Hej
Są filmy, na które czeka się tak bardzo, że kiedy w końcu pojawią się na ekranie nie za bardzo wiadomo, co ze sobą dalej robić. Tak zwierz miał z Only Lovers Left Alive najnowszym filmem Jima Jarmuscha. Zwierz nie będzie ukrywał, że przyczyną jego pełnego napięcia oczekiwania była zapowiedziana obecność Toma Hiddlestona w jednej z głównych ról. Zwierz wcale się tego nie wstydzi, jakoś filmy do oglądania i wyczekiwania trzeba wybierać, a wybierać je ze względu na bardzo lubianego aktora nie gorzej niż ze względu na reżysera. Nie mniej nie drżyjcie drodzy sceptyczni czytelnicy, wpis jest dyktowany entuzjazmem i miłością, ale nie wobec Toma. Ale zanim przejdziemy do recenzji zwierz musi wam zdradzić coś jeszcze. Zwierz lubi filmy Jima Jarmuscha. Lubi to, że narracja toczy się w nich bardzo powoli, że sekwencje zdarzeń mają znaczenie drugoplanowe i że są one takie absolutnie nie do podrobienia. To rzeczywiście specyficzne kino, dla niektórych będące dobrym miernikiem, kto jest jeszcze widzem popularnym a kto już się snobuje. Zdaniem zwierza jest to dość krzywdząca opinia, bo trudno o twórcę, który jest bardziej w swoich filmach szczery, a nawet życzliwy wobec widza niż Jarmusch. Ale nie zmienia to faktu, że nie jest to filmowiec, którego filmy trafią do wszystkich. Do zwierza trafiają. Ważne by wiedzieć to przed przystąpieniem do lektury recenzji, bo stosunek do reżysera, który nie przepada za tempem i narracją jest tu kluczowy. Jeśli nie lubicie Jarmuscha, nie miejcie do Jarmuscha pretensji że nakręcił film w swoim stylu. Zwierz nie wie czy wpis zawiera spoilery. Jego zdaniem tego filmu nie da się zaspoilerować bo nawet gdyby się go streściło od A do Z (czego zwierz nie robi) to i tak trzeba go zobaczyć.
Pomijając fakt, że zwierz uwielbia ten kadr za jego niesłychaną plastyczność (na ekranie prezentuje się ten kontrast bieli i czerni cudownie). To zwierzowi strasznie spodobało się, jak Jarmusch zagrał dość subtelnie w tym filmie z intymnością bohaterów, którzy są na tym etapie związku gdzie on śpi w poprzek a ona w wzdłuż łóżka, ale wciąż śpią razem. To taki mały skrót który zwierzowi strasznie się spodobał.
Kiedy świat obiegła wiadomość, że amerykański reżyser ma zamiar nakręcić film o wampirach zapanowała pewna konsternacja. Wampiry stały się ostatnimi czasy synonimem wątku zgranego, wyeksploatowanego i po prostu nudnego. Problem w tym, że Jarmusch tak właściwie filmu o wampirach nie nakręcił, albo jak mawia Tilda Swinton odtwórczyni roli Ewy – zawsze to robił. Reżysera z całej wampirycznej mitologii interesują właściwie tylko dwa elementy – pierwszy to nieśmiertelność, drugi – nocne życie. Choć w filmie występuje picie krwi i problemy z jej pozyskiwaniem to jednak są to wątki drugoplanowe, niekiedy dostarczające zabawnych scen (cudowna gra z nazwiskami kolejnych znanych z kultury doktorów od Fausta do Watsona). Wydaje się, ze Jarmusch sięgnął po wampiry na zasadzie pewnej gry czy postmodernistycznego skrótu. Zamiast tłumaczyć widowni, dlaczego jego bohaterowie są nieśmiertelni i odizolowani od naszego dziennego pędu, Jarmusch mówi „to wampiry” i może wrzucić widza w sam środek swojego świata. Zwierz pisze świata, bo właściwie historii za bardzo tu nie ma. Narracja podporządkowana jest długowieczności bohaterów – cokolwiek się zdarzy jest tylko kroplą w setkach czy nawet tysiącach lat. Oznacza to, że film pozbawiony jest rozhisteryzowania spotykanego w wielu produkcjach gdzie można odnieść wrażenie, że wampiry nic nie robią tylko się dekonspirują. Tu nawet, jeśli pojawiają się perturbacje, to właściwie ich konsekwencje są chwilowe. Nasi bohaterowie wszędzie byli, wszystko widzieli, wszystko przeżyli.
Jarmusch podobnie jak zwierz i miliony ludzi na całym świecie wyobraża sobie, że wieczność spędził by na czytaniu i uczeniu się nazwy wszystkiego co żyje. Żadnego powtarzania szkoły średniej, kiedy można pisać muzykę dla Schuberta i jeździć na wakacje z Byronem.
No właśnie, nieśmiertelność bohaterów jest pierwszym z dwóch kształtujących ich dwoje elementów. Jarmusch podszedł do tematu z ewidentną wrażliwością intelektualisty. Adam i Ewa spełniają marzenie każdego człowieka, o możliwości przeczytania, wysłuchania i zobaczenia wszystkiego. Cudowna scena, w której Ewa pakuje na podróż kolejne tomy książek, ustawia naszą perspektywę odbioru bohaterów, którzy wykorzystali swoje stulecia na ziemi nie tylko na odbiór, ale i na tworzenie sztuki. Adam gra swoje smutne kawałki, zaś autor sugeruje, że od lat słuchamy jego utworów podpisanych różnymi innymi nazwiskami. Ale nie tylko na delektowaniem się sztuką spędzili nasi bohaterowie wieczność. Ewa i Adam znają nazwę każdego zwierzęcia i rośliny, – choć Jarmusch cały czas twierdzi, że imiona bohaterów wziął od Twaina a nie z Biblii to zwierz nie mógł się pozbyć wrażenia, że obdarzona rajskimi imionami para zna wszystkie nazwy stworzeń, bo wszak kiedyś to Adam i Ewa nadal imię wszystkiemu, co żyje. Zresztą ta łączność bohaterów z naturą (reżyser chciałybyśmy patrząc na nich myśleli o wilkach) to jeden z ciekawszych tropów. Wampiry Jarmuscha nie są obce przyrodzie, nie są odstępstwem od naturalnego porządku – wręcz przeciwnie – zdają się być bardziej zrośnięte, wyczuwające rytm rzeczy, widzące więcej. Przy czym ponownie, kiedy wydaje się, że Jarmusch wpadł w schemat to skręca pokazując bohaterów, jako piewców nauki i technologii. Zwłaszcza Adam, – który wyglądem przypomina emo poetę, zaś brzdękaniem na unikatowych instrumentach wyznacza nowe granice hipsterstwa, okazuje się być też znakomitym konstruktorem, człowiekiem zafascynowanym nauką, wciąż wściekłym, że ludzkość nie dostrzegła geniuszu Tesli i kłóci się o zasługi Darwina. To mądry trop Jarmuscha, który sam sugeruje widzowi, że to właśnie na styku natury, sztuki i nauki kryje się to, co najważniejsze, ale i najbardziej nieuchwytne. Fakt, że streszczana przez Adama teoria Einsteina brzmi jak poezja i wyznanie miłosne w jednym to właściwie kwintesencja tego podejścia do tematu.
Adam jest muzykiem, ale nie chce by jego muzyki słuchano. To chodzący hipster, który otacza się starymi instrumentami namiętnie je kolekcjonując. Powinien być irytujący ale nie jest. Zwierz nie wie jak Jarmusch to zrobił, ale powinien dostać nagrodę. Żeby widz miał pokochać pretensjonalnego hipstera. Nie do pomyślenia. A i muzyka w filmie jest fenomenalna.
Ale długowieczność ma swoją cenę. O ile Ewa zdaje się osiągnęła dzięki niej spokój i pewne zrozumienie dla wszystkiego, co ją otacza o tyle Adam przeżywa raz na jakiś czas kryzys (zgodnie ze swoją hamletyczną naturą). I tu dochodzimy do drugiego elementu, który kształtuje bohaterów. To miłość. Jarmusch od początku deklarował, że kręci film o miłości i doskonale mu się to udało. Adam i Ewa się kochają. To jest coś, co bije z ekranu od pierwszej chwili, kiedy komunikują się ze sobą (dość prozaicznie za pomocą czegoś w rodzaju Skype) w filmie. Właśnie zwierz pisze komunikują, bo tak właściwie, kiedy słucha się ich rozmów to czuć, że oni sobie wszystko powiedzieli, znają siebie na wylot, znają wszystkie swoje opowieści i anegdoty, odbyli wszystkie kłótnie, wszystkie dramaty. Mimo, że w ich dialogach pada całkiem sporo ciekawych sformułowań, to jeszcze więcej jest w niedopowiedzeniach –jakby czuć, że rozmowa trwa już kilka stuleci. Kiedy ich poznajemy wydaje się, że są już ze sobą praktycznie zrośnięci, nierozerwalni nawet wtedy, kiedy są daleko, (co Jarmusch pod koniec pięknie wyjaśni). Przy czym film trochę sugeruje, że po tych wszystkich wiekach, bohaterowie jakby wracają do punktu wyjścia gdzie najważniejsze dla nich to być ze sobą i obok siebie. Choć sporo Adama i Ewę różni, to jednak człowiek chce przebywać w ich towarzystwie jak chce się przebywać w towarzystwie ludzi, którzy się kochają, (choć nie koniecznie są zakochani). Przy czym zwierz musi powiedzieć, że to spora zasługa obsady – Tilda Swinton i Tom Hiddleston od razu łapią na ekranie odpowiednią chemię i właściwie nie każą nawet przez chwilę kwestionować tego, co łączy bohaterów.
Jedno w tym filmie jest pewne, bohaterowie się kochają. Niezależnie od chmurności Adama i ciepłego dystansu Ewy to co między nimi jest, opiera się upływowi czasu. Zresztą Ewa wskazuje Adamowi, że w ostatecznym rozrachunku całe jego hamletyzowanie nad trudami wieczności to strata czasu – życie to przyjaźń, docenianie natury, taniec i przetrwanie – czyli rzeczy proste, do których trzeba wracać.
Jarmusch rozpisał swój film pomiędzy Tanger a Detroid rzucając bohaterów do dwóch niesłychanie różnych, ale i dość egzotycznych miejsc. Wampiry w Detroid brzmią jak amerykański stereotyp, ale kiedy bohaterowie odbywają niekończące się długie przejażdżki po opustoszałym i wymarłym właściwie mieście, to nie trudno dostrzec, że Jarmusch znalazł dla nich doskonałą przestrzeń. Jednocześnie, fakt, że nasi bohaterowie przez większość filmu znajdują się w świecie kultury zachodniej pozwalają spojrzeć – jak to dowcipnie ujęła Tilda Swinton, na film, jako „dokument z życia pewnych sfer”. Bo rzeczywiście, nasi bohaterowie ubrani są jak modelowi histerzy, wszędzie pojawiają się w ciemnych okularach (doskonała scena, w której uroczy pomocnik Adama zakłada okulary starając się go naśladować) i są tak niszowi, że aż popularni. Zresztą, kiedy wyrażają się o ludziach dość pogardliwie nazywając ich zombie dostajemy zabawną wizję, w której ludzie to takie kopiujące zachowania pół mózgi, które w życiu nigdy nie dotkną i nie zrozumieją tego, co rozumie wampir. Jednocześnie jednak Jarmusch ma sporo dystansu do tej pozy swoich bohaterów, trochę śmiejąc się z tego przedwiecznego hipsteryzmu i snobstwa swoich bohaterów (oskarżenia rzuca tu dość rozrywkowa przebywająca z wizytą siostra Ewy). O dziwo z Detroid doskonale współgra Tanger. Daleki egzotyczny – miejsce na końcu świata, z ciepłymi nocami, wąskimi uliczkami, i życiem, którego w Detroid tak bardzo brakuje. Tanger w filmie Jarmuscha to przestrzeń magiczna, oderwana od codzienności. A jednocześnie nakręcone w cieplejszych barwach (Adam w ogóle jest zimny z barw – czarny i szary, podczas kiedy Ewa jest ciepła i biała), spokojny, bezpieczny. Tangier i Detroid są jak Adam i Ewa – inne, ale dziwnie komplementarne, w jakiś sposób połączone, choć dalekie, (przy czym przewidywania Ewy, co do przyszłości Detroid to jedna z ciekawszych uwag wplątanych do filmu). Przy tym wybierając te dwie przestrzenie tak właściwie Jarmusch uwalnia się od naszego świata, od całego tego problemu – wampir a cywilizacja. Reżyser chce opowiedzieć historię na poły magiczną, uwalniając się od konieczności tworzenia zasad rządzących światem. Zapytany, dlaczego Tanger Jarmusch powiedział, że dla niego to miejsce brzmi magicznie. I coś w tym jest – poruszamy się w świecie złożony z dalekich nazwy i egzotycznych portów – nawet pusta ulica Detroid ma tu w sobie cos magicznego.
Tanger jest tu miastem niemal baśniowym, spokojnym, ciepłym, ciasnym ale otwartym. Tu nawet jeśli jest cywilizacja (a jest) to wpisuje się ona jeszcze w ramy starszego świata dając naszym wampirom niemal idealną przestrzeń do egzystowania.
Jarmusch przyznał na konferencji w Cannes, ze wszystko, co widzimy i słyszymy w filmie ma dla niego znaczenie. To bardzo czuć. Film wypełniony jest po brzegi mniejszymi i większymi nawiązaniami. Niekiedy Jarmusch gra z nami w specyficzną grę każąc się domyślać, w którym miejscu historii Adam i Ewa wpłynęli na losy naszej kultury i nauki. W innych miejscach gra w otwarte karty – jak np. decydując przedstawić nam wampira imieniem Kit Marlowe, który napisał wszystkie sztuki, pod którymi podpisał się Szekspir (jak pociesza go Adam: przynajmniej wciąż grają twoje prace). Nawiązania wypełniają cały film, i tworzą przestrzeń, w której człowiek czuje się bezpiecznie – nic nie jest zapominane, wszystko narasta, pojawia się w rozmowach, jest w rozrzuconych po mieszkaniach książkach, płytach, instrumentach. Zresztą zwierz absolutnie zakochał się w tym jak film został nakręcony. Nie chodzi tylko o mnóstwo przepięknych kadrów i przejść pomiędzy nimi (znakomite pierwsze ujęcie, kiedy gwiaździste niebo przechodzi w płytę wiolinową), – ale właśnie o to poczucie, że nic nie jest przypadkowe, mimo że niemal wszystko niesie za sobą dodatkową treść. Może zwierz jest podłym snobem albo jeszcze gorzej intelektualistą, ale widząc ilość kulturalnych i historycznych nawiązań zwierz poczuł więź duchową i z bohaterami, ale przede wszystkim z Jarmuschem – jakby poznając go za pośrednictwem tego, co on sam chce mi ze swoich kulturalnych przeżyć pokazać. Zwierz wie jak to brzmi, ale zwierz miał jakieś takie wrażenie łączności dusz. Zresztą wcale nie miał ochoty na koniec filmu, w którym czuł, że mógłby zamieszkać. Zwierz chciałby jeszcze dodać, że strasznie podoba mu się wiek rzeczy – bohaterowie noszą stare i nawet bardzo stare ubrania, otaczają się przedmiotami z historią – jakby na przekór swoim amerykańskim korzeniom (gdzie wszystko jest nowe) reżyser szukał rzeczy, których trwanie przekracza granice jednego ludzkiego życia.
Zwierz pokochał Jarmuscha za to, że w pierwszy raz widzi w filmie książki rozrzucone tak jak rozrzucone są u tych którzy mają ich naprawdę dużo. Plus galeria inspiracji (znajomych? krewnych? kumpli?) Adama złożona z samych ciekawych twarzy
Czas powiedzieć nieco więcej o obsadzie. Jarmusch przyznał, że realizacja projektu trwała siedem lat, ale od samego początku miał zaklepaną Tildę Swinton, jako Ewę. Początkowo Adama miał grać Fassbender, ale czas mu nie pozwolił, Jarmusch trochę w ciemno wybrał Toma Hiddlestona. I zdaniem zwierza to jest ten moment, w którym trzeba złożyć małą ofiarę bogom kinematografii. Rzadko zdarza się, bowiem, żeby aktorzy tak do siebie pasowali. Hiddleston doskonale sprawdza się, jako wystylizowany na muzyka rockowego melancholik z duszą hamletyzującego poety. Z kolei Tilda wnosi do filmu mnóstwo ciepła i spokoju, którego człowiek nie spodziewałby się w filmie poświęconym wampirom (no, ale już ustaliliśmy, że to nie film o wampirach). Przy czym w przypadku obojga aktorów zwierz czuł, że nie tylko grają swoje postacie, ale je rozumieją. Jednocześnie na ekranie zupełnie nie widać, dwudziestu lat różnicy dzielących aktorów (Internet twierdzi, że Tilda ma 53 lata, ale zdaniem zwierza to ewidentny dowód, że aktorka naprawdę jest wampirem) – wręcz przeciwnie – doskonale udaje im się zagrać postacie bez wieku. Zwierz nie miał wrażenie by ktokolwiek był tu młodszy czy starszy – ponownie zagrać wieczność nie jest prosto. Zresztą jest to małżeństwo, w którym nie ma czegoś takiego jak podział ról – można byłoby wręcz powiedzieć, że to jest związek gdzie mamy dwie istoty ale nie koniecznie płeć odgrywa rolę. Jednocześnie zwierz był w stanie uwierzyć we wszystko, co się pomiędzy tą dwójka rozgrywa – miłość, przyjaźń, troskę. A także codzienność, której też w filmie dostaniemy kawałek (zwłaszcza, gdy na ekranie pojawi się siostra Ewy grana przez Mię Wasikowską). Poza tym Jarmusch do głównych ról wybrał dwoje aktorów, których wygląd – zwłaszcza w bardzo specyficznych perukach (zdaniem zwierza wzorowany na fryzurze reżysera, która była dla niego zawsze powodem lekkiej izolacji, bo osiwiał w wieku 15 lat) jest rzeczywiście specyficznie wampiryczny – oboje wysocy, chudzi, bladzi. W tle filmu pojawia się John Hurt, jako Marlowe, tworząc postać, która choć ma niewiele czasu ekranowego kradnie serce widza. Głównie, dlatego, że Marlowe jest trochę taki, jakiego zwierz zawsze go sobie wyobrażał, jednocześnie lekki i mądry, tworzący chaos i opierający się jego panowaniu. Doskonale sprawia się też Anton Yelchin w swojej doskonałej roli bardzo sympatycznego i w sumie troskliwego pomocnika Adama. Zwierz musi powiedzieć, że dawno nie darzył w filmie całej obsady sympatią a tu proszę polubił wszystkich.
Jon Hurt gra Kita Marlowe w sposób lekki i dowcipny. A jednocześnie bez niego historia nie miałaby tak koniecznej puenty
Zwierz mógłby o filmie mówić w nieskończoność. O tym, jak cudownie da się go cytować, oglądać i chłonąć. Zwierz zwrócił uwagę, że wielu krytyków uważa film za nudny a może nawet zbyt poważny, niektórzy narzekają, że Jarmusch poza przerzucaniem się kolejnymi nawiązaniami nie ma wiele do powiedzenia. Zwierz jednak przede wszystkim przyjął film, jako szczery, wręcz niesłychanie otwarty na widza, nie tyle snobujący się, co z miłością traktujący wszystko, co nas otacza. W filmie dwa razy pojawia się artysta, który nie tyle czuje potrzebę bycia rozpoznawalnym czy podziwianym, ale przedstawienia swojej pracy innym – wywołania reakcji czy po prostu zobaczenia wszystkiego w nowym kontekście. Zwierz miał wrażenie, ze po to między innymi Jarmusch zrobił ten film. Wcale nie dla widzów, ale dla siebie, jakby pragnął pokazać, co go interesuje, inspiruje i bawi. Jakby chciał powiedzieć, czym dla niego jest a właściwie powinna być miłość. Przy czym robi to szczerze, życzliwie i w sumie jest w tym wszystkim jakieś ciepło. Reżyser nie zapomina nawet jeszcze pod koniec filmu przypomnieć, nam, że doskonale pamięta, jakie konsekwencje niesie za sobą gra wampiryzmem, uśmiechając się do widza po raz ostatni – być może starając się tym samym przekonać nas byśmy nie traktowali wszystkiego, co widzimy śmiertelnie poważnie, że to jednak jest część wielkiej gry z konwencją, wyobraźnią i kulturą. Gry, w którą doskonale się gra.
Adam i Ewa przeżyją bo mają siebie, bo kochają świat który ich otacza i choć żywią się życiem innych to jednak sam w tym ekosystemie odgrywają całkiem ważną rolę. Ale przeżyją też dlatego, że chcą przeżyć, że wiedzą co zrobić by przetrwać.
Zwierz nie wie czy film Jarmuscha wam się spodoba. Zwierz mógłby go oglądać nawet godzinę dłużej, mimo że niewiele się w nim działo. Ale czuł się zwierz w świecie tego filmu jakoś bezpiecznie i tak strasznie chciał wiedzieć, co będzie dalej. Nawet, jeśli dalej nie będzie nic. Angielski tytuł filmu Only Lovers Left Alive zmusił zwierza do refleksji. Polski dystrybutor zdecydował się na tłumaczenie – Tylko kochankowie przeżyją jednoznacznie wskazując, że ci „lovers” to kochankowie. Ale angielski daje przecież też inne tłumaczenie – „lovers” mogą oznaczać też miłośników, wielbicieli (jak np. book lovers). Wydaje się, że spokojnie można iść typ tropem – Adam i Ewa są nie tyle kochankami, którzy pozostali przy życiu, ale przede wszystkim ostatnimi miłośnikami – istotami gotowymi docenić, to wszystko, co je otacza od natury, przez naukę po śpiewającą przecudownie dziewczynę gdzieś w kawiarni w Tangerze. Nie będziemy żyć wiecznie, mówi Jarmusch, jeśli coś stworzymy mogą tego nie podpisać naszym nazwiskiem, (więc zapomnijcie, o exegi monumentum) ale jeśli staniemy się miłośnikami wszystkiego, co nas otacza pozostaniemy przy życiu. Zwierz myśli, że to jest jakaś recepta na życie na przetrwanie. Na wieczność.
Pamiętajcie drodzy czytelnicy. Można iść do kina na Toma i wyjść z Jarmuschem. Nie ma w tym nic wstydliwego.
Ps: Zwierz przeczytał recenzję, która nazywała film zbyt poważnym, ale musi wam powiedzieć na marginesie, że to, co go w filmie zaskoczyło to całkiem spora dawka poczucia humoru, który doskonale kontrastuje z poważniejszą stroną filmu. Scen zabawnych – nie takich, aby śmie śmiech do rozpuku, ale żeby się uśmiechnąć jest w filmie naprawdę sporo i aż trudno zwierzowi uwierzyć, że można je przegapić.
Ps2: Kiedy już w końcu przebijecie się przez recenzję zwierza i obejrzycie film to zwierz bardzo poleca konferencję prasową z Cannes – Jarmusch piękne broni się przed narzucaniem interpretacji swojego własnego filmu ale jednocześnie daje mnóstwo soczystych tropów.
Ps3: Zwierz mógłby napisać na temat filmu trzy razy więcej a nawet też trochę inaczej. Ale niech z wami zostanie myśl z akapitu pierwszego – jeśli nie lubicie takiego kina, film wam się nie musi koniecznie spodobać bo jest bardzo specyficzny.