Zwykle nie jestem szczególnie zainteresowana serialami, które eksplorują to co dzieje się za kulisami produkcji. Ale kiedy w zeszłym roku pojawił się serial dokumentalny poświęcony „klątwie” serialu „Glee” poczułam się zaintrygowana. Trzeba było poczekać kilka miesięcy zanim znalazłam produkcję w katalogu platformy Max. I trochę żałuję, bo ani ten program nie powinien powstać a ni ja też nie dowiedziałam się zbyt wiele go oglądając.
„Klątwa serialu Glee” to produkcja, która ma zaledwie trzy odcinki. Teoretycznie – powinna opowiadać o produkcji, która odniosła niesamowity sukces, ale jednocześnie – aż troje z aktorów pierwszej obsady nie żyje. Najpierw, jeszcze w trakcie kręcenia produkcji zmarł Cory Monteith, potem samobójstwo popełnił oskarżony i osądzony za posiadanie dziecięcej pornografii Mark Salling, a potem w tragicznym wypadku na łódce zginęła Naya Rivera, znana z roli Santany. Jakby tego było mało wokół części aktorów i aktorek, którzy występowali w serialu pojawiły się najróżniejsze skandale. Lea Michele, która grała rolę Rachel, była wielokrotnie oskarżana o znęcanie się nad innymi aktorami na planie czy zachowanie godne diwy, Matthew Morrison został zwolniony z popularnego tanecznego show, za zdecydowanie niewłaściwie zachowanie wobec jednej z uczestniczek. Innymi słowy, dużo się działo i zwykle – niezbyt dobrze.
Przyznam zasiadając do dokumentu miałam nadzieję, że ktoś przyjrzy się mechanizmom produkcji, temu bezlitosnemu systemowi, który sprawił, że młodzi ludzie zatrudnieni do produkcji serialowych czy filmowych, często są totalnie pogubieni. Byłam też ciekawa, jak produkcja, odejdzie do klątwy i spróbuje znaleźć pewne systemowe problemy. W mojej głowie, pytania powinny paść pod adresem producentów, reżyserów, osób decyzyjnych, tych które być może ignorowały to co dzieje się na planie tak długo jak długo przynosiło to pieniądze. Autentycznie byłam niesamowicie ciekawa, czy uda się nam jakoś na wyjątkowo drastycznym i tragicznym przykładzie pogadać o tym jak bardzo nie wiemy co dzieje się na planach produkcji, w których grają młodzi ludzie. Niedawno całkiem nieźle (choć nie idealnie) udało się ten system przeanalizować w serialu „Cisza na planie: mroczna strona dziecięcej telewizji” , też dostępnej na Max. Tam z kolei chodziło o cały kanał Nickelodeon. Choć nie jest to produkcja idealna to skoncentrowana właśnie na szukaniu systemowych problemów.
Nie znajdziecie tego niestety w produkcji „Klątwa serialu Glee” (który taki tytuł dostał w Polsce, po angielsku jest to raczej „Cena Glee”). Wręcz przeciwnie – produkcja jest zaskakująco nieodpowiedzialna w sposobie w jakim opowiada o tragicznych wydarzeniach. Pomijam fakt, że w serialu nie wypowiadają się ani aktorzy, ani twórcy – wszystko opiera się na zeznaniach osób, które pracowały na drugoplanowych rolach przy produkcji, czy pojawiły się w niewielkich epizodach. Problemem jest to, jak często twórcy serialu szukają sensacji. Niesamowite jest to jak w przypadku śmierci Monteitha pojawia się autentycznie sugestia, że może to być wina Leii Michele. Nie ma tu żadnych dowodów, nawet na wszelki wypadek mówią na około, żeby nie było pozwu, osobą, która to sugeruje jest … fryzjer. Mogę nie lubić aktorki, ale jest skandalicznym tworzyć takie narracje, zwłaszcza gdy niewiele wiadomo o przyczynach śmierci aktora (wiadomo, że przedawkował, ale już, dlaczego i czy specjalnie – wszystko znika w domysłach)>
Sam serial, w pewnym momencie staje się wręcz kuriozalny w sposobie udowadniania, że serial był obciążony jakąś klątwą, nagle wymieniając osoby pracujące przy produkcji, które na przestrzeni tych lat zmarły. Naprawdę o ile można byłoby stworzyć przekonującą narrację, o tym, że nadmiar pracy na planie doprowadził kogoś do odebrania sobie życia, o tyle dopisywanie do tego faktu, że ktoś dostał zawału, wydaje się być już całkowicie pozbawione smaku. Z resztą, jeśli chodzi o brak smaku, to serial naprawdę przekracza wszelkie bariery, kiedy wykorzystuje wyraźną, świeżą żałobę ojca Riviery, by mieć coś „mocnego” w późniejszych odcinkach. Serio, dawno nie widziałam czegoś w tak złym tonie.
Trzeba przyznać, że produkcja napotkała pod pewnymi względami te same problemy, które często się pojawiają w czasie analizy popularnych dzieł popkultury. Bardzo widać, że twórcom brakuje, materiałów z serialu, wywiadów z artystami, czy jakichkolwiek materiałów, które byłby naprawdę informacyjne. Dostajemy więc jakieś przedziwne sceny, w których raz za razem pokazuje się nam hotel, w którym znaleziono ciało jednego z aktorów. Widać też wyraźnie, że twórcy nie mają ani pomysłu ani materiałów na trzy odcinki, zwłaszcza, że o ile śmierć aktora z przedawkowania pasuje do pewnej narracji o izolującej sławie, o tyle już nie ma pomysłu jak opowiedzieć chociażby o tym, że osoba która posiadała dziecięcą pornografię była znanym aktorem młodzieżowego serialu i jak to było możliwe.
Być może minęło zbyt mało czasu by ktokolwiek umiał opowiedzieć o tym co naprawdę zadziało się wokół serialu. Prawda jest taka, że niezależnie od tego jakie koszty ponieśli grający w nim aktorzy, twórca Ryan Murphy wyszedł z tego bez szwanku i ma wielki kontrakt z Netflixem. Choć twórcy produkcji wskazują, że godziny pracy, perfekcjonizm i niepokojąca bliskość odgrywanych postaci do charakteru aktorów mogła negatywnie wpływać na obsadę, na takich domysłach się kończy. Widać, że dużo chętniej wskazuje się jako winną różnym nadużyciom np. Leę Michel, która spytana przez Murphy’ego czy chce wrócić do pracy po śmierci Monteitha, stwierdziła, że chciałaby pracować ponownie jak najszybciej. Nie da się ukryć, że wizja, iż to właśnie na jednej aktorce spoczywała cała odpowiedzialność za przyszłość serialu, jest co najmniej naiwna. Twórcy się trochę zachowują tak jakby za serialem nie stała wielka maszyna promocyjna i biznesowa olbrzymiej stacji telewizyjnej.
Opowiadanie sobie o kulisach popkultury nie jest łatwe. Czasem rzeczy, które lubimy czy wręcz kochamy, powstają w warunkach, które są co najmniej niesprzyjające. Zwłaszcza w przypadku wielu produkcji o młodych ludziach dowiadujemy się po latach, że na planach wcale nie było zabawnie i różowo. Nie jest przypadkiem, że bardzo często osoby, które były zaangażowane w rozrywkę na wysokim poziomie jako dzieci, niekoniecznie umieją się odnaleźć w dorosłości. Oczywiście to nie jest stuprocentowa zasada, ale często – okazuje się, że jeśli nie są w stanie wymyślić siebie zupełnie na nowo – nie kończy się to dla nich dobrze. Ponownie polecam całkiem dobry dokument „Dzieciaki z Show Biznesu” też dostępny na HBO czy poruszający dokument „Ślicznotka: Historia Brooke Shields”, który można zobaczyć na Netflix. To jest fascynujące, że mamy obsesję na punkcie bezpieczeństwa dzieci, dopóki nie wysyłamy ich do świata rozrywki. I nie ma poczucia, by ludzie ze świata kinematografii byli po prostu źli. Mam poczucie, że to po prostu jedno z niewielu miejsc, gdzie wciąż pozwalamy dzieciom pracować. Gdyby praca dzieci była powszechna w innych zawodach prawdopodobnie padałby one ofiarami podobnych nadużyć.
Przy czym zbaczam tu nieco z tematu, bo większość aktorów w Glee miała koło 20 lat (choć byli też młodsi). Tu jednak większość z nich nie miała wcześniej kariery, dla części z nich był to właściwie pierwszy projekt. Sam serial to zauważa, ale niekoniecznie umie wyciągnąć nieco szerszych wniosków o tym jak szybko początkujący aktorzy stają się niemal własnością stacji, jak trudno jest im zerwać kontrakty czy zaangażować się w nowe projekty. Nie tylko dlatego, że boją się, że nikt inny nie zainteresuje się ich talentem, ale też dlatego, że mało kto broni ich przed podpisaniem niekorzystnej umowy, czy nie każdy postawi się producentom. Na pewno coś działo się wokół tego serialu, co niekoniecznie było dla wszystkich pozytywne. Niestety, nie jest łatwo odtworzyć atmosferę w pracy, nie jest łatwo mówić o zawodowych nadużyciach w przypadku, gdy niemal wszyscy zaangażowani są sławnymi osobami.
Nie mam żadnej puenty poza poczuciem straconej szansy i pewnego zniesmaczenia. Łatwo mówić o „Klątwie” gdy nam to pasuje, trudniej – o nadużyciach w miejscu pracy. Jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że niektóre zdarzenia w ogóle się ze sobą nie łączą (jak tragiczna śmierć Riviery, której nie sposób z „Glee” połączyć). I choć miałam nadzieję, na coś naprawdę ciekawego, analizującego jak przebojowy serial uszczęśliwił chyba wszystkich poza obsadą to dostałam po prostu garść plotek i domysłów. Szkoda, bo mam taką szczerą nadzieję, że kiedyś się nauczymy rozmawiać o kulisach tworzenia kultury popularnej tak byśmy w pełni zrozumieli jak źle bywa, gdy jest bardzo dobrze i jak często nie ma żadnej klątwy, tylko bardzo pogubieni ludzie.