Możemy się skarżyć, możemy zgrzytać zębami, możemy wygrażać chmurom, ale prawda jest taka, że Netflix rozbijając trzeci sezon Bridgertonów na dwie części postąpił bardzo rozsądnie. Niech najlepszym dowodem na to, że przedłużanie zainteresowania serialem w ten sposób ma sens ma sens będzie ten wpis. Zwykle nie czułam potrzeby by moje emocje i przemyślenia po sezonie rozbijać na dwie części. Nie da się ukryć, że ta metoda działa – dłużej rozmawiamy o serialu, więcej o nim piszemy i co najważniejsze – dbamy o to, żeby wszedł do 10 najchętniej oglądanych produkcji na Netflix. Wpis zawiera mnóstwo spoilerów.
Pod względem nastroju druga część trzeciego sezonu jest tak różna od pierwszej, że można byłoby się pokusić o refleksje, że ogląda się go jak kolejny sezon. O ile pierwsza odsłona sezonu była skoncentrowana na rosnącym między Penelope i Colinem uczuciu, o tyle część druga, jest już zdecydowanie bardziej rozegrana w sieci towarzyskich i społecznych relacji. Oczywiście wciąż śledzimy problemy naszej czołowej pary, ale pojawia się jeszcze więcej wątków pobocznych i widać, że twórcy chcą pchnąć nas na nieco inne tory niż dotychczas. Odchodzimy od serialu, który koncentruje się tylko na romansowych perypetiach ale chcemy rzucić szerszym okiem na społeczeństwo. Jednocześnie – wraz ze zmianami w świecie przedstawionym, możemy się domyślać, że w kolejnych sezonach, ruszymy się poza Londyn i odsuniemy się od czujnego wzroku Lady Whstledown.
Muszę przyznać, że centralna narracja drugiej połowy sezonu, tocząca się wokół tożsamości Lady Whistledown jest chyba najsłabszym elementem całego sezonu. Nie da się bowiem ukryć, że po pierwsze – jest to zdecydowanie za duży problem by po prostu nad nim przeskoczyć (zarówno dla Colina jak i dla całego towarzystwa), po drugie – ujawnienie się Penelope przed całą socjetą właściwie czyni cały prowadzony przez nią biuletyn bezużytecznym. Ostatecznie siłą Whistledown było to, że nikt nie wiedział kim jest i jak pozyskuje swoje informacje. Co innego być tajemniczą postacią, która zza kulis komentuje wszystkie skandale, a co innego, gdy ktoś skrzywdzony może zapukać do twoich drzwi. Jednocześnie nie da się ukryć, że tempo z jakim społeczność Londynu przebacza Penelope ujawnianie ich sekretów, jest wręcz komiczna. Widać, że nikt nie umiał tego rozwiązać w sposób, który utrzymywałby spójność świata i dodatkowo pozwalał nam lubić Penelope i zafundować jej dobre zakończenie. Uważam ten wątek za tak słaby, ze kładzie się cieniem na drugiej połowie sezonu.
situs pola kicau
Z resztą to nie jedyna rzecz, która wydawała mi się nieco komiczna. Ot np. Benedict, którego rozwój postaci jest ściśle związany z kim aktualnie sypia, w drugiej połowie sezonu odkrywa, że im nas więcej tym nam weselej. I spoko, jest to całkiem spójne z tym jak Benedict wydawał się być zainteresowany wszystkimi wokół siebie. Ale już montaż jego scen, sugeruje nam, że kiedy wszyscy wokoło przeżywają jakieś dramaty, rozmawiają o przyszłości, planują ślub, wyciągają na światło dzienne sekrety, Benedict nie wychodzi z łóżka, bo właśnie odkrył życie w trójkącie. Nie ukrywam, znajduję to dość zabawnym, ale przede wszystkim narracyjnie pokracznym. Kiedy pod koniec sezonu Benedict nagle odkrywa wolność (jakby jej wcześniej nie miał) to mam wrażenie, że konfuzja bohatera nie wynika zupełnie z jego wcześniejszych działań. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że to postać, która powinna się bardzo zmieniać a drepcze w miejscu.
Oczywiście najwięcej emocji wzbudził wątek Franceski, która teoretycznie jako jedyna z Bridgertonów oparła się skandalom i wzięła spokojny ślub ze swoim spokojnym wybrankiem. No i jak się okazuje, wszystko pięknie, póki nie poznaje jego siostry i jak to ładnie pokazano w serialu – mowę jej odbiera. Osobiście nie mam nic przeciwko takiemu plot twistowi, wydaje mi się całkiem zabawnym odejściem do schematu książek. Zastanawiam się jedynie jak rozegrają to twórcy serialu. Czy dokonają jakichś społecznych rewolucji wcześniej, czy postawią na prawdziwy melodramat, czy też – spróbują nam rozgrać jakąś queerową historię w kostiumie Bridgertonów. I tu od razu powiem – moim zdaniem to będzie problem. Z moich obserwacji wynika, że akurat widownia Bridgertonów może być bardziej konserwatywna niż Netflix się spodziewa.
Z drugiej strony – trzymam kciuki za powiedzenie tej narracji, bo bez różnorodności ten serial stanie się w pewnym momencie dość nudny. I ja wiem, że zaraz posypią się komentarze, że oczywiście Netflix musiał coś zmienić. Ale zwracam waszą uwagę, że Netflix zmienia materiał wyjściowy od początku, właśnie dlatego, że widz filmowy z 2024 nie jest tym samym co czytelnik książki z początku lat dwutysięcznych. Ćwierć wieku później oczekujemy, że te opowieści będą nieco inne. Nikt książek nie pali, a ja sama przyznam jestem nawet zaintrygowana jak serial z tego wybrnie. Co prawda nie liczę, że dostaniemy coś tak pięknego jak „Portret kobiety w ogniu” ale już teraz rozmyślam jak scenarzyści tą zmianę osadzą w rzeczywistości serialu. Widzicie ja jestem w tym wieku, że kiedy coś jest inaczej to mnie ekscytuje a nie złości.
Żeby nie było, że tylko narzekam. Druga połowa sezonu ma swoje urocze momenty. Jak zwykle bardzo podobały mi się wszystkie sceny, które rozgrywały się pomiędzy rodzeństwem Bridgertonów. Mam wrażenie, że lekkość z jaką serial opowiada o kochającej się rodzinie, to jeden z jego największych plusów. Bardzo podobała mi się rozmowa Benedicta z Eloise, to dwoje bohaterów, których scenarzyści chcą wyraźnie pchnąć do przodu, i akurat ta scena między nimi była bardzo sympatyczna. Podobnie jak Anthony, który wczuwa się bardzo w rolę głowy rodziny. Ogólnie wszystkie ten sceny były bardzo przyjemne i zawsze żałuję, że nie ma ich w sezonie więcej. Wcale się nie dziwię, że Penelope, tak bardzo chciała być częścią tej rodziny.
Nie da się ukryć, że też Nicola i Luke, grający Penelope i Colina patrzą na siebie tak, że nawet gdy scenariusz wymaga by para była skłócona, to raczej nie wątpi się w łączące ich uczucie. Jest to olbrzymi plus, bo trudno byłoby oglądać jakąś realną niechęć pomiędzy nimi w sytuacji, w której spędziliśmy sporo czasu kibicując temu związkowi. Choć trzeba przyznać, że pod wieloma względami nic nie pobije sceny w karecie, kiedy nasi bohaterowie są już razem, choć są słodcy, chyba nie budzą takich emocji, jak gdy muszą walczyć z skrywanymi uczuciami. To się z resztą kładzie nieco cieniem na drugiej połowie sezonu, bo mam wrażenie, że nasi aktorzy są nam w stanie pokazać przywiązanie swoich postaci i ich miłość, ale trochę brakuje tego rozdarcia, które wspaniale utrzymywało napięcie w pierwszej połowie sezonu.
Tu należy się chyba drobny przerywnik na refleksję. Oto po pierwszej połowie sezonu w internecie rozgorzała dyskusja, czy ktokolwiek by się w tej niskiej i grubej Penelope rzeczywiście zakochał, bo przecież – nie jest seksowna. Przyznam, że jest to dla mnie bardzo symptomatyczne, że część internautów jest w stanie wierzyć w każdą fantazję, poza tym, że mężczyzna zakocha się w większej kobiecie. Nie mniej, kluczową częścią tej dyskusji jest założenie, że grająca Nicolę aktorka jest gruba. Cóż, przyglądając się jej sylwetce w ubraniach i bez, możemy co najwyżej stwierdzić, że po pierwsze ma okrągłą twarz, a po drugie jest, jak sama przyznaje, kobietą z perfekcyjnym biustem. Nicola jest gruba wyłącznie w Hollywoodzkich założeniach. Natomiast, rzeczywiście, rzadko widujemy na ekranie takie ciała (i takie biusty – kinematografia lubuje się albo w biuście małym albo podważającym zasady fizyki). Dla mnie jest to zawsze takie wielkie rozdarcie. Z jednej strony coś ożywczego, z drugiej – niesłychanie smutnego, gdy zdam sobie sprawę, że wyśrubowaliśmy poziom urody w popkulturze, że nagle okazuje się, że część osób nie jest w stanie uwierzyć, że można się zakochać kimś kto nie nosi rozmiaru zero. Sam fakt, że oglądając tą scenę poczułam jakieś wzruszenie (a więc to czuł pułkownik Kwiatkowski płacząc na widok biustu) świadczy raczej o tym jak opresyjna w kreowaniu obrazu idealnego ciała jest popkultura.
Bardzo dobrze udało się poprowadzić wątek rodziny Penelope i jej relacji z matką i siostrami. Wydaje mi się, że zostanie dostrzeżoną przez matki i naprawienie relacji, to coś co jest w tym sezonie równie ważne co romans. Choć tu na marginesie muszę powiedzieć, że ten moment, w którym Colin broni Penelope, a właściwie wartości Penelope, przed jej matką to takie spełnienie marzeń każdej dziewczyny, niedostrzeganej we własnej rodzinie. Mnie samą najbardziej wzruszyło to, że scenarzyści nie zapomnieli o relacji bohaterki z siostrami. Bardzo się ucieszyłam, że choć mają pewne karykaturalne cechy ostatecznie trzy siostry trzymają się razem, a każda z nich ma bardzo dobrego i zakochanego w niej męża. Najwyraźniej nie tylko Violet Bridgerton dobrze umie ocenić kto się nadaje dla jej dzieci.
Z resztą ten wątek Violet, która ma na horyzoncie swój własny romans i kolejny serca poryw bardzo mnie rozczulił. Chyba dlatego, że Violet, największa zwolenniczka podążania za głosem serca, gdy chodzi o możliwość podążenia za swoim nagle już taka pewna nie jest. Nie ukrywam, wydaje mi się, że ten wątek był jednym z najlepiej prowadzonych w drugiej połowie sezonu, być może dlatego, że wszystko tu jest jeszcze otwarte, a może dlatego, że Ruth Gemmell jest absolutnie fantastyczna w swojej roli. W każdym razie dało mi to mnóstwo radości. Z resztą muszę powiedzieć, że jeśli czegoś mi w tym sezonie brakowało to powrotu do tej dynamiki jaka powstała między reprezentantkami „starszego pokolenia” bohaterek w „Królowej Charlottcie” – to był pod wieloma względami najciekawszy wątek tamtego serialu i mam wrażenie jakby niekoniecznie to co widzimy w Bridgertonach zgrywało się z tym co pokazano nam w tamtym mini serialu.
Trzeci sezon Bridgertonów potwierdza moim zdaniem to co dało się zaobserwować już wcześniej. Pod względem budowania świata ten serial niekoniecznie się sprawdza. Jest tu sporo luk czy niewypałów albo też scen niezamierzenie śmiesznych. Tym co naprawdę doskonale wychodzi scenarzystom to realizowanie prostych tropów znanych z romansów. Im bardziej się tego trzymają tym większe emocje wzbudza produkcja, w chwili, w której próbują jakoś rozbudować ten świat czy udawać, że te wszystkie towarzyskie intrygi mają dla nas jakiejś znaczenie narracja zaczyna rozchodzić się w szwach. Ale to nie jest wielki problem, bo też nie oglądamy tego dla wspaniale zarysowanych konfliktów społecznych. Co nie zmienia faktu, że pewnej poprzeczki Bridgertonowie raczej nie przeskoczą. I z tą konkluzją pozostaje nam poczekać na kolejny sezon, którego mimo wszystko, niecierpliwie się wypatruje. Już tylko dwa lata!
Ps: Jest dla mnie szokującym, ile osób wmówiło sobie, że ponieważ grający Colina Luke Newton i grająca Penelope Nicola Coughlan są razem, bo aktorska para trzymała się za ręce w czasie promocji i tak ładnie mówiła o sobie w czasie wywiadów. Do wszystkich – to zawsze jest element promocji. Zawsze. Naprawdę dobrą praktyką, którą radzę w sobie rozwijać i sobie koniecznie powtarzać jest zakładanie, że emocji i uczuć jakimi darzymy bohaterów serialowych i filmowych nie przekładać na ludzi, którzy ich grają, a wszelkie uczucia okazywane sobie na premierach i czerwonych dywanach, należy traktować jako przedłużenie roli. Inaczej można skończyć pisząc bardzo brzydkie rzeczy o aktorach, którzy okazali się nie spełniać naszych oczekiwań i wpisywać się w wyobrażenia o tym co jest prawdziwe a co zagrane.