Hej
Są seanse, których się boimy. Dla niektórych są to seanse horrorów, szwedzkich filmów o depresji czy poruszających dokumentów z pola bitwy. Dla zwierza zawsze są to seanse filmów na które czekał od chwili kiedy dowiedział się, ze mają powstać. Tak było w przypadku X-men: Days of Future Past. Zwierz starał się zachowywać pozory normalności, ale cały czas kołatało mu się po głowie – co zrobi jeśli film okaże się zły? Całe to czekanie, radosne wyglądanie daty premiery i entuzjazm, z jakim zwierz myślał o produkcji miałby zniknąć w jednej chwili w obliczu filmu złego. Ten lekki niepokój rozpłynął się jednak zupełnie w ciągu pierwszych minut filmu. Zwierz nagle poczuł się zupełnie bezpieczny w tej fabule napisanej z myślą o nim. Tak moi drodzy, zwierz oglądając nowych X-menów poczuł, że nikt nie udaje, że widz trafił na ta produkcję przypadkiem. Wręcz przeciwnie cały czas zwierz miał wrażenie, że twórcy doskonale wiedzą, kim jest widz. Co widział i co wie, na co czeka. Jak mogło im się nie udać skoro wiedzieli do kogo mówią. I teraz zwierz powie wam co myśli. A ponieważ jest dobrym zwierzem ze skłonnościami do recenzyjnej ekwilibrystyki postara się to uczynić bez spoilerów.
Plakat do X-men:Days of Future Past jest być może jednym z najgorszych w historii kina ale te plakaty są absolutnie genialne i doskonale pasują do treści filmu (taki z Magneto wisi nawet u zwierza na ścianie)
Po pierwsze zwierz jest zaskoczony jak bardzo przy całym swoim komiksowym zarysie kina akcji X-meni są tak naprawdę filmem o decyzjach i ich konsekwencjach. I choć początkowo wydaje się, że chodzi tu o decyzje podjęte przez jedną postać to szybko orientujemy się, że właściwie wszyscy w tym filmie popełniali mniejsze lub większe błędy, tak a nie inaczej kształtując rzeczywistość wokół siebie. Ten wątek może się wydawać banalny, ale powraca każąc widzowi zadawać sobie dość mało komiksowe pytanie, co uruchomiło ten ciąg zdarzeń, którego jest świadkiem. I jak zwykle okazuje się w takich przypadkach, że za najtragiczniejszymi wydarzeniami stało całkiem dużo dobrych intencji. Zwierz przyglądał się konstrukcji filmu, który do ostatnich momentów zwodzi widza, każąc mu oczekiwać wielkich i spektakularnych walk i strzelanin, by zafundować mu coś spektakularnie kameralnego, jeśli można posłużyć się takim oksymoronem. I zwierz musi przyznać, że to mu się spodobało. Przy całym szacunku dla wszystkich produkcji komiksowych robionych dla czystej radochy. Czasem fajnie kiedy filmowcy dają przestrzeń do przemyśleń (np. ostatni Kapitan Ameryka).
Właściwie cały film jest wielkim pytaniem czy można uciec przed konsekwencjami swoich czynów. Nawet tych nie popełnionych.
Jednocześnie drugą siłą napędową filmu jest niekończący się konflikt między Charlesem Xavierem i Magneto. Widzicie ze wszystkich komiksowych konfliktów ten jest najbardziej fascynujący. Z jednej strony, bowiem wiemy, że Magneto jest ten zły a Xavier ten dobry. Ale na każdym kroku wydarzenia przekonują nas, że tak naprawdę rację ma Magneto. Ludzie wykorzystają każdy pretekst by zwrócić się przeciw mutantom. I naprawdę zawierzyć nadziei jak cały czas pragnie Xavier to wybór trudniejszy i niebezpieczny (zarówno dla ludzi jak i mutantów). Jednak nie to jest najciekawsze w konstrukcji fabularnej tego wątku. Otóż niezależnie od wydarzeń Magneto i Xavier są przyjaciółmi. Ma to olbrzymie znaczenie, kiedy dochodzimy do sceny, w której nas zły zamiast kpić czy chełpić się mocą wyrzuca przyjacielowi z wściekłością, ale i bezsilnością, że został przez niego osamotniony. Ta emocjonalna więź między bohaterami – wykraczająca daleko poza granice tego, co zazwyczaj oferuje nam wątek „dwaj przyjaciele/wrogowie od lat”, stanowi jeden z najmocniejszych punktów filmu, który wyróżnia go nie tylko na tle produkcji komiksowych, ale w ogóle produkcji filmowych. Bo X-meni to film paradoksalnie pozbawiony „tych złych”. Co sprawia, że nie ma też tych dobrych. Bo przy całej miłości do Xaviera nie sposób uznać go za postać jednoznacznie pozytywną. Z kolei Magneto każe nam cały czas jest wierny swoim przekonaniom i jest gotowy nawet do dużych poświęceń w imię walki mutantów o przeżycie. I choć jest w swoich działaniach okrutny to jednocześnie – zupełnie wbrew temu co zwykle przypisuje się bohaterom negatywnym – nie jest egoistyczny. Mutanci są jego sprawą a nie jeden mutant.
Teoretycznie powinno się umieć powiedzieć kto jest dobry a kto zły. Ale tu właściwie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Ani nawet jej poszukiwań.
Jednocześnie nowi X-meni zaskakująco dobrze radzą sobie z byciem czwartą częścią trylogii, która jest jednocześnie sequelem prequela i kontynuacją spin offu (powiedzcie to teraz bardzo szybko by zaimponować znajomym). Oczywiście jak człowiek zaczyna rozkładać linie czasowe na kawałki to nagle okazuje się, że dziur tam sporo jest, ale jak na próbę połączenia dwóch mało kompatybilnych światów – udało się znakomicie. Tam gdzie pojawiają się ewentualne mielizny fabularne film decyduje się po prostu w temat nie zgłębiać. Dzięki temu dostajemy niesłychanie sprawne wprowadzenie do tematu, po kilku minutach filmu wszystko już wiemy. Jednocześnie jednak Singer nie popełnił błędu wielu twórców, którzy przy podróżach w czasie sprawiają, że widz w pewnym momencie zapomina, że mamy tu dwa plany. Choć podróż w czasie jest klamrą narracyjną to pojawia się na tyle często, że nie zapominamy, o co toczy się gra. Zresztą skoro już zwierz chwali reżysera to trzeba mu przyznać, że doskonale udało się zróżnicować przyszłość i przeszłość – zarówno wizualnie jak i pod względem nastroju. Jednocześnie Singer zachował w głównej części fabuły stylistykę nowoczesności retro, co w niektórych scenach wypada doskonale. Z drugiej strony – mimo wyraźnego ukłonu wobec wszystkich poprzednich części serii (ktoś powinien pobłogosławić autorów scenariusza za ilość nawiązań łącznie z nawiązaniem do najlepszego wykorzystania jednego przepisowego przekleństwa w filmach o niskiej kategorii wiekowej) udaje się Singerowi przyciąć wątki nieudane i powrócić do tego co sprawdziło się w dwóch pierwszych i najlepszych X-menach. Na przykład – jego Wolverine jest zdecydowanie lepszy niż był we wszystkich filmach od czasów X-menów 2. Za co mu chwała. Zresztą w ogóle należy chyba traktować też X-menów jako swoisty reboot serii, w którym odrzuca się nieudane pomysły.
Czwarta część trylogii, sequel prequela nawiązująca do spin offu będąca jednocześnie częściowym rebootem serii. Zwierz też kocha fakt, że to zdanie ma sens, jest prawie po polsku i doskonale pozwala opisać dlaczego X-meni to idealnie komiksowy film.
Trzeba też przyznać X-menom że nawet jeśli ma się zastrzeżenia względem fabuły (których zwierz nie ma bo ogólnie za dobrze się na filmie bawił by się czepiać) to dają oni dodatkowo sporą porcję takich typowo filmowych przeżyć. Za niektóre są odpowiedzialne efekty specjalne – wykorzystywane w filmie inteligentnie – w takich dawkach, że nie czujemy nimi znużeni ani nie ma ich w nadmiarze. Co sprawia, że kiedy w końcu dostajemy kolejny już przecież popis możliwości Magneto to działa na nas tak samo jak wtedy, kiedy widzieliśmy jak przenosi swoją mocą Most w X-men 3. Zresztą pokazywanie możliwości x-menów naprawdę dobrze wypada w tym filmie – zarówno w przypadku wykorzystania takich typowych efektów specjalnych jak i np. w przypadku Quicksilvera gdzie reżyser decyduje się na nieco bardziej dowcipną ekspozycję jego możliwości. Ale nawet nie o efekty specjalne chodzi. Choć wszyscy wiemy, że tak naprawdę film o super bohaterach może się skończyć tylko w jeden sposób to zwierz łapał się w czasie fabuły na tym, że zupełnie o tej prawidłowości zapomniał. Co więcej czuł jakąś perwersyjną przyjemność z oglądania scen, które choć z jednej strony wpisywały się w schemat to były tak nakręcone, że pozwalały o nim zapomnieć.
W filmie pełno jest naprawdę ładnych kadrów i doskonale pokazanych umiejętności bohaterów.
Wypadałoby powiedzieć dwa (a nawet więcej) słowa o aktorach. Prawdą jest, że jest ich na planie sporo i nie wszyscy dostają równie dużo czasu ekranowego. Gdyby to był jakikolwiek inny film zwierz mógłby zrozumieć czepiających się tego faktu krytyków. Ale tu poczuł się jakby nareszcie ktoś zrozumiał ideę komiksu, gdzie nie tłumaczy się zawsze, kim jest każda postać zakładając, że widz to wie, albo, że samo pojawienie się postaci przyniesie mu radość. To jest jedno z najbardziej komiksowych w tym niesłychanie komiksowym (jeśli chodzi o sposób traktowania narracji i jej linearności) filmie. Zacznijmy jednak od wspomnianego już Wolverina. To była kiedyś ukochana postać zwierza w filmowym świecie ekranizacji komiksów, ale po trzech nieudanych filmach z Loganem w roli właściwie głównej zwierz nieco się zniechęcił. Co więcej miał wrażenie, że sam Jackman zapomniał trochę jak grać tą postać i skupił się jedynie na budowaniu muskulatury. Tu jednak Jackman jakby się obudził i jego Wolverine jest po prostu bez porównania lepiej zagrany – bez wyciągania emocji na wierzch, za to ze sporą dozą poczucia humoru i obowiązkowego sarkazmu. Taki Wolverine nigdy się nie znudzi. A przy okazji – to jest idealna postać do połączenia tych dwóch światów i znów czujemy że obecność bohatera na ekranie ma sens.
Po raz pierwszy od dawna zwierz miał wrażenie jakby Jackman nie był swoją rolą znudzony.
Jednak cały ciężar filmu spoczywa niemal w całości na czterech Makbetach (sorry zwierz nie mógł się powstrzymać przed tym wtrętem) czyli McKellenie, Fassbenderze, Stewarcie i McAvoyu. Zwierz pisze ich parami bo aktorzy mają zadanie podwójne – tym razem nie tylko muszą odegrać swoją rolę ale przekonać nas że w przeszłości i przyszłości mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi tylko na różnych etapach swojej drogi. I co ciekawe, choć McAvoy i Stewart mają na ekranie więcej szans by nam to udowodnić to zdaniem zwierza zdecydowanie lepiej wypada tu duet Fassbender McKellen, – przy którym zwierz nie miał ani przez chwilę wątpliwości, że ogląda jednego człowieka i jedną postać. Do tego stopnia, że jest sobie w stanie wyobrazić aktorów zamiennie w różnych scenach. Zresztą mówcie, co chcecie ale zdaniem zwierza Fassbender wypadł w tym filmie wręcz fenomenalnie. Nie chodzi tylko o to, że nawet w obliczu największego zagrożenia Magneto znajdzie czas by wygrzebać z szafy stylowe ciuchy (serio czy istnieją ciuchy, w których Fassbender nie wygląda jakby zszedł z wybiegu? Są jakieś granice fotogeniczności) ale o granie postaci niesłychanie skonfliktowanej. Nie ma wątpliwości, że Magneto popełnia całą masę błędów między innymi, dlatego, że jego nawet bardzo okrutne działania nie są do końca zgodne z jego naturą. Zagrać głównego „złego” tak by ani przez moment nie tracił sympatii widza jest niesłychanie trudno. Ale nawet nie o to chodzi – Fassbender doskonale wypada w niewielkich scenach gdzie jednym spojrzeniem czy jedną linijką tekstu sugeruje, że gdzieś tam w środku jest dużo więcej emocji i słów, których ten strasznie straumatyzowany bohater nigdy z siebie nie wyrzuci. W sumie Magneto wypada tu zaskakująco tragicznie – zwłaszcza kiedy wsłuchamy się w to co mówi w przyszłości.
Fassbender jest w tym filmie uosobieniem zdania – ładnemu we wszystkim ładnie. Plus żaden mutant nie ma takiej stylówy jak Magneto.
Co ciekawe na tym tle McAvoy któremu przychodzi grać postać bardzo ekspresyjnie emocjonalną nie wypada głupio. Wręcz przeciwnie – podoba nam się ten bohater nie mający trudności z wyrażaniem i odczuwaniem emocji. McAvoy mógł Xaviera uczynić nieznośnym dla widza, ale gra swoją rolę koncertowo. Tam gdzie pojawia się mielizna (nie wszystko co w scenariuszu napisano dobrze brzmi) wychodzi obronną ręką zarówno doskonałą grą jak i wyraźnym nie traktowaniem swojego bohatera stuprocentowo poważnie. Zresztą trochę jak w przypadku Fassbendera – McAvoy gra mniej więcej drugą swoją rolę zmianą spojrzenia tak że widz nie ma problemu by złapać kiedy chce byśmy nie traktowali jego bohatera zbyt poważnie. Nawet na chwilę nie daje się wciągnąć w granie młodego starca i mędrca. Jego Xavier naprawdę jest młody i przestraszony. Zresztą z tego strachu – który u Megneto przerodził się we wściekłość ma Xavier czerpać siłę by żywić nadzieję. W sumie dostajemy dwóch bohaterów różniących się nie tylko tym jak podchodzą do sprawy mutantów ale też jak walczą ze swoim strachem przed ludźmi i światem jako takim. No i choć to Fassbender dostał najlepsze ciuchy McAvoy wychodzi obronną ręką ze starcia z modą lat siedemdziesiątych za co należy się jakiś medal.
McAvoy doskonale zagrał bohatera który się boi samego siebie. Fakt, że nigdy go to nie opuszcza jest zdaniem zwierza bardzo dobrym zabiegiem.
Ponieważ film właściwie nie ma bohatera pierwszoplanowego to równie ważni dla obsady jest Jennifer Lawrence jako Mystique i Nicolas Hoult jako Beast. Jennifer Lawrence ma tu trudne zadanie bo sporo musi grać w swoim niebieskim makijażu który chyba nie ułatwia widzowi dostrzeżenie natury jej bohaterki. Tym większa należy się pochwała za to, że widzimy w Mystique przede wszystkim strasznie sfrustrowaną i zrozpaczona dziewczynę, która ma po prostu już dość tego co dzieje się wokół niej. A jednocześnie ma dość dwóch facetów z których każdy jest absolutnie pewien, że wie co dla niej dobre i jak powinna się zachowywać. W sumie jej postać doskonale pokazuje, że Xavier od Magneto różni się jedynie metodami działania ale nie koniecznie już samymi jego efektami. Choć akurat jeśli chodzi o pracę aktorów to sceny Jennifer Lawrence z Fassbenderem wypadają chyba w tym filmie najlepiej. Z kolei Nicolas Hoult jako Beast budzi chyba najwięcej sympatii. Jest postacią która w sumie jest najbardziej bezinteresowna a jednocześnie najwięcej traci. Przy czym reżyserowi doskonale udało się pokazać jak Beast różni się od Xaviera i Magneto co najlepiej widać w scenie gdzie chłopak po prostu patrzy takim tęsknym spojrzeniem na Mystique ale nie stara się dojść do głosu. Mimo, ze można byłoby się tego spodziewać. Znakomicie poradził sobie Evan Peters jako Quicksilver. Zwierz kiedy pierwszy raz zobaczył go na plakatach miał wątpliwości ale teraz wszystkie go opuściły. To doskonale zagrany i napisany bohater – bardzo komiksowy a jednocześnie wnoszący na ekran czystą radość. Do tego twórcy nawiązali do jego związków z Magneto w tak cudowny sposób, że zwierz chciałby dostać adres scenarzysty i go uściskać. Serio każdy inny aktor grający Quicksilvera będzie miał spore trudności w przebiciu tego występu. Jedyny drobny zawód to obecność Petera Dinklage, którego bohater dostaje zdaniem zwierza o jedną scenę za mało. Tzn. Dinklage to co dostaje do grania gra znakomicie, ale zwierz chciałby o Trasku wiedzieć odrobinkę więcej by móc wyrobić sobie pełne zdanie odnośnie jego motywacji. Zwierz wie, że ne można ufać ludziom mówiącym o wiecznym pokoju ale chciałby wiedzieć jak bardzo cyniczny jest w tym Trask
Jeśli coś zwierz miałby filmowi zarzucić to że właściwie nie ma w nim kobiet. Poza Jennifer Lawrence właściwie nie dostajemy żadnej rozwiniętej postaci kobiecej. Trochę szkoda.
Zwierz pisał to już na facebooku i w nawet napisał to raz w tej recenzji ale nie może się powstrzymać by nie powtórzyć. Od chwili kiedy widzicie pierwsze sceny tak naprawdę wiecie jaki jest koniec filmu. Wszyscy wiemy. Nawet teraz kiedy znacie tylko zarys zarysu fabuły wiecie jak skończy się film. Może wydawać się wam że nie wiecie, ale wiecie. To nie jest spoiler. To jest założenie gatunku, pewna wiedza którą wszyscy zbiorowo posiadamy. Sztuką jest sprawić byśmy o tym autentycznie zapomnieli. Byśmy wzdychali, łapali się za głowę i serce. By wydało nam się przez chwilę, że nie ma zasad, że wszystko może się zdarzyć. I tak jest w X-men Days of The Future Past. Oglądając film zwierz zapomniał, że są zasady, schematy I jedyne możliwe rozwiązania. Od dawna nie czuł w kinie takiego wyczekiwania, napięcia i niepokoju. Uczuć które wydobyć w przypadku kinowego filmu super bohaterskiego jest niesłychanie trudno. A kiedy film zaczął się kończyć zwierz poczuł to doskonale znane sobie uczucie które może posłużyć za całą recenzję. To uczucie, że prosiłby o jeszcze troszkę. A teraz wybaczcie ale zwierz nie napisze już nic więcej tylko biegnie spać. I śnić o Fassbenderze w kapeluszu.
Magneto macha na pożegnanie.
Ps: Zwierz miał nic nie dopisywać ale nie może się powstrzymać by nie dodać jeszcze, że film jest niesłychanie ładny – ma doskonałe ujęcia, świetnie dobraną muzykę, kolorystykę i dekoracje oraz stroje. Zwierz czuł estetyczną przyjemność z oglądania bardzo wielu ujęć i nawet pomyślał, że fajnie iż reżyser znalazł na to czas.
Ps2: Zwierz musi przyznać, że kiedy pierwszy raz zobaczył scenę po napisach miał błędne komiksowe skojarzenie, ale teraz kiedy wszystko jest wyjaśnione zwierz nie może się doczekać.
Ps3: Ok tak na koniec – ale my mamy szczęście że X-meni maja taką super obsadę. I nie może się zwierz doczekać scen wyciętych