Moi drodzy, jeden wolny wieczór bez pracy i obowiązków zaowocował tym, że zobaczyłam nie jeden, nie dwa, ale cztery polskie filmy. I to nie nagradzane w Gdyni, ale polskie kino rozrywkowe. Nadrobiłam je hurtem, co nie było trudne, bo Polscy twórcy doszli do wniosku, że film ma trwać półtorej godziny nie dłużej. To im się akurat chwali, bo ten gatunek filmów dziewięćdziesięciominutowych powoli wymiera. Mogłabym się pokusić o napisanie recenzji każdego z nich, ale mam wrażenie, że taki zbiorczy portret kina polskiego dostępnego na Netflix akurat wyjdzie na dobre. By może ujawni nam pewne problemy.
Spadek
zaczęłam od nowości Netflixa, która na liście dziesięciu najpopularniejszych filmów na platformie zajmie w dniu, w którym to piszę miejsce pierwsze. Teoretycznie film ma potencjał. Oto do wielkiej posiadłości gdzieś w górach zjeżdża się kuzynostwo. Właśnie dostali informacje, że ich bajecznie bogaty wuj umarł i być może coś im zapisał. Gdy docierają na miejsce okazuje się, że wuj żyje, ale proponuje im grę, w której mogą wygrać dostęp do jego licznych patentów. Nie wszyscy zebrani są przekonani co do pomysłu, ale zanim zdążą się na amen pokłócić, okazuje się, że wuj, realnie martwy leży w kuchni. Pozostaje jedynie zagrać w jego przedziwną grę a przy okazji dowiedzieć się kto popełnił zbrodnię.
Dawno nie widziałam filmu, który mniej by wierzył w inteligencję widza. Przyglądając się produkcji, w której co chwilę pojawia się dość natrętna i traktująca widza jak idiotę narracja zza kadru, miałam wrażenie, jakby ktoś obejrzał zmontowany film, powiedział „Ależ nikt się w tym nie połapie” i postanowił wyjaśnić każdy żart, każdy plot twist i każdy ślepy zaułek. Film z zagadką detektywistyczną i licznymi tropami rozsianymi po całym filmie nie może traktować widzów, jak idiotów i wskazywać im placem wszystkich elementów, które mogą się wydać dziwne czy niespójne z tym co widzieliśmy wcześniej.
Do tego produkcja ma takie łopatologiczne podejście do swojej puenty, że ponownie – nie pozwala niczego widzowi samemu wywnioskować czy się domyślić. Wszystko oparte jest o takie proste podpowiedzieć, że tak naprawdę chodzi w filmie o rodzinę. No byśmy sami na to nie wpadli. Serio mniej więcej w połowie filmu zaczęłam się zastanawiać czy potencjalnymi odbiorcami produkcji nie są dzieci albo młodsza młodzież. Gdyby nie kilka głupich żartów, byłabym tego pewna. Z resztą żarty są naprawdę głupie a konstrukcja bohaterów – powiedziałabym znikoma.
Zwłaszcza mam dość kolejnego w polskiej kinematografii, rozmemłanego naukowca, który nic nie potrafi i nie jest prawdziwym facetem. Kto tym scenarzystom powiedział, że naukowiec to mamałyga w sweterku? Chyba nigdy nie widzieli, jak się składa skuteczny wniosek grantowy, jeśli im się wydaje, że współczesna nauka to przestrzeń na bycie milutkim, grzeczniutkim popychadłem, które nigdy o nikim nic złego nie powie. I to jeszcze facet robi w naukach politycznych. Aż mnie skręca od tego stereotypu i jakiejś przedziwnej forsowanej przez polskie komedie wizje męskości. Z resztą być może to właśnie męskość wyjdzie nam tu jako motyw przewodni. Bo nie uwierzycie, ostatecznie mężczyzna by być mężczyzną musi komuś wytrącić broń z ręki.
Ostatecznie Spadku nie polecam, bo ani to urocze, ani szczególnie dowcipne, ani też z sensem nakręcone. Z resztą jak zwykle uciekamy tu od jakichkolwiek realiów, bo przecież nie daj Boże ten film naprawdę działby się w Polsce i trzeba byłoby cokolwiek realistycznego brać pod uwagę. No ale to akurat dziwić nie powinno, bo Polscy filmowcy kochają udawać, że Polska nie jest Polską.
Teściowie 2
być może najbardziej kuriozalny tytuł na tej liście. Osobiście uważam, że „Teściowe” to doskonałe polskie kino środka. Dobrze zagrane, wciągające i przede wszystkim – fenomenalne dzięki spójności miejsca czasu i akcji. Druga część właściwie nikomu nie była potrzebna, ale pierwsza okazała się takim sukcesem, że ktoś połasił się na pieniądze.
Tym kto na pieniądze się nie połasił był Marcin Dorociński więc jego bohatera w filmie nie ma. Dostajemy więc jedne stare małżeństwo (oczywiście takie polskie i proste do przesady) i samotną porzuconą kobietę, która postanawia zabrać ze sobą na ten wyjazd dużo młodszego mężczyznę. Ten zaś ma ją adorować, towarzyszyć jej na każdym kroku i udawać, że wcale nie robi tego by poprawić sobie pozycję zawodową.
Trudno powiedzieć o tym filmie cokolwiek sensownego. Kimkolwiek byli bohaterowie części pierwszej, przestali nimi być zaraz po rozpoczęciu części drugiej. Stali się typowymi „Polakami na wakacjach”. Przedmiot żartu – to że najlepszy masaż robi czarny masażysta, to kto, ile się napił w hotelowym barze, czy jak głośno uprawiał seks. Teoretycznie twórcy chcą nam coś powiedzieć o kobietach w pewnym wieku, o ich potrzebach itp., ale w istocie – dostajemy zaskakująco prostacką komedię, która nie ma w sobie nic z ciekawej konstrukcji oryginału.
Ponownie, mamy tu jakieś niezwykle opresyjne spojrzenie na męskość. Adam Woronowicz gra tu oczywiście tego mężczyznę, co to jest nie otwarty na nowości, co to nawet słowo ‘seks” mu przez gardło nie przejdzie, wódeczki się napije i jeszcze żony nie chce zaspokajać co i rusz. Jak rozumiem ma to być postać komiczna, ale gdzieś po drodze można dojść do wniosku, że to jest ciekawy moment, kiedy z mężczyzną w średnim wieku nikt się nie komunikuje i zostają tylko pretensje. Zwłaszcza, że nie jest to bohater zły czy agresywny – po prostu totalnie zagubiony. Najwyraźniej gubić się i odnajdywać nie można, jak się gra lekko zaciągającego faceta. To jest jakieś przykre, że te narracje o emancypacji, zawsze muszą się zasadzać na jakiejś wojnie płci, nigdy na komunikacji.
Eryk Kulm Jr. gra z kolei młodego doktoranta, z który dla wsparcia udzielonego przez bohaterkę Mai Ostaszewskiej w procesie zdobywania tytułu naukowego zgodził się przyjechać na wyjazd. Grany przez niego Jan, to nowy rodzaj mężczyzny – sympatyczny, otwarty, mówiący o terapii. Ale film jakoś zupełnie nie umie sobie z nim poradzić. Z jednej strony – jest młody i atrakcyjny, z drugiej – da się wyczuć, że nie za bardzo szanuje tych mężczyzn nowego typu, który mają jakieś emocje, depresje i lunatykują po nocy. Ostateczny wybuch Małgorzaty, która ma dość wszystkich mężczyzn wynika chyba bardziej z tego, że nie da się dopasować do tak rygorystycznego wzorca męskości, jaki podpowiada film.
To jest fascynujące, jak ten film wychodzi z poprzedniej części nieźle obnażającej różnice klasowe, hipokryzję, skrywane konflikty, skończył się na marnej farsie o wojnach płci, z postaciami, które są tak słabo zarysowane, że aż trudno uwierzyć., że trójka aktorów z poprzedniej produkcji zgodziła się na kontynuację. Naprawdę to jest niesamowite, jak bardzo te dwa filmy rozgrywają się w różnym uniwersum. Z resztą musze tu powiedzieć, że przez chwilę byłam zdezorientowana, gdzie dzieje się film, bo dopiero po dłuższym czasie zorientowałam się, że wydarzenia rozgrywają się gdzieś w Polsce. To więc kolejna produkcja, która dzieje się w „Polsce, czyli nigdzie”.
Miłość jak Miód
„Czy możemy obejrzeć Holiday?” „Mamy Holiday w domu”. Trochę tak się czułam oglądając opowieść o dwóch przyjaciółkach, z których jedna mieszka nad morzem a druga w górach i po śmierci przyjaciółki numer trzy obie decydują się zamienić miejscami. Majka zostawia rodzinną cukiernię, córkę rozwodniczkę, syna studenta i wnuki i jedzie odpocząć w góry. Z kolei Agata, którą właśnie zdradził partner, zostaje w niewielkiej nadmorskiej miejscowości.
Nie trzeba długo czekać aż w życiu obu kobiet pojawią się mężczyźni. Majka pozna sąsiada Agaty, pszczelarza i ratownika górskiego. Ich znajomość będzie oczywiście ciągiem gaf i pomyłek, które szybko zaprowadzą oboje do relacji. Z kolei Agata spędzi więcej czasu z Danielem, z którym umawiała się jako młoda dziewczyna i dla którego nie chciała rzucić studiów i przenieść się do Szwecji. Jak się okazuje – obie panie, choć w średnim wieku mają jeszcze sporo do przeżycia i zaryzykowania.
Nie ukrywam – jestem wielbicielką kina, które koncentruje się nie tylko na młodych ludziach i pierwszych miłościach. Takie kino jest potrzebne, bo po sieci lata coraz więcej osób przekonanych, że po trzydziestym roku życia, już się nic nie dzieje i trzeba się położyć i spokojnie czekać na śmierć. Podoba mi się też, że film tak na samym początku informuje nas, że bohaterki są w wieku menopauzalnym, po czym absolutnie nie czyni z tego wielkiego tematu i dramatu, ale też nie udaje, że sprawy nie ma. Jak na polską kinematografię, całkiem to odkrywcze i ożywcze.
Minusem filmu jest niestety skłonność polskich filmów obyczajowych do tworzenia dramatu, gdzie ich nie ma, a także zbyt łagodne traktowanie bohaterów. W filmie mamy córkę Majki, która zwala się jej na głowę z dziećmi i właściwie oczekuje, że albo matka będzie zajmować się jej dziećmi, albo jeszcze lepiej – sprzeda dom i cukiernię i da jej kasę. Przyznam, że produkcja fantastycznie portretuje ten konflikt znany z wielu rodzin, gdzie dzieci, chcą już przejąć majątek i życie rodziców, pod pozorami troski. Problem w tym, że film zatrzymuje się w połowie i choć mamy dobrą scenę konfrontacji to mamy także przepraszanie i podsumowanie tego „no ja taka wredna bywam”. Tymczasem bohaterka nie jest wredna, tylko jest tak egoistyczna, że aż trudno uwierzyć.
Ale to pikuś przy problemie numer dwa – twórcy chcą by bohaterki się na swoich adoratorów najpierw boczyły, potem się z nimi przyjaźniły a potem, żeby znów był konflikt. Nie umieją tego jednak rozpisać w sposób, który byłby wiarygodny, więc wszystkie uczucia następują błyskawicznie po sobie i ostatecznie – ani to boczenie nie jest realistyczne, ani to uczucie mocno osadzone w narracji ani ostateczny konflikt na tyle dramatyczny byśmy jakkolwiek poczuli, że mamy jakąś stawkę, o którą coś się rozgrywa.
Co powiedziawszy – to nie jest bardzo zły film. Wręcz przeciwnie – byłam miło zaskoczona tym, że miał w sumie rytm takiej miłej produkcji telewizyjnej. Muszę też przyznać, że Rafała Królikowski gra tu najbardziej irytującego bohatera w historii ludzkości – co jest plusem, bo rzadko się udaje stworzyć postać realistycznie irytującą. Tu miałam ochotę jego bohatera udusić gołymi rękami po pierwszych pięciu minutach. Poza tym jednak film okazał się nieco lepszy niż się spodziewałam. Może dlatego, że ponownie – wybrano tu nieco umowną, niemal bajkową estetykę, więc można pewne rzeczy filmowi wybaczyć i przymknąć na nie oko. Także, tu pewne nawet pozytywne
Kryptonim Polska
Netflix polecił mi ten film jako kolejny i muszę przyznać – byłam nieco zaskoczona, że jakoś sparował go z „Miłość jak Miód”. Film „Kryptonim Polska” wywołał jakiś czas temu sporo dyskusji, bo sprzedawano go jako romans nazisty z feministka, co jak można się spodziewać – nie wypadło dobrze, zwłaszcza w Polsce, w której rządził PiS a kobiety protestowały. Wiele osób miało poczucie, że może nie ma się z czego śmiać.
Tylko, ze ten film nie jest o romansie nazisty z feministką. Główny bohater Staszek, to sfrustrowany dwudziestolatek, którego kariera piłkarza lokalnej drużyny legła w gruzach po kontuzji. Mieszka w jednym pokoju u rodziców z piętnastoletnią siostrą fanką K-popu. Staszek jest sfrustrowany, nie ma pomysłu na siebie i słusznie nie cierpi swojego szefa (w tej roli Cezary Pazura jako wcielenie Januszexu). Do radykalnej organizacji prawicowej trafia trochę przypadkiem – gdy odbiera spod sądu Romana, swojego kuzyna.
Roman trafił przed sąd razem ze swoimi kolegami za organizowanie urodzin Hitlera. Trzeba bowiem powiedzieć, że scenarzyści filmu garściami czerpali z prasowych nagłówków – poza urodzinami Hitlera, znalazły się tu też starcia pod lokalnym kebabem i protesty przy Paradzie Równości. W przeciwieństwie do Staszka, Roman jest autentycznie zakochany w ideologii białej Polski i ma wszędzie swoich znajomych. Dzięki temu cała grupa młodych radykałów może się spotykać w pokoju na plebanii (film sugeruje, że ksiądz, który udziela im schronienia nie jest zupełnie przeciwny pomysłom chłopaków), czy znajdzie dla siebie metę w Warszawie.
Romans Staszka i Poli, mający w sobie raczej więcej z łagodnego młodzieńczego uczucia, odbywa się gdzieś na marginesie tych działań. Staszek z resztą nie jest do końca przekonany do ideologii Romana, raczej jest wściekły na świat i skłonny zrobić cokolwiek, byleby nie siedzieć ciągle w pokoju z siostrą czy w nudnej stróżówce. Właściwie nigdy między nim a Polą nie dochodzi do prostego konfliktu wartości, bo Staszek nie wyznaje wartości zupełnie sprzecznych z tymi które ma Pola. To raczej całkiem niezły portret tego jak w objęcia nacjonalizmu pcha nie tyle wiara w ideologię co głęboka frustracja połączona z poczuciem niesprawiedliwości.
Nie będę was przekonywać, że „Kryptonim Polska” to najlepszy polski film wszechczasów. Można długo dyskutować czy pokazywanie prawicowych chłopaków jako zgrai niezorientowanych jełopów, na pewno jest zgodne z polskim doświadczeniem. Choć trzeba przyznać, że sama końcówka filmu pokazuje, że twórcy doskonale zdają sobie sprawę, że wcale tak zabawnie nie jest i że możemy się śmiać, ale więcej tu śmiechu przez łzy. Z resztą, jeśli o śmiech chodzi – to jest w tym filmie kilka naprawdę dobrych scen. Moja ulubiona to ta, w której jeden z członków organizacji, wyraźnie kodowany jako gej, przygląda się długo i w skupieniu wiszącemu na plebanii obrazowi św. Sebastiana. Scena na tyle dobrze zrobiona, że subtelna – kto ma wiedzieć ten wie. Nie ukrywam, roześmiałam się też na scenie, gdzie włoski faszysta, który przybywa pomóc naszym radykałom, zostaje pobity na dworcu przez dresów. Jakby absurdy takich sytuacji mnie bawią.
Niestety, o ile wiele filmów bardzo się stara by nie dziać się w Polsce, to akurat ten się dzieje w Białymstoku i to bardzo się tam dzieje (poza jedną sceną ewidentnie z biblioteki na Koszykowej). Jak podejrzewam mieszkańcy Białegostoku nie są do końca szczęśliwi, że ich miasto reprezentuje stolicę polskiego naziolstwa (zaprawdę powiadam mam liczna jest tu konkurencja) ale przynajmniej – widzimy pochodzących z tego miasta aktywistów, feministki i lewaków – więc nie ma wizji, że wszyscy tam są agresywni i nikt nie jest sympatyczny. Także – trochę można tego Białegostoku bronić. Choć gdybym była z tego miasta głęboko bym westchnęła.
Przyznam, że nie wiem do końca co zrobić z filmem takim jak „Kryptonim Polska”. Bo moim zdaniem to nie jest zupełnie nieudana produkcja. Borys Szyc jako Roman jest lepszy niż był w wielu, wielu innych produkcjach w ostatnich latach. Nie wiem czy to nie jest w ogóle jedna z jego najlepszych ról. Jest kilka znakomitych smaczków i przede wszystkim – jak w dobrym filmie komediowym – wcale nie taka śmieszna konkluzja. Jednocześnie – wydaje się, że sam temat – polskiego rasizmu, antysemityzmu, rosnącego podziału społecznego, wzrostu znaczenia prawicy – jest zbyt wielowarstwowy by ktokolwiek czuł się tu usatysfakcjonowany. Także postulaty lewicowe i feministyczne brzmią tu tak jakby twórcy (którzy przecież opowiadają się po tej stronie!) nigdy nie widzieli nikogo kto normalnie mówi o sprawach bliskich lewicowym sercom. Natomiast biorąc pod uwagę, że to film polski i tak bliski sprawom politycznym i społecznym – mogło być dużo, dużo gorzej.
Przeglądając to polskie kino rozrywkowe na Netflix, pomyślałam, że jednak nie mamy niesamowity paradoks polskiej kinematografii. Dobrzy aktorzy – są, Dobrzy reżyserzy – są, dobrzy scenarzyści – są. Ale gdy wszystkim razem każemy robić gatunkowe kino rozrywkowe to często zaczyna się rozjeżdżać. Dlaczego? Mam poczucie, że brakuje nam odwagi i samodzielności. To uciekanie od polskich realiów nie pozwala nigdy stworzyć niczego co byłoby prawdziwe. Nawet wtedy, kiedy rozmawiamy o typowo polskich bolączkach wyczuwa się w tym jakiś dystans do rzeczywistości, kreację, która sprawia, że niby to kino jakoś chce być o Polsce i w Polsce, ale wszystko dzieje się w jakimś symulakrum, które coraz mniej Polskę przypomina.
Jednocześnie, gdy gramy kinem gatunkowym robimy to z taką nabożną dbałością by zachować wszystkie reguły i rekwizyty, że nie ma w tym żadnej świeżości. Nie mam nic przeciwko kinu gatunkowemu i cieszę się, że próbujemy, ale nie rozumiem, dlaczego tak bardzo brakuje tu odwagi. Dlaczego kręci się kolejne filmy tak jakby nie można było dodać nic nowego, oryginalnego czy autorskiego. Mam wrażenie jakby twórcy tych filmów bali się, że nie daj boże wyjdą poza linię i wyjdzie im coś Wajdy albo kino moralnego niepokoju. Dostajemy więc rzeczy, kręcone tak ostrożnie, że właściwie w chwili, w której film się zaczyna wiemy, jak się skończy. Co jest na dłuższą metę męczące, bo choć niekiedy trzymanie się zasad gatunku jest wskazane to, gdy wszystkie filmy zaczynają wyglądać jakby rozgrywały się w „TVN Cinemtaic Universe” to trudno się dziwić, że widzowie się zniechęcają.
Na koniec uwaga o dialogach. Oglądałam wszystkie filmy na Netflix, bez napisów i bez słuchawek. Nie usłyszałam jednego dialogu. Mam wrażenie, że prawdą jest to co mówią ludzie, że najgorzej polskie kino oglądać w kinie, bo przy nastawionej na twardo aparaturze naprawdę nic się nie da zrobić z jakością dźwięku w polskich filmach. Choć to nie znaczy, że napisów nie powinno być do każdej polskiej produkcji, na każdej platformie.
No i tyle. Nie wiem, kiedy znów obejrzę tyle polskiego kina rozrywkowego. Może znów za rok zrobić sobie taki maraton. A może to jednak ten przypadek kiedy trzeba wszystko spożywać w bardzo małych dawkach, w obawie przed skutkiem śmiertelnym.