Hej
Zwierz miał kilka dni by zastanowić się nad tym jak napisać dzisiejszy wpis. Tyle było na zwierzu wpisów podróżnych ostatnimi czasy, że zwierz nie chciał by ten zabrzmiał jak sprawozdanie z wycieczki. Dlatego zwierz postanowił wybrać taką w sumie mało blogową formę. Przebywając w Bydgoszczy zwierz spisywał w maleńkim hotelowym notesie (własnego – o hańbo! zapomniał), krótkie obserwacje, takie które mieszczą się na niewielkiej karteczce. W ten sposób wyszły takie obrazki z podróży. I je właśnie – w takiej nietypowej niezmienionej formie zwierz dziś wam proponuje.
To wpis dodatkowy, jakby obok treści bloga.
I
W położonej nad wodą nowo otwartej przystani trener udziela wioślarskiej załodze ostatnich uwag. Chłopcy w łódce nie mają więcej niż kilkanaście lat i w ten ciepły kwietniowy dzień mają lepsze rzeczy do roboty niż w skupieniu słuchać trenera. Siedzą na swoich miejscach zapatrzeni w jakiś punkt, i niemal widać jak myślą o czymś zupełnie innym. Na drewnianym pomoście (ładny nowy, pasuje do elewacji budynku, która aż prosiła się o architektoniczne nagrody) leżą porzucone buty, plecaki i bluzy. Pomiędzy nimi opuszczony wózek inwalidzki. Próbuję wybadać wzrokiem który z siedzących w łódce chłopców porzucił buty a który koła. Nie jestem w stanie dostrzec niczego co pozwoliłoby wskazać niepełnosprawnego. A może go nie ma. Jakby gdzieś po drodze stał się cud.
II
Nad rzeką rozpięto giętka linę. Odbędą się na niej mistrzostwa świata w przechodzeniu między dwoma brzegami. Chodząc po mieście można poczuć jakby dokonywało się podobnej akrobacji. Z dzielnicy pięknych zadbanych willi, gdzie w niewielkich parkach pomiędzy cichymi uliczkami panuje ład i spokój (cokolwiek się tu zmieniło, nie zmieniło spokojnej niedzielnej ciszy), przechodzi się na ulice z dwóch stron otoczonych niszczejącymi fasadami budynków. Nikt nie skuł z nich zdobień i nie wymienił cegieł, więc trzeba tylko czekać aż same odpadną, skruszeją, rozsypią się pod ciężarem historii i zaniedbań. Ta część miasta rozbrzmiewa jedynie okrzykami tych którzy już o dziesiątej rano napiwszy się wystawiają na słońce swoje popękane jak fasady budynków zniszczone alkoholem twarze. Miasto wyczekujące, gdzie wszystko jest do wynajęcia. Popołudniu przyglądam się ćwiczeniom zawodników którzy jutro spróbują przejść suchą nogą po linie. Siedzą stają, padają, jeden z nich wykonuje akrobacje nonszalancko jedząc kanapkę. Miasto też czyni akrobacje, albo stanie i przejdzie suchą nogą, albo spadnie na pięknie wysianą zieloną trawę. Na razie miasto balansuje. Pomiędzy.
III
Inowrocałw rozpada się na dwa. Zaniedbane centrum miejscowości zapowiada miejscowość niewielką, oblepioną jaskrawą reklamą kolejnych sklepów obuwniczych. Czy ludzie w mniejszych miejscowościach chodzą więcej, że pierwsze co rzuca się w oczy to dziesiątki sklepów z tanim ale wygodnym obuwiem. Nic nie zapowiada części uzdrowiskowej. Przy szerokiej ulicy prowadzącej do parku stoją duże XIX i XX wieczne wille. Spokój i ład tej wydaje się tu pozostawiony po czasach dawno minionych. Na fasadach opuszczonych pozostawionych do wynajęcia budynków nie widać dat ale można je wyczytać, z architektury i pewnej pewności budowniczego. Jakby nic nie miało się już nigdy wydarzyć. Domy z innych czasów, dla innych ludzi, innego kraju. Powoli idąca pani o kulach pyta o drogę. Nie wiemy jesteśmy tu pierwszy raz. Ona też. Wszyscy jesteśmy tu nowi.
IV
Spacerując po spokojnych i szerokich alejkach zdrojowego parku przychodzi mi do glowy jak bardzo ponadczasowe to miejsce. Niezależnie kto właśnie trzyma ster historii, spokojny park gdzie ludzie dochodzą do zdrowia potrzebny jest wszystkim i może trwać niezależnie czy do zdrowia dochodzi się w nim zapłaciwszy za pobyt w jednej z pięknych poniemieckich willi czy w państwowym ośrodku zdrowia. Nad podaną na szklanym talerzyku rurką z kremem przenoszę się w czasie. Na chwilę znów jestem ośmioletnim dzieckiem, które w zupełnie innej miejscowości wypoczynkowej, z tym samym smakiem solanki na języku, próbuje nie ubrudzić się kremem z rurki. Uczucie przez chwilę jest tak mocne, że zastanawiam się czy rzeczywiście dwa momenty czasu nie zbiegły się w jeden.
V
W hotelowym barze siedzą bawiąc się z dziećmi ubrane w Sari kobiety. Za oknem jest ledwie pięć stopni i niewielka grupa szczęśliwych kibiców cieszy się wygraną lokalnej drużyny. W hotelowym lobby kolorowy tłum wskazuje na wesele. W drzwiach do windy mijam śliczną blondynkę w niebieskim sari, którego koniec przed przydeptaniem chroni jej śniady partner w szarym garniturze. Uśmiecham się do nich, oni do mnie. Zapach jak para pozostawia w windzie przenosi mnie na chwilę do Londynu. Wtedy ostatnim raz czułam zapach tych słodkich perfum których nazwy nie znam.
VI
Na rynku w święto patriotycznie. Msza gromadzi niewiele osób, mimo to tłumy ciągną ku rynkowi (z wyjątkiem młodzieży która skryła się w jednym czynnym na starówce Pubie). Nikt nie słucha kazania, ani wygłoszonej monotonnym głosem mowy marszałka o inkluzyjnej wspólnocie. Poczucie wspólnoty pojawia się wraz z musztrowaną orkiestrą dętą, tańcami ludowymi i małym koncertem pieśni patriotycznych. Poprawione słowa pierwszej brygady, oberek i obowiązkowa melodia, do której można klaskać. Patriotyzm w wersji strawnej. Wspólnota inkluzyjna. Obserwacja jednak nie do końca uczestnicząca.
V
Nasi wygrali. Nasi chwilowi, bo tylko przez gościnę. Mecz odbył się w Warszawie. To dobrze bo dzięki temu większa skala, więcej gości, większe emocje. Przy kawiarnianym stoliku dwa małżeństwa w średnim wieku omawiają sprawy ważne popijając kawę (zestaw z ciastem proponowany w promocyjnej cenie). Córka i wnuki pozdrowione przez telefon, więc nareszcie można rozmawiać o rzeczach ważnych. Kto do Warszawy jak wariat pojechał pociągiem, kto zaoszczędził na benzynie, kto mecz obejrzał w HD. Który bramkarz się sprawdził, który dał ciała. Ważne jednak że grali ładnie, mecz nie był nudny i no i wygrali. Wykorzystali szansę. Może jedyną. Kiwamy głowami. Nasi.