Hej
Zgodnie z obietnicą ( złożoną na dużym zwierzu) zwierz podzieli się dziś z wami swoimi wrażeniami z świątecznych odcinków jego dwóch ulubionych angielskich seriali czyli Doktora Who i Dowton Abbey, jeśli więc jeszcze ich nie widzieliście to poprzestańcie na tym wstępie ponieważ zwierz nie ma się zamiaru hamować i wpis będzie zawierał spoilery jak stąd do Galiffrey ( serio nawet nie patrzcie na ten wpis bo spoilery atakują z obrazków!). Ci których zaś to nie interesuje – cóż zwierz od czasu do czasu musi sobie pozwolić na popkulturalny egoizm polegający na tym, że pisze o tym co go samego interesuje, zamiast zaspokajać wasze czytelnicze potrzeby. Ale obiecuje, że jutro będzie mniej hermetycznie.
Zacznijmy od Doktora. Wśród fanów na świąteczny odcinek czekano chyba bardziej niż zwykle, bo różne źródła donoszą ( choć może nie koniecznie zgodnie z prawdą), że na 7 sezon Doktora Who będzie trzeba poczekać nieco dłużej niż zwykle. Oznacza to, że świąteczny odcinek jest ostatnim, który dzieli nas od miesięcy bez Doktora ( zwierz nawet nie chce o tym myśleć). Co więcej, zeszłoroczna fantazja na temat Opowieści Wigilijnej podniosła poziom oczekiwań wobec świątecznych odcinków Doktora, zaś tytuł tegorocznego odcinka ” The Doctor, The Widow and the Wordrobe” zapowiadało, że szalony i nieco genialny ( albo na odwrót) Steven Moffat przygotował nam odcinek nawiązujący do Narni. Niestety im wyższe oczekiwania tym łatwiej się zawieść. W tym roku odcinek Doktora po raz pierwszy sprawiał wrażenie, że jest przeznaczony dla dzieci, a nie dla tysięcy jeśli nie milionów nastoletnich i dorosłych widzów, którzy nie przyjmują do wiadomości, że jest to program oryginalnie kierowany do kilkulatków.
Co więcej jest to opowieść bardzo nie składna. Odcinek zaczyna się więc od wielkiej eksplozji, łapania przez Doktora skafandra kosmicznego w trakcie lotu ( metodą na Jamesa Bonda z Goldeneye), by potem przenieść się na Ziemię w latach 30, gdzie Doktor dzięki pomocy pewnej zaradnej mężatki musi dostać się do TARDIS. Gdy trzy lata później w trakcie trwania wojny ta sama kobieta, jako świeża wdowa ewakuuje się z dziećmi z Londynu do podmiejskiej miejscowości, znajdzie tam samego Doktora pragnącego się odwdzięczyć. Do tego momentu historia niesie dość mocne piętno charakterystycznego dla Moffata sposobu narracji czyli Doktora wskakującego więcej niż raz w czyjeś życie. I kto wie czy nie byłby to całkiem niezły odcinek gdyby scenarzysta poszedł dalej tym tropem. Niestety wątek, w którym wielki złożony pod choinką prezent okazuje się przejściem do innego świata przez, które bohaterowie dostają się nie po kolei do przykrytego śniegiem lasu to już zdecydowanie mniej ciekawy pomysł. Zwłaszcza, że najpierw przez te wrota przechodzi mały chłopiec, którego trzeba znaleźć co sprowadza fabułę do jeszcze prostszego schematu. Zwierz ma wrażenie, że sam scenarzysta nie miał za bardzo pomysłu na tą opowieść. Wszystko dzieje się szybko, a luki w fabule wypełniają długie wyjaśnienia Doktora, wyjaśniające rzeczy, które już wiemy. Brakuje charakterystycznych Doktorowych elementów – jak chociażby TARDIS, zaś soniczny śrubokręt przecież nie działa ( drewno!), nawet Doktor nie jest tu nazywany Doktorem! Co więcej nawet sposób wydostania się z planety wydaje się lekko idiotyczny nawet jak na standardy Doktora ( istnieje różnica między głupim rozwiązaniem a rozwiązaniem, które wydaje się głupie tym, którzy nie znają konwencji serialu. Rozwiązanie zaproponowane w odcinku świątecznym jest głupie z obu perspektyw). Co więcej Moffat zdecydował się na krok, który odbiera Doktorowi część jego uroku – na słodkie dobre zakończenie. Niby logiczne w świątecznym odcinku ale przecież tradycją jest, że świąteczne odcinki kończyły się zawsze słodko- gorzko ( za czasów RTD to właściwie nigdy nie kończyły się dobrze w Hollywoodzkim tego słowa znaczeniu) .
Czy jednak zwierzowi cały odcinek się nie podobał? Ależ skąd to przecież odcinek Doktora Who! Znalazło się w nim kilka elementów, które wciąż wydają się świadczyć o tym, że jest to serial lepszy niż inne. Po pierwsze sam Doktor, który w tym odcinku wydaje się być wyjątkowo „obcy” tzn. zachowuje się nieco jak postać, którą jest naprawdę – kosmitą jedynie wyglądającym jak człowiek. Cudowny wypełniony atrakcjami dom dla dzieci jest urządzony z taką przesadą, że niemal czuć w nim rękę kosmity nie rozumiejącego do końca, w którym momencie przestać. Podobnie Doktor zdziwiony płaczem ze szczęścia wydaje się być po raz pierwszy od dłuższego czasu kosmitą przyglądającym się ludziom z nie zmiennym zdziwieniem i fascyncją, ale wciąż nie do końca ich rozumiejący. Po drugie Moffat chciał chyba tym odcinkiem przekonać wszystkich narzekających fanów, że potrafi stworzyć silna inteligentną i niezależną kobiecą postać – Marge to kobieta, której nie dziwią spadający z nieba astronauci, czy świat do którego można dostać się przez przejście w pudełku. Wydaje się być zupełnie pogodzona z tą niesamowitością i jej celem jest doprowadzić dzieci do domu. Niby to wątek przewidywalny, ale cieszą kobiety, które ratują z opresji, a nie są z opresji ratowane. No i po trzecie – ostatnie sceny między Doktorem a Pondami – zdecydowanie najlepsze z odcinka. Doktor pojawiający się na progu Pondów dwa lata po tym jak widzieli jego „śmierć ” to scena niemal kwintesencja stylu Moffata, który sceny pozornie radosne zawsze czyni słodko -gorzkimi.
Nie mniej jednak mimo tych pozornych plusów zwierz czuje się zawiedziony – przez najbliższe kilka miesięcy bez Doktora trudno będzie wrócić do tego odcinka by po napawać się wielkością ( bądź przemyślaną podłością ) Moffata. Na całe szczęście pod choinką zwierza wylądował 5 sezon Doktora więc zanim zwierz popadnie w depresję bez Doktorową będzie jeszcze kilka komentarzy do wysłuchania ( nie mówiąc już o Christmas Carol, które idzie pocztą).?
Zostawmy na chwilę Doktora i zajmijmy się drugim odcinkiem specjalnym czyli Downton Abbey. Jak pamiętacie kiedy kończył się sezon drugi zwierz osobiście żądał głowy Juliana Fellowesa ( najlepiej na srebrnej tacy). Najwyraźniej poczucie, że scenarzysta żywi się rozpaczą i cierpieniem swoich widzów musiało być bardziej powszechne, bo zwierz niemal słyszy podniesione głosy producentów, tłumaczące twórcy i scenarzyście serialu, że na święta nie można zafundować widzom samych cierpień. I tak w ostatecznym rozrachunku dostajemy 1,5 godziny jak zwykle cudownej opowieści, którą o tyle trudno nazwać po prostu świątecznym odcinkiem. Bo co charakterystyczne dla Downton upływają tu nie godziny ale tygodnie. Oglądając odcinek zwierz odniósł wrażenie, że nie chodzi jednak tylko o to by zaspokoić nieco zdesperowanych fanów, ale także by oczyścić atmosferę i zamknąć na zawsze ( bądź na pewien czas) niektóre wątki przed kolejnym sezonem. Zwierza ucieszyło, że wielka tajemnica Mary dotycząca Pamuka nareszcie wyszła na jaw – choć powiedzmy sobie szczerze – czy kogoś to będzie jeszcze interesowało? Zwierzowi podobało się także, że Lord Grantham nie pogodził się w pełni z małżeństwem Sybil. Może to i najszlachetniejszy bohater w dziejach telewizji ( zwierz uważa, że ten bohater nigdy by nie przeszedł gdyby go nie grał Hugh Bonneville), ale wciąż arystokrata, który nigdy nie pogodzi się z faktem, że jego córka poślubiła szofera.
To jednak wszystko wątki poboczne bo osią odcinka pozostaje szczęście w świecie arystokratów i dramat w świecie służby. Zacznijmy od służby – zwierz widział wiele telewizyjnych procesów, ale nigdy nie emocjonował się żadnym tak jak tym, który toczył się wokół sprawy biednego Batesa – i to nie tylko dlatego, że podobnie jak wszyscy jest przekonany, o jego niewinności, ale też dlatego że bardzo współczuł Annie i wszystkim zeznającym w tym procesie. Ogólnie Anna to taka postać, która nawet jeśli przez 1,5 godziny łazi po ekranie zapłakana i przygnębiona, to nadal budzi bardziej sympatię niż irytację. Zwierz był też zachwycony powrotem evil footmana Thomasa do dawnej formy, oraz przemianą jaka zaszła w O’Brien – to chyba najfajniejsze w tym serialu, fakt że postacie naprawdę ewoluują pod wpływem tego co im się przydarzyło. No może poza Thomasem, ale z kolei w jego przypadku zwierz nie może się doczekać jak wypadnie w roli osobistego służącego Lorda -to może być ciekawe. Zwierzowi podobało się w końcu domknięcie wątku małżeństwa Daisy i Williama – to jedna z tych rzeczy, które zwierza denerwowały nie dlatego, że wyrzuty sumienia biednej dziewczyny były nie słuszne ale dlatego, że zwierz cały czas obawiał się, że wyniknie z tego jakaś tragedia. Tymczasem puenta jaką jest nowa rodzina dla Daisy i odwaga by w końcu wprost poprosić o awans wydaje się dawać ciekawy punkt wyjścia do następnego sezonu.
Nie mniej niezależnie od ciekawych wątków zwierz musi stwierdzić, że zdecydowanie ciekawej oglądało się tym razem życie arystokracji. Zwierz jest zachwycony brakiem Sybil – nie dlatego, że jej nie lubi, bo lubi ja bardzo, ale dlatego, że zwierz jest przekonany, że właśnie tak by się skończyło nawet zaaprobowane małżeństwo arystokratki z szoferem – niby wszystko OK ale jednak nie jest to do końca to samo co kiedyś. Nie da się jednak ukryć, że głównym wątkiem odcinka jest uczucie pomiędzy Mary a Matthew – od dwóch lat Fellowes rzucał im pod nogi kłody i wydawało się, że pomiędzy drugim, a trzecim sezonem nie czeka ich nic dobrego. Wydaje się jednak, że nawet w angielskiej telewizji kuszenie widzów przez dwa lata wizją romansu by potem rozdzielić kochanków na zawsze to zdecydowanie zbyt dużo. Nie mniej trzeba przyznać, że watek ten choć oczywiście zmierzający do szczęśliwego zakończenia został rozegrany całkiem dobrze – zwłaszcza sposób w jaki potraktowano Richarda Carlisle, który w jednej chwili jest paskudnym szantażystą zasługujący by dostać po pysku, byśmy w następnej scenie dostrzegli, że jego zachowanie ( zazdrość o Mary czy uczucie, że jest nieco wykorzystywany) ma podstawy. Zwierz uważa, że takie spojrzenie na postacie to jedna z największych zalet tego serialu. Zwierz widzi z resztą w tym rozstaniu podobnie jak w procesie Batesa niezwykle ciekawy i emocjonujący punkt wyjścia dla kolejnego sezonu – rodzina żyjąca w cieniu skandalu ( dotychczas udało się tego uniknąć) to coś co zwierz lubi najbardziej.
Czy coś się zwierzowi nie podobało? Z punktu widzenia prowadzenia fabuły, raczej nie choć zwierz obawia się, że ta krótka chwila szczęścia jaką podarował fanom Fellowes to tylko pretekst by pognębić bohaterów w nadchodzącym sezonie. Jedyne co zdaniem zwierza było zbędnym elementem to zabawa w wywoływanie duchów – troszkę za bardzo kiczowaty ten wątek. Na sam koniec zastrzeżenie, które może się wydać kuriozalne – zwierz podobnie jak większość ludzi, którzy widzieli serial jest absolutnym totalnym fanem Maggie Smith jako hrabiny Grantham. Ale wydaje się zwierzowi, że Fellowes trochę za bardzo robi z niej postać „kultową”, która wypowiada dowcipne teksty i okazuje się pod pozorami dobrego wychowania bezlitosnym graczem. Oczywiście wszystko co ta starsza, niezwykle poważna na pierwszy rzut oka pani robi, a co nie zgadza się z jej wizerunkiem bawi, ale zwierz źle się czuje widząc tą postać sprowadzoną do elementu komicznego. Choć może zwierz przesadza.
Dobra macie co chcieliście zwierzowe przemyślenia na temat seriali, z którymi trzeba się będzie rozstać na kilka miesięcy. Zwierz kilka dni temu wypowiadał się entuzjastyczne wobec pomysłu takich wyrwanych z kontekstu sezonów odcinków ale musi przyznać, że dziś ma wątpliwości. Bo o ile 24 grudnia zwierz był w miarę pogodzony z faktem, że na dalsze odcinki nowych seriali przyjdzie mu czekać nawet rok to teraz czuje niesamowitą pustkę wynikającą ze świadomości, że jakoś będzie musiał przetrwać te kilka miesięcy. Przydałby się jakiś wehikuł czasu. Taki niebieski.
Ps: Zwierz zwrócił uwagę, że oglądając seriale wcale nie myślał o aktorach, ani o reżyserach – jedyne co go ciekawiło to sposób w jaki historię prowadzą scenarzyści – to bardzo ciekawe jak ważni stali się w ostatnich latach, ci którzy prowadzą historię, i tak zdaniem zwierza powinno być.??