Hej
Dziś dzień wyraźniej niż poprzednie upływa nam pomiędzy posiłkami. W czasie wakacji posiłki stają się wszystkim, w czasie wyjazdu, największym wydatkiem a i najprostszym wyznacznikiem rytmu dnia. Opuszczane w Warszawie śniadanie staje się oficjalną inauguracją codziennych aktywności, lunch przypomnieniem że w czasie zwiedzania trzeba sobie zrobić przerwę, kolacja nagrodą za właściwie spożytkowany dzień. Dziś więc wyznacznikiem będą posiłki, które dzielą nasz dzień i sprawiają że nawet w chwilach największego wyjazdowego zwątpienia jest na co czekać.
Miks brytyjskiej herbaty i francuskiej tradycji picia z miseczek.
Zaczynamy od śniadania. Tym razem planujemy zacząć od przyjemności. Na spokojnym placyku obok muzeów Historii Naturalnej i Victorii&Alberta znajdujemy francuskie bistro. Wszystko jest w nim organiczne, kawę pije się z miseczek a nie z filiżanek, grillowane grzyby podrzucone obok jajecznicy nie są pieczarkami. To jedno z tych śniadań które konsumuje się powoli, z lekkim ociąganiem jakby zdając sobie sprawę, że dzień nigdy nie jest tak dobry jak w chwili kiedy jest się właśnie w połowie pierwszej kawy. Miejsce jest spokojne i nie słychać tu dzikiego tłumu turystów kłębiącego się pomiędzy trzema muzeami, z lekką paniką w oczach. Same kierujemy się na początku do Victoria&Albert. Ponownie rozdzielamy się. Stałą ekspozycję widziałam już tyle razy że układ pokoi mogę odtworzyć z pamięci.
Zamiast tego wybieram wystawę płatną i czasową. Na niewielkiej przestrzeni zebrano sukienki ślubne od 1700 do 2014 roku. Niewielkie pomieszczenia wypełniają niemal wyłącznie kobiety. Suną powoli wzdłuż gablot, komentując krój, tkaninę dodatki. Uchem da się wyłowić pochlebne komentarze, wspomnienia własnych ślubów, zapewnienia małych dziewczynek odnośnie tego jak ubiorą się na własne wesele. Obok każdej sukni miejsce ślubu, imię i nazwisko posiadaczki i jej wybranka. Żadnych dalszych losów, nawet tych skromniejszych strojów w które przebierały się często po zakończeniu ceremonii. W zalewie białych sukienek wyławiam trzy kolorowe. Pierwszą na przełomie XIX i XX wieku szyje sobie sama panna młoda. Znana ze swoich zdolności krawieckich wybiera fiolet zamiast bieli na którą uważa że jest za stara. Druga krwiście czerwona pojawia się w latach 40. Idzie w niej do ślubu zakochana w kolorach pani inżynier zakładów energetycznych. Ostatnią na ślub z rockowym muzykiem zakłada artystka burleski. Warstwy fioletowego lśniącego materiału lśnią odpowiednio podświetlone. Na ścianie wyjątki z listów zatroskanych krewnych i panien młodych. Na początku wystawy list w sprzed 200 lat radzi by nie brać małżonka zbyt młodego. Nie wiadomo co z niego wyrośnie.
Harrods 1.08. Wcześnie
Po muzeum wytworów ludzkich czas na naturę. Sama wchodzę tylko do sali głównej i nie staram się zwiedzać dalej. Wyjątkowo dobrze pamiętam ostatnie zwiedzanie, zaś całość nigdy nie robiła na mnie zbyt dużego wrażenia. Wyznaczam czas spotkania i prostą drogą idę oglądać niezarejestrowane muzeum konsumpcji. Do Harrodsa chodzę zawsze ilekroć jestem w Londynie. To miejsce mnie fascynuje. Wieki temu w Harrodsie dało się kupić wszystko od spinek do mankietów po lwa czy konia. Dziś to przybytek luksusu odwiedzany częściej przez turystów niż klientów.W niemal pustych salach można podziwiać wytwory najlepszych projektantów, wystawione na sprzedaż dzieła artystów. Największy tłok jest jak zwykle w sklepie z pamiątkami oznaczonymi logo sklepu. Jak zwykle zatrzymuje się w dziale z artykułami papierniczymi. Jedyna przestrzeń w której luksus mnie fascynuje. W innych działach zastanawiam się nad subtelną różnicą między rzeczami bardzo drogimi a bardzo brzydkimi. Niespodziewanie wchodzę do pomieszczenia gdzie już są święta. Z trudem powstrzymuję się przed zakupem bombki. Harrods jest dla klientów dobry. Podsuwa pod nos, częstuje kawą i nawet zbłąkanym turystom odźwierny otworzy drzwi życząc miłego dnia. Zgodnie z moją małą tradycją obchodzę budynek od tył. Zafascynowana przyglądam się rzędom samochodów i opartych o nich szoferów. Niby prawdziwi a tak dalecy od mojej rzeczywistości. Idąc z powrotem ku muzealnemu zagłębiu obserwuje przechodniów. Udaje mi się wyłowić tak typowy dla Londynu rodzaj mężczyzn. Doskonale ubranych, zawsze z kolorowym elementem łamiącym powagę stroju. Ich garnitury są już leciutko nadgniecione (dzień zaczęli parę godzin temu) ale ich krok szybki i sprężysty. W ręku trzymają niezawodną komórkę. Z rzadka parasol. Spieszą przed siebie ale trudno orzec dokąd. Nie potrzebują nic poza telefonem. Nigdy nie zatrzymują się w kawiarniach, nie dzwonią, nie przystają. Załatwiają sprawy. Rozglądam się za tymi samochodami które pewnie śledzą każdy ich krok.
Pod Muzeum Historii Naturalnej czekam kilka chwil obserwując dzieci. Ich interakcje z rodzicami sprowadzające się do wymiany niezliczonych komunikatów i informacji. Nie ważne ile razy powie się dziecku by nie brudziło się lodami i nie ma znaczenia w ilu językach porozumiewają się rodzice. Dwieście metrów dalej pierwsi z nich zaczynają wycierać upaćkane twarze i dłonie. Niezależnie od wieku bracia prowadzą jakąś trudną do rozszyfrowania rywalizację. Jeden goni gołębie lepiej od drugiego, jakimś cudem dwa identyczne plastikowe dinozaury kupione w muzealnym sklepie nie są takie same. Ktoś zawsze ma lepszego. Dostrzegam kilkuletnią dziewczynkę łapiącą za ramię młodszego brata. Znam ten gest, sama próbuję się go pozbyć od lat. Siedzący obok mnie młodzieniec zaczyna wypakowywać lunch. Głodna (śniadanie stało się miłym acz mało sycącym wspomnieniem) spoglądam na jego posiłek. W moim spojrzeniu musi być coś niepokojącego bo młody człowiek zaczyna mnie przepraszać. Tłumaczę że tylko przypomniał mi o lunchu. Dostaję od niego ciasteczko. Nie zginę.
Pora robi się wybitnie lunchowa. Z Kanapkami i lemoniadą od Marksa i Spencera zalegamy pod drzewem w parku. Jest ciepło choć nie upalnie, obok w jeziorze kąpią się kaczki. Jest cicho i spokojnie. Po zjedzonym lunchu, przejrzeniu gazet i wykonaniu telefonów ogarnia mnie senność. Ciepła nagrzana ziemia i krótko skoszona nieco wysuszona trawa stanowią doskonałe podłoże. Nawet nie orientuje się kiedy zasypiam. Budzą mnie krople deszczu. Jest siedemnasta pięć. W Warszawie moi znajomi kłócą się o sens powstania i jego obchodów. Ja spokojny obywatel, spokojnego kraju ucinam sobie drzemkę w czasie urlopu. Jeśli nie o to chodziło to trudno powiedzieć o co. Na więcej refleksji nie ma czasu. Drzemki w środku dnia kradną cenne minuty. Wskakujemy do metra nie zdając sobie sprawy na co się piszemy. Jest nieopisanie tłoczno, duszno i gorąco. Pierwszy łyk powietrza po wyjściu z wagoniku syci bardziej niż najlepszy posiłek.
Zmęczenie daje o sobie znać ale zanim dotrzemy do domu robimy obowiązkowy przystanek w Primarku. Wyśmiewany przez poważnych emigrantów sklep kusi niskimi cenami. Ale nie tylko, do Anglii nie dotarła informacja, że dziewczęta nie chcą popkulturalnych wzorów. Do koszyka trafia koszulka nawiązująca do Harrego Pottera, leginsy w wzorkiem w logo batmana, koszulka ze znakiem Transformersów. W ostatnim popkulturalnym odruchu łapię też wianek. Życie z wiankiem na głowie jest lepsze. Sklep pożera nam niesamowitą ilość czasu więc zanim się zorientujemy czas na kolację. Dziś mamy gości. Znajomi których nie sposób spotkać w Warszawie okazują się również wizytować Londyn. Świat jest taki mały.
We włoskiej knajpie między kolejnymi łykami piwa imbirowego i porcjami pysznej wychodzonej przez kilka godzin kolacji, rozmawiamy tak jak rozmawia się w przyjemnym towarzystwie. Plotki, skargi, ciekawostki. Obiad, deser , kolejny napój. Nigdzie nam się nie spieszy w ten ciepły letni wieczór. Dzielnica nie jest turystyczna, knajpa jak najbardziej lokalna, wszyscy siedzą godzinami. Klientów wygania dopiero położony przed nimi rachunek z uwagą, że zaraz zamykają. Obok nas dzień kończy się mimochodem, zastępując światło dnia miękkim mrokiem wieczoru. Nareszcie pogoda robi się odpowiednia, nie jest ani za ciepło ani za zimno. Ale kiedy próbujemy wstać i ruszyć gdzieś dalej oburzone mięśnie domagają się odpoczynku. Ku naszemu zaskoczeniu kolejny londyński dzień przeminął, choć przecież nie zmarnowałyśmy ani chwili, bo w Londynie nawet drzemka jest doświadczeniem wartym wypróbowania. Zanim pójdziemy spać rozważamy jeszcze co będziemy robić jutro. Na razie zaplanowałyśmy najważniejszy punkt. Gdzie zjemy śniadanie.
Ps: Zwierz przypomina że już jutro można się z nim o 13 spotkać w Pubie Sherlock Holmes niedaleko Trafalgar Square w Londynie rzecz jasna