażenie jakby ktoś otworzył okno i wpuścił zupełnie nową perspektywę.
„Czas krwawego księżyca” to film, którego fundamentem są doskonałe role aktorskie. Leonardo DiCaprio, wyspecjalizował się w ostatnich latach w graniu typów niekoniecznie sympatycznych, pozytywnych i inteligentnych. Ten bądź co bądź wciąż przystojny mężczyzna, ma niesamowitą umiejętność przyjmowania takiego wyrazu twarzy, w którym ta uroda jest w jakiś sposób skażona, jakby wady charakteru musiały ujawnić się w rysach. Tu zmarszczy czoło, tam wysunie szczękę, przygarbi nieco sylwetkę i jest w nim nagle coś niepokojącego, może trochę odrzucającego. Przede wszystkim jednak DiCaprio doskonale gra tu nierozgarniętego człowieka, który daje się wciągnąć w sprawy, których nie do końca rozumie. Szczerość jego emocjonalnych reakcji, połączona z wyraźnym brakiem intelektualnej refleksji, sprawia, że niekiedy łatwo nam bohatera pożałować, nawet gdy na to nie zasługuje. Przyznam, trochę mi żal, że DiCaprio dostał Oscara za rolę w „Zjawie” bo mam wrażenie, że ta rola, jest dużo lepszą egzemplifikacją całego spektrum jego aktorskich umiejętności.
Robert DeNiro jest nieco za stary na rolę, którą gra, ale nie bardzo to przeszkadza. To w ogóle jest ciekawe – DeNiro, który naprawdę w kinie rozrywkowym ostatnich lat pokazał, że można rozmienić każdą karierę, na grosze warte tyle co NFT, pod właściwym reżyserem, nadal jest aktorem wybitnym. Jego Hale, to postać, która z jednej strony jest odrzucająca, z drugiej – nie dziwimy się zupełnie, że cieszy się zaufaniem całej społeczności. Co więcej DeNiro, doskonale oddaje na ekranie tą aurę człowieka przekonanego o tym, że jest absolutnie nietykalny. Jest w tym także taka pewność, że zostanie wysłuchany i potraktowany poważnie. Hale w filmie często się uśmiecha, ale to ten sam uśmiech z jakim wąż mógł rozmawiać z Ewą przy drzewie poznania dobrego i złego. Jestem ciekawa, czy będzie z tej roli jakaś nominacja – potwierdzenie, że DeNiro wciąż należy do aktorskiej elity.
W kontekście nagród sporo się mówi o Lily Gladstone (mój tata sprzedał mi ciekawostkę, że to nie tylko zbieżność nazwisk ze słynnym angielskim premierem, ale aktorka naprawdę jest z tej samej rodziny. Ale świat bywa mały.) Jej Mollie to fascynująca postać. Mało mówi, raczej przygląda się światu wokół siebie. Mam wrażenie, że trochę jak Ernest nie mamy do niej klucza. Można się zastanawiać – dlaczego tak długo była z mężem, którego intencje niekoniecznie są jasne. Z drugiej strony – nie jest to tylko bohaterka, której wszystko się przydarza – ostatecznie, to ona podejmuje najwięcej działań by doprowadzić do odnalezienia sprawców morderstw. Moim zdaniem film rzeczywiście zyskałby gdybyśmy zobaczyli nieco więcej scen z perspektywy Mollie, ale jednocześnie – mam poczucie, że każde jej pojawienie się na ekranie, skupia uwagę, niemal wyłącznie na jej postaci. Przyznam też, że niezwykle podobała mi się scena pomiędzy Mollie a jej siostrami, gdzie obgadują mężczyzn i chłopaków. Uświadomiłam sobie, że rzadko w popkulturze słyszy się dialogi w języku rdzennych mieszkańców Stanów, które nie są poważne, ani znaczące – ale są zwykłymi siostrzanymi ploteczkami. W każdym razie bardzo Liliy Gladsotne kibicuję, bo to naprawdę fantastyczna aktorka.
Przed seansem widziałam wywiad, z konsultantem języka Osagów, do filmu, który po premierze produkcji, stwierdził, że Scorsese, nakręcił świetny obraz, ale dla uniwersalności przekazu poświęcił specyfikę historii. To chyba jedna z najlepszych uwag jaką usłyszałam o tym filmie. Bo rzeczywiście – to co ma nam do powiedzenia Scorsese – o relacjach w społeczeństwie, da się wyjąć z amerykańskiej historii. Ten mechanizm, w którym jakaś pogardzana grupa się bogaci, tylko po to by stać się ofiarami przemocy – powtarza się w dziejach często. Podobnie jak niepewność co do intencji, kiedy bardziej uprzywilejowani wyciągają rękę do tych, potencjalnie mniej uprzywilejowanych. To wszystko da się wyjąć z tej amerykańskiej ramy i pogratulować Scorsese, że ponownie – stworzył coś uniwersalnego. Nawet jeśli coś rozlicza, to jednak w taki nieco miększy sposób – pokazując, nam wycinek historii, który z łatwością możemy przyłożyć też do innych społeczeństw. Pod tym względem uniwersalność opowieści staje się łatwiejszym wyjściem niż zagłębienie się w jej specyfikę.
Nie jestem jednak nadmiernie surowa. I to nie dlatego, że Socorsese ma osiemdziesiąt lat, co pozwalałoby mu teoretycznie przejść na emeryturę (albo startować na prezydenta Stanów Zjednoczonych). Dla mnie „Czas krwawego księżyca” to przykład siły dobrze zrealizowanej, świetnie zagranej i wciągającej opowieści. Takich historii w kinie ostatnio jest nieco mniej i dobrze sobie przypomnieć, że takie kino wcale się bardzo nie zestarzało. Wręcz przeciwnie – mam poczucie, że sposób narracji w „Czasie krwawego księżyca” spodobałby się wielu widzom serialowym. Mnogość postaci, wyraźny podział na akty – serio to jak oglądanie czterech odcinków doskonałego serialu na raz. Ostatecznie jednak wygrywa po prostu opowieść, bohaterowie i ta możliwość spojrzenia w siebie. To jest moc kina, która przyciąga i daje nadzieje, że mimo wielu dyskusji o jego zmierzchu, jeszcze się sporo naoglądamy zanim skończą nam się historie.