Hej
Gdzieś na samym początku prowadzenia tego bloga zwierz skarżył się na to, że w popkulturze język zawsze będzie problemem. Zastanawiał się wtedy czy dało by się na polski przetłumaczyć „spoiler”, „sneak peek”, „crossover” dochodząc do wniosku że jednak się nie da się przełożyć na nasz język wszystkich anglojęzycznych pojęć. Spoiler nie zostanie „Psuczem” czy ” Psujem” ( bo przecież trochę psuje oglądanie serialu) a crossover raczej trudno będzie nazwać „skrzyżowaniem” czy „spotkaniem”. Nie mniej jednak zwierz nie jest absolutnym i totalnym fanem anglicyzmów – jego zdaniem zwiastun brzmi lepiej niż trailer. Nie zmienia to jednak faktu, że zwierz z problemami językowymi spotyka się na co dzień co raz bardziej się dziwiąc.
Zacznijmy od nachalnego tłumaczenia wszystkiego na nasz język ojczysty lub też spolszczania, które co raz częściej pojawia się zwłaszcza w naszych mediach. Zwierz nie chce po raz kolejny pisać jak strasznie bolą go celebryci ale ostatnio pojawiło się w telewizji sformułowanie które sprawia że zwierz czuje się jak ulubiony drink Bonda – wstrząśnięty i zmieszany. Jest to sformułowanie pojawiające się w rogu ekranu w czasie niektórych programów owo sformułowanie brzmi ” program zawiera lokowanie produktu”. Wstrząs zwierza wywołuje przede wszystkim sformułowanie „Lokowanie produktu” zaś zmieszanie fakt, iż nie jest on w stanie powiedzieć co miałoby to w naszym języku znaczyć. Zwierz słyszał co prawda o lokowaniu miast, nawet się o tym uczył ale żeby lokować produkty to dla niego jakaś nowość. Ciekawe na jakim prawie lokuje się taki produkt – niemieckim a może magdeburskim – trudno orzec. Zwierz rozumie, że chciano obcojęzyczne „Product Placement” jakoś spolszczyć i przybliżyć widzom pomysł, że oto w programie reklamuje się produkty i to całkiem świadomie. Ale dlaczego przy okazji zdecydowano się na taką zbrodnie na naszym ojczystym języku? Zwłaszcza, że określenie „Product Placement” dość dobrze zakorzeniło się w naszej świadomości. Poza tym zawsze można było by wymyślić coś co było by odrobinę bardziej po polsku – choćby ” w programie prezentowane są produkty markowe”, albo cokolwiek tylko nie to nieszczęsne lokowanie, które sprawia że zwierz zgrzyta zębami ilekroć widzi ten napis. Czasem zwierz zastanawia się czy po prostu określenia „Product Placement” nie wrzucono do tłumacza Google i bez zastanowienia przepisano to co wyskoczyło. Z resztą zwierz zawsze się zastanawia czy taka informacja nie sprawia, że cała ukryta reklama przestaje działać. Zresztą tak na marginesie – zwierza koszmarnie denerwuje kiedy jest w stanie dostrzec, że w programie reklamuje się produkt – ostatnio w odcinku amerykańskiego serialu Castle tak nachalnie reklamowano nowe komputery z oprogramowaniem Windowsa, że naprawdę obiecał sobie zwierz że nigdy nie zakupi tego produktu. Ale nawet jeśli producenci nadal uważają, że taka strategia marketingowa działa, to niech przynajmniej postarają się by działa nie zabijając przy okazji języka polskiego.
Aby jednak nie zostać posądzonym o nadmierne anglofilstwo zwierz musi powiedzieć, że nie zawsze uważa by używanie angielskich sformułowań ma sens. Oto czytając w zatłoczonym tramwaju gazetę ( tak na marginesie czy zauważyliście, że wyrzucenie z gazety wszystkich reklam i doprowadzenie jej do stanu, w której nadaje się do czytania zajmuje co raz więcej czasu. Ostatnio 3/4 mojej gazety ląduje w śmieciach zanim przejdę do czytania) dostrzegł mały artykuł o powstających w Warszawie book clubach. Co więcej w tym samym artykuliku pracowniczka Kordegardy chwali się że u nich book club odbywa się pod spolszczoną nazwą ” bukklub” argumentując ” W tym słowie jest ” lub”, żeby to był klub lubiących książki”. Zwierz przeczytał te kilka zdań z niedowierzaniem. Otóż tak się składa, że z opisu wszystkich występujących w artykule osób wynika, że book club to stare dobre kółko czytelnicze. Idea wcale nie nowa, wcale nie zachodnia i przede wszystkim mająca własną polską nazwę. Ba! Zwierz może się wam pochwalić, że od miesiąca jest członkiem kółka czytelniczego, w którym zgodnie z przeznaczeniem takiego kółka czyta się i rozmawia się o książkach czyli robi się dokładnie to samo co w book clubie. Czemu więc upierać się przy angielskiej nazwie, której na dodatek najwyraźniej się nie odmienia ( zdanie ” fajnie jest pójść czasami na book club” wywołuje jakieś ciarki na plecach). I po co spolszczać określenie i dodawać do tego jeszcze całą ideologię zamiast po prostu skorzystać z istniejącej nazwy w naszym języku? Oczywiście book club brzmi fajnie i nowocześnie ale nawet największy wysiłek nie zmieni faktu, że book club to kółko czytelnicze. I to jest jeden z tych przypadków, który zwierza naprawdę denerwuje. Bo akurat uczestnicy kółek czytelniczych powinni przykładać się do tego by nie wprowadzać do języka określeń zapożyczonych jeśli istnieje bardzo dobry polski odpowiednik. A już spolszczane angielskiego określenia budzi w zwierzu jakieś nieprzyjemne dreszcze.
Zwierz ma nadzieje, że narzekania zwierza nie przekonają was do stwierdzenia, iż zwierz jest snobem. Sam np. nie ma nic przeciwko określeniu fan girl które znaczy jednak trochę co innego niż nasze polskie słowo fanka. Ale uważa, że tam gdzie mamy swoje słowa, które nie brzmią ani dziwnie ani archaicznie wykorzystywanie zapożyczeń to po prostu strasznie denerwująca praktyka.
Ps: jako że zwierz wziął udział w konkursie co ostatnio wystarcza by konkurs wygrał to już jutro relacja z premiery nowego musicalu Romy czyli Alladyna.