Hej
Spośród wszystkich sposobów zwiedzania Londynu dziś wybieramy ten najbardziej i najmniej efektywny. Odrzucamy duszne i zatłoczone metro, nie staramy się rozwikłać tras autobusów i nawet nie przychodzi nam do głowy by w długich spódnicach pchać się na rowery. Zamiast tego idziemy na spacer, korzystając z faktu, że nasz hostel (ktoś pytał o nazwę – to jeden z hosteli cieci Generator) leży najspokojniej w świecie w centrum Londynu co daje nam idealny punkt wyjścia do pieszych wycieczek.
Dziś Londyn mienił się kolorami od szarego muzeum, przez zielone parki po białe ulice bogatych dzielnic
Jednak jak prawdziwi odpowiedzialni podróżnicy zaczynamy dzień od śniadania. Kanapki kupione w jednym z licznych przybytków kolejnej z kawiarnianych sieci, smakują inaczej gdy je się na jednej z ławek przy Russel Square przyglądając się jak w tym niewielkim parku mieszają się turyści i okoliczni mieszkańcy. Odróżnić jednych od drugich nie jest trudno, turyści przemierzają park spokojnie jakby nieco niepewnie z mapami i przewodnikami pod pachą rozglądając się za ścieżką która doprowadzi ich bliżej British Museum. Tubylcy przebiegają przez park szybko nie rozglądając się na boki. Matka próbuje zapanować nad trzema synami w wieku na oko od 7 do 5 lat. Ci zaś więcej uwagi poświęcają bawiącemu się na jednym z trawników psu przewodnikowi. Biegają i wyrywają się mimo spokojnego acz stanowczego głosu matki. Spod czapeczek z daszkiem (na co najmniej jednej Spiderman) wystają ślicznie zakręcone pejsy, frędzle od tałesu obijają się od krótkie spodenki we wzór w Disneywskie Auta. Ich entuzjazm przebija jedynie chłopiec ze skakanką. Wciągu kilkunastu minut poświęconych na nasze śniadanie mija nas trzy razy. Dziecięca radość z biegania, najbardziej przemijające uczucie na świecie.
Wychodzimy z zacienionego parku gdzie dzień dopiero się rozkręca, i po kilku krokach jesteśmy pod British Museum. Budynek i plac toną w szarościach jednolitego kamienia. Tłumy wycieczek jeszcze się nie kręcą choć przy wejściu zaczyna już być tłoczno. Ponownie ustalamy oddzielny program zwiedzania. Ja zwiedzam wybiórczym okiem i szybkim krokiem osoby, która już to wszystko widziała. Z dawnych wieków pozostał nam pomnik garnka. Naczynia na jedzenia, napoje, pojemniki, obłe, podłużne, gliniane i kamienne. Przez wieki bez wartości, czekały aż przejdą wojska, grabieże, mody, aż wytraci się w czasie chciwość. Czekały aż doczekały się momentu w którym one przedmioty bez znaczenia stały się bezcenne. Na skorupach zapisały się dzieje naszej przeszłości, i tak ten przedmiot codziennego użytku wylądował w gablocie stając się przedmiotem jednej z ostatnich i największych dziejowych grabieży. Staram się spomiędzy tego ironicznego komentarza do wartości przedmiotów wyłowić fragmenty historii która interesuje mnie najbardziej. Na początku zwierzęta – kot upolował ptaka – egipski malarz uchwycił ten zadowolony wyraz pyska, który zna każdy właściciel choć jednego mruczka. Dalej królik – męczą się z nim Egipcjanie i Grecy – za każdym razem wychodzi dziwny – jakiś nieforemny. Najlepiej wychodzi Chińczykom. Na koniec krowa – malowana, rzeźbiona, obecna w każdej galerii od greckich po chińskie. Co się z nią stało, przez wieki, kiedy o niej zapomnieliśmy. Brakuje mi jej we współczesnej sztuce.
Jednak w muzeum przede wszystkim szukam ludzi. Znajduję ich w drobnych szczegółach. Na egipskim malunku przyjęcie. Wszyscy siedzą grzecznie ze znudzonymi minami notabli na sztywnym raucie. Dwie kobiety w piątym rzędzie zwróciły ku sobie twarze, jak nic plotkują. Z boku tańczą tancerki. Malarz uchwycił te dwie fałdki z którymi bezskutecznie walczą wbrew fizjologii nawet szczupłe kobiety. Dalej rzeźba – mąż i żona trzymają się za ręce. Jego dłoń na kolanie żony, palce jakby nieco luźniej zaciśnięte. Ten sam gest widzę godzinę później przy kawiarnianym stoliku. Na mumii portret. Półprofilem spoglądają nam mnie oczy młodego przystojnego śniadego mężczyzny. Znam te rysy. Widziałam go dwie sale dalej – robił zdjęcie ekspozycji, i powstrzymywał swojego synka przed dotykaniem płaskorzeźb. Tyle mi wystarczy, przebiegam przez następne sale gdzie tłumy robią sobie zdjęcia z mumiami (jak dawno trzeba umrzeć by trafić do muzeum jako eksponat?) i przez słuchawki włożone do uszu słuchają o cudzie tłumaczenia spoglądając na kamień z Rosetty. Uśmiecham się tylko na chwilę gdy mała dziewczynka pod statuetką tańczącego Shivy pyta dlaczego nie ma on spodni. Dziecięca logika nie każe zapytać dlaczego ma też więcej rąk.
Przy okazji znalazłam śmietnik historii. Tu skończymy my. Garnki zostaną.
Wychodzę przed muzeum i okazuje się że mam mnóstwo czasu. Idę spokojnie powtarzając trasę wczorajszego wieczornego spaceru ku antykwariatowi Oxframu. Zakup kilku książek i komiksów za cenę poniżej rynkowej to dokładnie to czego mi trzeba. Marsz skutecznie spowalniają kolejne wycieczki, tak samo ubrane, z takimi samymi plecakami i nie dającą się podrobić zdolnością do tarasowania całego chodnika. Trzy osoby pytają mnie po drodze jak trafić do muzeum. Nie wiem dlaczego ten rytuał powtarza się wszędzie gdzie trafiam. Zakładam, że w tym przypadku o moim obeznaniu z naturą miasta mógł świadczyć kubek kawy w dłoni. Skoro ktoś czuje się na tyle pewnie by spacerować z kawą znaczy zapewne że nie spogląda na nazwy ulic. Radośnie wskazuję więc drogę a po dotarciu do antykwariatu spędzam w nim nieprzyzwoicie dużo czasu. Pozostałe chwile spędzam na placu pod muzeum. Na ławce przytulona plecami do ciepłej ściany czyta mi się doskonale, nie przeszkadza mi nawet siedzący obok mnie holender który jakby nigdy nic ćmi fajkę. Spośród książek na Kindle wybieram rozpoczętą wczoraj pod opactwem Westminsterskim biografię Laurence Oliviera. Będzie mi towarzyszył w czasie tej podróży. Właśnie skończył szkołę aktorską i wykopano go z pierwszej kompanii aktorskiej do której przystał.
Z British Museum dochodzimy w kilka minut do Oxford Street. Ulica niezależnie od dnia tygodnia i od pory dnia wypełniona jest tłumami przechadzającymi się pod tym pomniku konsumpcji. Sklepy powtarzają się w nierównym rytmie, kolejne szyldy zapowiadające kolejne sieci, po jakimś czasie odnosi się wrażenie, ze przy całej ulicy mieści się tak naprawdę tylko dziesięć sklepów które zmieniają tylko swój układ z każdą nową przecznicą. Jak nuty w jakimś atonalnym pozbawionym wzorków utworze. A jednak jest w tej hałaśliwej nieznośnej ulicy coś pociągającego, ten gwar, tempo, architektoniczny i drogowy chaos (najgłośniejsze prace drogowe które było dane mi słyszeć), tłum wpychany co pewien czas w wąskie przejście pod kolejnym rusztowaniem. Pod Primarkiem dostrzegamy tą samą co zawsze wystawę znudzonych członków rodziny. Na szerokim parapecie pod sklepem przysiadają zmęczone matki z małymi dziećmi, całe rodziny zastanawiające się jak właściwie dotrą do domu z tymi dziesiątkami pakunków ale przede wszystkim dziesiątki młodych i starych znudzonych mężczyzn wpatrujących się w przestrzeń i w telefony czekając aż ich żony, córki, dziewczyny i matki w końcu wyjdą ze sklepu. Wyraz znudzenia na ich twarzy łączy ten wielobarwny tłum nadając im wszystkim podobne rysy.
Z gwarnej Oxford Street przechodzimy płynnie do Hyde Parku. Zgodnie z naszą zasadą szukamy wody i cienia. Szybko znajdujemy i jedno i drugie. Burżujko zalegamy na ustawionych w cieniu drzewa leżakach (tak płacimy za nie więcej niż nakazuje przyzwoitość ale to jedne z lepiej jak na razie wydanych pieniędzy w mieście). Obok nas grupa młodych ludzi bierze udział w jakichś zajęciach integrujących, biegają z jajkiem, skaczą na gumowych piłkach i biegają w parach ze związaną razem jedną nogą. Na twarzy części z nich da się dostrzec radość jaką daje powrót do dziecięcych zabaw, pozostali mają ten zażenowany wyraz twarzy ludzi, którzy daliby wszystko by nigdy więcej nie brać udziału w żadnych zbiorowych zajęciach integracyjnych. Solidaryzuję się z obiema grupami. Ciepło, spokojnie, wzrok pada na zawziętych użytkowników rowerów wodnych i na sunące po niebie kolejne samoloty. Aż trudno wyobrazić sobie, że Londyn tych wszystkich ludzi w sobie pomieści. Zalegamy na leżakach dłużej niż nakazuje rozsądek ale dokładnie tyle ile trzeba by wyczuć atmosferę parku, jednocześnie z kocyka obok dostajemy cichą ścieżkę dźwiękową. Dziewczyna w lenonkach na nosie i książką Margaret Atwood pod pachą puszcza z telefonu piosenki Queen. Bardziej brytyjsko już być nie może.
Wypoczęte i nieco opalone (czerwień mojej lewej ręki jest niemalże jak deklaracja ideologiczna) ruszamy w kierunku Belgravii. Nie powoduje nami nic poza ciekawością i chęcią zobaczenia fragmentu miasta. Dzielnica to plątanina niemal identycznych ulic z niemal identycznymi białymi budynkami. Uważnie obchodzimy główny plac dzielnicy. Gościnny Londyn oddał budynki wokół placu na ambasady w rogu stawiając największym z nich pomnik przedstawiające ważnych dla danego kraju obywateli. Tu jednak gościnność się kończy – zieleń niewielkiego parku przeznaczona jest jedynie dla tych którzy mają klucz do niewielkiej furtki z napisem prywatne. Przyglądamy się temu z pewnym zaskoczeniem właściwym ludziom, z krajów gdzie kiedyś skutecznie tępiono prywatne. przez chwilę zastanawiam się kto ma zdrowsze podejście. Sama Belgravia nuży – białe domy, kolumienki, czarne wyraźne numery, fantastyczne samochody. Po chwili zaczyna się dostrzegać co różni te ulice od innych spokojnych londyńskich dzielnic. Żadnych sklepów, kawiarni i restauracji. Po chleb nikt tu nie skacze. Sądząc po budynkach po chleb skacze tu służba.
Plebejski brąz domów na obrzeżach dzielnicy witamy z radością. Oczy odpoczywają od tego zalewu bieli. Uszy łapią wypełniony najbardziej rozpoznawalnym ojczystym słowem dialog dwóch polaków szybkim krokiem przecinających ulicę. Żartujemy, że Londyn to miasto wolno wczytujących się tekstur, gdzie całe dzielnice składają się z niemal identycznych ulic. Zaskoczone odkrywamy ile czasu minęło od rozpoczęcia spaceru. Powoli dochodzimy do naszej pierwszej dziś stacji metra. Tunele są rozgrzane i wypełnione spieszącymi się londyńczykami. Choć głośniki zapowiadają że kolejny wagonik pojawi się już za minutę wszyscy pchają się do niewielkich niesłychanie dusznych wagoników. Połowa pasażerów czyta popołudniówkę delikatnie opierając ją o plecy osoby stojącej przed nią (cztery garaże sprzedane po astronomicznej sumie, koszty domów w Londynie rosną, otwarto wystawę poświęconą Martini, selfie to przeżytek teraz liczy się photobombing itp). Duchota jest trudna do wytrzymania a tempo kolejki zbyt wolne. Za to pierwszy łyk powietrza po wyjściu ze stacji daje trudną do opisania satysfakcję.
Tymczasem pokój zyskał dwóch nowych lokatorów.Uprzejmi podróżnicy nienagannym brytyjskim akcentem informują nas że właśnie wrócili z Krakowa i Zakopanego. Obiecują że nie wrócą później niż o dwunastej, chwalą się zakupioną w Polsce Żubrówką. Twierdzą że nasz lokalny sok Cappy jest przepyszny. Zmęczenie daje o sobie znać, ale przede wszystkim zaczyna o sobie dawać znać głód. Od czasu zjedzonej na placu kanapki minęło kilka godzin. Nawet lunch złapany po drodze przestaje wystarczać. Czas odkryć nową knajpę (wczorajszy wybór był wyśmienity – włoska knajpka dwa kroki od hostelu okazała się objawieniem) i zabić pragnienie piwem imbirowym – napojem który wczoraj podbił nasze serca.
Ps: Ludzie którzy pytali o antykwariat w którym zwierz wczoraj kupował książki – nazywa się skoob books i jest dwa kroki od metra przy Russel Square