Od końca obostrzeń związanych z pandemią, co pewien czas krytycy oświadczają, że oto kino wróciło, wcale nie umarło i zaraz znów zasiądziemy na salach kinowych. Jestem do takich deklaracji nastawiona ze sporym dystansem – widziałam już kilka takich produkcji, które miały zadziałać tylko na dużym ekranie i nie raz myślałam, że jednak to była lekka przesada. Teraz jednak muszę dołączyć do chóru krytyków zapewniających, że „Diuna 2” to dzieło, wybitnie kinowe. Bo rzeczywiście, to jest produkcja, która czerpie, ile może z kinowej immersji i gwarantuje wyśmienite widowisko.
Tekst nie zawiera spoilerów.
Nie należę do kościoła wyznawców pierwszej części „Diuny”. Mój problem z pierwszą odsłoną ekranizacji prozy Franka Herberta, był prosty – film zawierał sporo ekspozycji, ale nie dawał się rozwinąć bohaterom. Był piękny, ale pod wieloma względami jednowymiarowy. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że wynika to z podzielenia narracji na dwie części – gdzie samo „mięso” przyjdzie później. Nie oznaczało to jednak, że nie miałam obaw czy Denis Villeneuve znów mnie nie zawiedzie. Na całe szczęście – druga część nie zawodzi – i jako widowisko i jako opowieść. Choć muszę tu zaznaczyć, że z każdą godziną, która dzieli was od seansu kinowego, zaczniecie dostrzegać, że sporo jest wątków urwanych i niedopowiedzianych – ale w kinie tego zupełnie nie zauważycie, bo moc tej filmowej narracji jest tak wielka, że pozwala przeskoczyć nad dziurami w narracji.
Druga część zaczyna się chwilę po zakończeniu pierwszej – Paul wraz z Jessicą, po tym jak uciekli na pustynię przed Harkonenami, muszą znaleźć sobie miejsce w społeczności pustynnych Fremenów. Społeczności, w której każde z nich musi mieć przypisaną rolę, inaczej są dla pustynnych wojowników warci tylko tyle ile warta jest woda z ich ciała. Każde z nich idzie swoją drogą – Jessica, przyjmuje rolę religijnej liderki, podczas gdy Paul nie tylko wtapia się coraz bardziej w społeczność, ucząc się jej sposobu walki i obyczajów, ale też – zaczyna wypełniać proroctwo, które od tysiącleci krąży wśród mieszkańców pustyni. Szybko okazuje się, że rośnie grupa tych, którzy są gotowi uwierzyć, że to on – zbawca na którego tyle czekali. Twórcy filmu z konieczności przycięli upływ czasu, podczas gdy w książkach cały proces budowania zaufania i kultu Paula, wymagał kilku lat, tu mamy historię skompresowaną do kilku miesięcy. Rozumiem, że tego wymaga narracja filmowa, choć patrząc na niektóre recenzje, mam wrażenie, że dla części widzów nie znających książki tempo pewnych społecznych mechanizmów jest problemem. Mam wrażenie, że skrócenie tej części filmu było konieczne, ale rzeczywiście trochę zbyt szybko wszystko się dzieje.
Sukcesy Paula, oczywiście, wiążą się z reakcja całego imperium. Nie tylko Harkonenowie, postanawiają zmienić taktykę walki na pustyni i przejąć kontrolę nad pustynią, ale też wieści o zamieszaniu na Arrakis i problemach z dostawą przyprawy sięgają aż do Imperatora, który zaczyna się bardzo blisko przyglądać temu co dzieje się na pustynnej planecie. Nie można też zapominać o zakonie Bene Gesserit, który zza pleców władców i wysokich rodów, rozgrywa w galaktyce swoje własne, rozpisane na tysiąclecia, rozgrywki. Cały znany wszechświat patrzy więc na Paula, ten zaś musi podjąć niełatwą decyzję – co ma dalej robić ze swoim życiem, proroctwami i drogą, którą mu wyznaczono. Zwłaszcza, że tak jak początkowo prześladowały go sny, tak teraz wizje przyszłości wskazują, że od jego decyzji zależy życie milionów jeśli nie miliardów istnień.
Sama historia Paula jest oczywiście grą z wątkiem zbawcy, który ma się pojawić i poprowadzić swój lud do bram raju. Denis Villeneuve bardzo dba byśmy nie tylko zrozumieli mechanizmy rozprzestrzeniania się religijnego kultu, ale też żebyśmy usłyszeli wszystkie problemy z opowieścią o jednostce, która przenosi wyzwolenie. Pod tym względem film jest zarówno satysfakcjonujący jak i niekiedy frustrujący. Villeneuve korzysta z rozbudowanej postaci Chani by przypomnieć nam, jak bardzo opowieść o zbawcy może być sposobem na sprawowanie kontroli. Choć samo rozbudowanie postaci Chani zdecydowanie mi się podoba, to mam wrażenie, że to jedyny moment opowieści, kiedy reżyser nie wierzy do końca w swoich aktorów i swoją wizję i potrzebuje dialogu, żeby coś dopowiedzieć. Mam wrażenie, że zwłaszcza w drugiej części filmu, jest to trochę nadmiarowe, bo Timothée Chalamet bardzo dobrze pokazuje nam w którą stronę zmierza jego bohater. Inna sprawa – niektóre sceny w filmie naprawdę przywodzą na myśl „Żywot Briana”. Jest moment, w którym dialog Stilgara brzmi jak niemal przeniesiony jeden do jednego z Monty Pythona. Przy czym to nie zarzut, choć nie ukrywam – nieco mnie to rozbawiło.
W drugiej części Villeneuve pozwala sobie na wprowadzenie kolejnych ciekawych rozwiązań wizualnych. Chyba najciekawsza jest jego wizja planety Harkonenów, nad którą góruje czarne słońce. Choć jest to sekwencja w czerni i bieli, zaś same przestrzenie są minimalistyczne, to jest to jedna z najbardziej fascynujących i kosmicznych wizji, w całej serii. Oglądałam tą grę ze światłem i kolorem z prawdziwą przyjemnością i miałam poczucie, że ta autorska wizja kosmicznych przestrzeni została stworzona by podziwiać ją w kinie. Zwłaszcza, że jak zwykle u reżysera olbrzymie znaczenie ma muzyka i dźwięk – dopiero całość tworzy spójne przeżycie, które rzeczywiście przenosi na odległe planety. Z resztą jak pisałam w przypadku pierwszej Diuny – tu nie ma wątpliwości, że reżyser tworzy dokładnie taki film jaki sobie zaplanował. Co budzi podziw, zwłaszcza we współczesnym świecie wysokobudżetowego kina, gdzie czasem mamy wrażenie, że połowa reżyserów nie dostaje szansy by naprawdę pokazać swoją wersję historii.
O ile pierwsza część obiecywała ciekawe role aktorskie, to dopiero w części bohaterowie wyłamują się z prostych schematów. Aktorsko dostają też chyba nieco więcej swobody, co wychodzi produkcji zdecydowanie na dobre. Timothée Chalamet jako Paul Atryda, jest moim zdaniem doskonałym dowodem, że niektóre filmy czekają na casting idealny. Bo dla mnie Chalamet jest idealnym, młodym Atrydą oddającym na ekranie, ten etap przechodzenia od lat chłopięcych do pełnej dorosłości. Piękny młodzieniec, który potrafi być przerażający i okrutny. Ostatnia godzina filmu to chyba najlepsze co Chalament pokazał nam dotychczas na ekranie, zaś jego przemowa przed zebranymi mieszkańcami Arrakis, to naprawdę najlepsza scena w całej Diunie. Bardzo się cieszę, że Zendaya nareszcie przestaje być tylko zjawą z reklamy perfum i staje się prawdziwą bohaterką. To co najbardziej podoba mi się w jej Chani, to fakt, że jest przy całym swoim przywiązaniu postacią bardzo niezależną od Paula. Jedyny zarzut jaki bym postawiła, to, że oboje są tak bardzo niezależni, że trochę tego uczucia między nimi nie czuć.
Rebecca Ferguson jako Jessica w końcu ma samo dobre do zagrania. Niezwykle podoba mi się oszczędny styl gry aktorki. Dzięki temu pewnie niejeden widz będzie potrzebował trochę czasu by dostrzec bezwzględność jej postaci. Plus bardzo lubię, kiedy nagle postać, którą widzowie mogli postrzegać jako bezbronną czy drugoplanową przypomina kto tu właściwie ma całą władzę. Z resztą, skoro o władzy mowa, film fantastycznie pokazuje, że władza to nie bomby atomowe, armady czy żołnierze. Władzę ma ten kto kontroluje narracje. Kto trzyma idee, wizje przeszłości i przyszłości. Jest to naprawdę fantastycznie przedstawiona analiza działania organizacji religijnych, ale też – niezły wykład o tym, dlaczego, to jak mówimy na świecie zawsze będzie miało znaczenie, bo słowa, które padają na podatny grunt tworzą rzeczywistość. Miałam też refleksję, że być może obserwowanie mechanizmów wykorzystywanych do tworzenia kultów uświadomi, niektórym internautom na jakiej są drodze, szukając swoich osobistych zbawców.
Wielką niewiadomą drugiej części było, jak poradzi sobie Austin Butler jako Feyd-Rautha. Wyszło bardzo dobrze, bo rzeczywiście, ilekroć grana przez Butlera postać wchodzi do pomieszczenia czujemy pewne napięcie. Nie ma wątpliwości, że to postać psychopatyczna, obca, dziwna i zła. Paradoksalnie zabrakło mi jednak lepszego przedstawienia jego słabości, także po to by widz zrozumiał, że to opowieść o tym jak buduje się imperia eksploatując słabości tych wokół siebie. Nieco zawiodła mnie Florence Pugh jako córka Imperatora. Nie jest to zła rola, a aktorka ma najlepszą garderobę, ale miałam nadzieję, że być może dostaniemy trochę więcej. Choć ponownie, w przypadku części postaci drugoplanowych miałam wrażenie, że film jest trochę też testem – ile zapłacimy by obejrzeć kolejny odcinek. Muszę też pochwalić to jak reżyser dobrze zestawia aktorów z młodszego i starszego pokolenia. Mam poczucie, że w całej produkcji najbardziej lśnią te sceny, gdzie Butler musi grać ze Skarsgardem, Chalamet z Walkenem, czy Pugh z Rampling. Udaje się tu złapać coś fantastycznego.
Czy mam do tej wersji Diuny jakieś zarzuty? Tak, nie dużo – bo tylko trzy i wychodzą one nieco poza to co widzimy w filmie. Mój pierwszy zarzut dotyczy niemal całkowitego wyparcia wątków ekologicznych z narracji. Przyznam szczerze, że choć rozumiem, dlaczego reżyser wybrał taki a nie inny trop interpretacyjny, to wciąż – mam poczucie, że fakt, iż jest tak mało o ekologii w adaptacji książki dedykowanej ekologom, jest pewnym problemem. Druga sprawa trochę wiąże się z pierwszą – mam wrażenie, że widz, który nie czytał książki, pewnych rzeczy może nie zrozumieć. Mogą mu umknąć pewne kwestie albo mogą być niezrozumiałe. Jak na to, że cała historia dotyczy przyprawy – zauważyłam, jak wiele osób niekoniecznie rozumie i czym przyprawa jest (w sumie skąd mieliby wiedzieć) i po co dokładnie jest potrzebna. Takich dziur, wynikających z uproszczeń jest wiele. Mam wrażenie, że gdybym nie znała książki kilka razy pewne kwestie byłby niejasne. Nie mówię, że trzeba przeczytać książkę przed seansem, ale jeśli przeczytacie jej szczegółowe streszczenie po seansie to pewne niejasności pewnie staną się dla was jasne.
Jednak tak naprawdę to drobnostki wobec mojego głównego problemu z Diuną. Otóż, by zrealizować swoją wizję Villeneuve musiał z czegoż zrezygnować. I tym z czego zrezygnował jest dziwność świata Herberta. Widzicie, świat Diuny jest miejscami… bardzo dziwny, żeby nie powiedzieć dziwaczny. Na tym trochę polega jego urok, ale też jest to znak czasów. I dla swojej wizji, która jest dużo bardziej estetyczna, współczesna i kinowa sporo tej dziwności zniknęło. Z jednej strony – rozumiem, że dzięki temu film jest bardziej spójny i dostępny dla współczesnego widza kinowego. Z drugiej – zawsze żal mi destylowania dziwności, bo to sprawia, że tracimy pewną wyjątkowość światów i historii. Dostajemy film, który w swojej końcówce jest bardziej spójny, ale ja wciąż chciałabym, żeby wdarło się tam trochę takiego „co tu się u diabła dzieje”? Bez tego Diuna wydaje mi się dziełem niepełnym. I rozumiem, dlaczego reżyser to zrobił, ale wydaje mi się, że właśnie porzucenie dziwności czyni jego adaptację Diuny niedoskonałą. Pod tym względem wersja Lyncha naprawdę miała kilka lepszych momentów. I zdaję sobie sprawę, że dla współczesnego widza wiele z tych rzeczy byłoby nieco zbyt dziwnych (czytam w Internecie, że ceremonialny pocałunek Harkonenów już wzbudził kontrowersje) ale właśnie na tym polegają najlepsze opowieści. Są inne, są dziwne, każą zadawać sobie pytanie co brał autor. Wciągają nas tam, gdzie byśmy sami nigdy nie poszli.
Wciąż jest to doskonałe widowisko kinowe. Więcej, mam poczucie, że tylko w kinie będziemy mogli naprawdę się tym filmem cieszyć. Gdy wyląduje na streamingu, pewnie zobaczymy rozłażące się szwy narracji, pewnie nie przemówią do nas tak bardzo wszystkie sceny, pewnie łatwiej będzie dostrzec, ile razy można było coś opowiedzieć nieco lepiej. To jest taka produkcja, która w kinie łapie za gardło i mówi – nie puszczę cię aż do końca. Przy czym, dla mnie ta „Diuna” to jest widowisko bardzo rozrywkowe. Choć nie rozgrywa historii tak jak robią to proste opowieści super bohaterskie, choć eksploruje pewne poważniejsze wątki, to wciąż jest to przede wszystkim rozrywkowa. Tylko jest to rozrywka naprawdę dobra i satysfakcjonująca. I przyznam, trochę czekam na kolejną wyprawę na Arrakis. Im dziwniej tym lepiej.