Home Ogólnie Szary, zielony, biały czyli wpis podróżny 2

Szary, zielony, biały czyli wpis podróżny 2

autor Zwierz

Hej

Spośród wszys­t­kich sposobów zwiedza­nia Lon­dynu dziś wybier­amy ten najbardziej i najm­niej efek­ty­wny. Odrzu­camy duszne i zatłoc­zone metro, nie staramy się rozwikłać tras auto­busów i nawet nie przy­chodzi nam do głowy by w długich spód­ni­cach pchać się na row­ery. Zami­ast tego idziemy na spac­er, korzys­ta­jąc z fak­tu, że nasz hos­tel (ktoś pytał o nazwę — to jeden z hosteli cieci Gen­er­a­tor) leży najspoko­jniej w świecie w cen­trum Lon­dynu co daje nam ide­al­ny punkt wyjś­cia do pieszych wycieczek.

Dziś Lon­dyn mienił się kolora­mi od szarego muzeum, przez zielone par­ki po białe ulice bogatych dzielnic

Jed­nak jak prawdzi­wi odpowiedzial­ni podróżni­cy zaczy­namy dzień od śni­ada­nia. Kanap­ki kupi­one w jed­nym z licznych przy­bytków kole­jnej z kaw­iar­ni­anych sieci, smaku­ją inaczej gdy je się na jed­nej z ławek przy Rus­sel Square przyglą­da­jąc się jak w tym niewielkim parku miesza­ją się turyś­ci i okoliczni mieszkań­cy. Odróżnić jed­nych od drugich nie jest trud­no, turyś­ci przemierza­ją park spoko­jnie jak­by nieco niepewnie z mapa­mi i prze­wod­nika­mi pod pachą rozglą­da­jąc się za ścieżką która doprowadzi ich bliżej British Muse­um. Tubyl­cy prze­b­ie­ga­ją przez park szy­bko nie rozglą­da­jąc się na boki. Mat­ka próbu­je zapanować nad trze­ma syna­mi w wieku na oko od 7 do 5 lat. Ci zaś więcej uwa­gi poświę­ca­ją baw­iące­mu się na jed­nym z trawników psu prze­wod­nikowi. Bie­ga­ją i wyry­wa­ją się mimo spoko­jnego acz stanow­czego gło­su mat­ki. Spod cza­peczek z daszkiem (na co najm­niej jed­nej Spi­der­man) wys­ta­ją ślicznie zakrę­cone pejsy, fręd­zle od tałe­su obi­ja­ją się od krótkie spo­den­ki we wzór w Dis­ney­wskie Auta. Ich entuz­jazm prze­bi­ja jedynie chło­piec ze skakanką. Wciągu kilku­nas­tu min­ut poświę­conych na nasze śni­adanie mija nas trzy razy. Dziecię­ca radość z bie­ga­nia, najbardziej przemi­ja­jące uczu­cie na świecie.

Wychodz­imy z zacienionego parku gdzie dzień dopiero się rozkrę­ca, i po kilku krokach jesteśmy pod  British Muse­um. Budynek i plac toną w szaroś­ci­ach jed­no­litego kamienia. Tłumy wycieczek jeszcze się nie kręcą choć przy wejś­ciu zaczy­na już być tłoczno. Ponown­ie usta­lamy odd­ziel­ny pro­gram zwiedza­nia. Ja zwiedzam wybiór­czym okiem i szy­bkim krok­iem oso­by, która już to wszys­tko widzi­ała. Z dawnych wieków pozostał nam pom­nik gar­nka. Naczy­nia na jedzenia, napo­je, pojem­ni­ki, obłe, podłużne, glini­ane i kami­enne. Przez wie­ki bez wartoś­ci, czekały aż prze­jdą wojs­ka, gra­bieże, mody, aż wytraci się w cza­sie chci­wość. Czekały aż doczekały się momen­tu w którym one przed­mio­ty bez znaczenia stały się bez­cenne. Na sko­ru­pach zapisały się dzieje naszej przeszłoś­ci, i tak ten przed­miot codzi­en­nego użytku wylą­dował w gablocie sta­jąc się przed­miotem jed­nej z ostat­nich i najwięk­szych dziejowych gra­bieży. Staram się spomiędzy tego iron­icznego komen­tarza do wartoś­ci przed­miotów wyłow­ić frag­men­ty his­torii która intere­su­je mnie najbardziej. Na początku zwierzę­ta — kot upolował pta­ka — egip­s­ki malarz uch­wycił ten zad­owolony wyraz pys­ka, który zna każdy właś­ci­ciel choć jed­nego mrucz­ka. Dalej kró­lik — męczą się z nim Egipc­janie i Gre­cy — za każdym razem wychodzi dzi­wny — jak­iś nieforem­ny. Najlepiej wychodzi Chińczykom. Na koniec krowa — mal­owana, rzeźbiona, obec­na w każdej galerii od grec­kich po chińskie. Co się z nią stało, przez wie­ki, kiedy o niej zapom­nieliśmy. Braku­je mi jej we współczes­nej sztuce.

Jed­nak w muzeum przede wszys­tkim szukam ludzi. Zna­j­du­ję ich w drob­nych szczegółach. Na egip­skim malunku przyję­cie. Wszyscy siedzą grzecznie ze znud­zony­mi mina­mi notabli na szty­wnym rau­cie. Dwie kobi­ety w pią­tym rzędzie zwró­ciły ku sobie twarze, jak nic plotku­ją. Z boku tańczą tancer­ki. Malarz uch­wycił te dwie fałd­ki z który­mi bezskutecznie wal­czą wbrew fizjologii nawet szczupłe kobi­ety. Dalej rzeź­ba — mąż i żona trzy­ma­ją się za ręce. Jego dłoń na kolanie żony, palce jak­by nieco luźniej zaciśnięte. Ten sam gest widzę godz­inę później przy kaw­iar­ni­anym sto­liku. Na mumii portret. Półpro­filem spoglą­da­ją nam mnie oczy młodego przys­to­jnego śni­adego mężczyzny. Znam te rysy. Widzi­ałam go dwie sale dalej — robił zdję­cie ekspozy­cji, i pow­strzymy­wał swo­jego syn­ka przed dotykaniem płasko­rzeźb. Tyle mi wystar­czy, prze­b­ie­gam przez następ­ne sale gdzie tłumy robią sobie zdję­cia z mumi­a­mi (jak dawno trze­ba umrzeć by trafić do muzeum jako eksponat?) i przez słuchaw­ki włożone do uszu słucha­ją o cud­zie tłu­maczenia spoglą­da­jąc na kamień z Roset­ty. Uśmiecham się tylko na chwilę gdy mała dziew­czyn­ka pod stat­uetką tańczącego Shivy pyta dlaczego nie ma on spod­ni.  Dziecię­ca logi­ka nie każe zapy­tać dlaczego ma też więcej rąk.

Przy okazji znalazłam śmiet­nik his­torii. Tu skończymy my. Gar­n­ki zostaną.

Wychodzę przed muzeum i okazu­je się że mam mnóst­wo cza­su. Idę spoko­jnie pow­tarza­jąc trasę wczo­ra­jszego wiec­zornego spaceru ku antyk­wari­a­towi Oxfra­mu. Zakup kilku książek i komik­sów za cenę poniżej rynkowej to dokład­nie to czego mi trze­ba. Marsz skutecznie spowal­ni­a­ją kole­jne wyciecz­ki, tak samo ubrane, z taki­mi samy­mi ple­caka­mi i nie dającą się podro­bić zdol­noś­cią do tara­sowa­nia całego chod­ni­ka. Trzy oso­by pyta­ją mnie po drodze jak trafić do muzeum. Nie wiem dlaczego ten rytu­ał pow­tarza się wszędzie gdzie trafi­am. Zakładam, że w tym przy­pad­ku o moim obez­na­niu z naturą mias­ta mógł świad­czyć kubek kawy w dłoni. Sko­ro ktoś czu­je się na tyle pewnie by spacerować z kawą znaczy zapewne że nie spoglą­da na nazwy ulic. Radośnie wskazu­ję więc drogę a po dotar­ciu do antyk­wariatu spędzam w nim nieprzyz­woicie dużo cza­su. Pozostałe chwile spędzam na placu pod muzeum. Na ław­ce przy­tu­lona ple­ca­mi do ciepłej ściany czy­ta mi się doskonale, nie przeszkadza mi nawet siedzą­cy obok mnie holen­der który jak­by nigdy nic ćmi fajkę.  Spośród książek na Kin­dle wybier­am rozpoczętą wczo­raj pod opactwem West­min­ster­skim biografię Lau­rence Oliviera. Będzie mi towarzyszył w cza­sie tej podróży. Właśnie skończył szkołę aktorską i wykopano go z pier­wszej kom­panii aktorskiej do której przystał.

Z British Muse­um dochodz­imy w kil­ka min­ut do Oxford Street. Uli­ca nieza­leżnie od dnia tygod­nia i od pory dnia wypełniona jest tłu­ma­mi przechadza­ją­cy­mi się pod tym pom­niku kon­sumpcji. Sklepy pow­tarza­ją się w nierównym ryt­mie, kole­jne szyldy zapowiada­jące kole­jne sieci, po jakimś cza­sie odnosi się wraże­nie, ze przy całej uli­cy mieś­ci się tak naprawdę tylko dziesięć sklepów które zmieni­a­ją tylko swój układ z każdą nową przecznicą. Jak nuty w jakimś aton­al­nym pozbaw­ionym wzorków utworze. A jed­nak jest w tej hałaśli­wej nieznośnej uli­cy coś pocią­ga­jącego, ten gwar, tem­po, architek­ton­iczny i dro­gowy chaos (najgłośniejsze prace dro­gowe które było dane mi słyszeć), tłum wpy­chany co pewien czas w wąskie prze­jś­cie pod kole­jnym rusz­towaniem. Pod Pri­markiem dostrzegamy tą samą co zawsze wys­tawę znud­zonych członków rodziny. Na sze­rokim para­pecie pod sklepem przysi­ada­ją zmęc­zone mat­ki z mały­mi dzieć­mi, całe rodziny zas­tanaw­ia­jące się jak właś­ci­wie dotrą do domu z tymi dziesiątka­mi pakunków ale przede wszys­tkim dziesiąt­ki młodych i starych znud­zonych mężczyzn wpa­tru­ją­cych się w przestrzeń i w tele­fony czeka­jąc aż ich żony, cór­ki, dziew­czyny i mat­ki w końcu wyjdą ze sklepu. Wyraz znudzenia na ich twarzy łączy ten wielo­bar­wny tłum nada­jąc im wszys­tkim podob­ne rysy.

Z gwarnej Oxford Street prze­chodz­imy płyn­nie do Hyde Parku. Zgod­nie z naszą zasadą szukamy wody i cienia. Szy­bko zna­j­du­je­my i jed­no i drugie. Burżu­jko zalegamy na ustaw­ionych w cie­niu drze­wa leżakach (tak płacimy za nie więcej niż nakazu­je przyz­woitość ale to jedne z lep­iej jak na razie wydanych pieniędzy w mieś­cie). Obok nas gru­pa młodych ludzi bierze udzi­ał w jakichś zaję­ci­ach inte­gru­ją­cych, bie­ga­ją z jajkiem, skaczą na gumowych piłkach i bie­ga­ją w parach ze związaną razem jed­ną nogą. Na twarzy częś­ci z nich da się dostrzec radość jaką daje powrót do dziecię­cych zabaw, pozostali mają ten zażenowany wyraz twarzy ludzi, którzy dal­i­by wszys­tko by nigdy więcej nie brać udzi­ału w żad­nych zbiorowych zaję­ci­ach inte­gra­cyjnych. Sol­idaryzu­ję się z obiema gru­pa­mi. Ciepło, spoko­jnie, wzrok pada na zawz­ię­tych użytkown­ików row­erów wod­nych i na sunące po niebie kole­jne samolo­ty. Aż trud­no wyobraz­ić sobie, że Lon­dyn tych wszys­t­kich ludzi w sobie pomieś­ci.  Zalegamy na leżakach dłużej niż nakazu­je rozsądek ale dokład­nie tyle ile trze­ba by wyczuć atmos­ferę parku, jed­nocześnie z kocy­ka obok dosta­je­my cichą ścieżkę dźwiękową. Dziew­czy­na w lenonkach na nosie i książką Mar­garet Atwood pod pachą puszcza z tele­fonu piosen­ki Queen. Bardziej bry­tyjsko już być nie może.

Wypoczęte i nieco opalone (czer­wień mojej lewej ręki jest niemalże jak deklarac­ja ide­o­log­icz­na) rusza­my w kierunku Bel­gravii. Nie powodu­je nami nic poza cieka­woś­cią i chę­cią zobaczenia frag­men­tu mias­ta. Dziel­ni­ca  to plą­tan­i­na niemal iden­ty­cznych ulic z niemal iden­ty­czny­mi biały­mi budynka­mi. Uważnie obchodz­imy główny plac dziel­ni­cy. Gościn­ny Lon­dyn odd­ał budyn­ki wokół placu na ambasady w rogu staw­ia­jąc najwięk­szym z nich pom­nik przed­staw­ia­jące ważnych dla danego kra­ju oby­wa­teli. Tu jed­nak gościn­ność się kończy — zieleń niewielkiego parku przez­nac­zona jest jedynie dla tych którzy mają klucz do niewielkiej furt­ki z napisem pry­watne. Przyglą­damy się temu z pewnym zaskocze­niem właś­ci­wym ludziom, z kra­jów gdzie kiedyś skutecznie tępi­ono pry­watne. przez chwilę zas­tanaw­iam się kto ma zdrowsze pode­jś­cie. Sama Bel­gravia nuży — białe domy, kolu­mien­ki, czarne wyraźne numery, fan­tasty­czne samo­chody. Po chwili zaczy­na się dostrze­gać co różni te ulice od innych spoko­jnych londyńs­kich dziel­nic. Żad­nych sklepów, kaw­iarni i restau­racji. Po chleb nikt tu nie skacze. Sądząc po budynkach po chleb skacze tu służba.

Ple­be­js­ki brąz domów na obrzeżach dziel­ni­cy wita­my z radoś­cią. Oczy odpoczy­wa­ją od tego zalewu bieli. Uszy łapią wypełniony najbardziej rozpoz­nawal­nym ojczystym słowem dia­log dwóch polaków szy­bkim krok­iem przeci­na­ją­cych ulicę.  Żar­tu­je­my, że Lon­dyn to mias­to wol­no wczy­tu­ją­cych się tek­stur, gdzie całe dziel­nice składa­ją się z niemal iden­ty­cznych ulic. Zaskoc­zone odkry­wamy ile cza­su minęło od rozpoczę­cia spaceru. Powoli dochodz­imy do naszej pier­wszej dziś stacji metra. Tunele są roz­grzane i wypełnione spieszą­cy­mi się londyńczyka­mi.  Choć głośni­ki zapowiada­ją że kole­jny wag­o­nik pojawi się już za min­utę wszyscy pcha­ją się do niewiel­kich niesły­chanie dusznych wag­o­ników. Połowa pasażerów czy­ta popołud­niówkę delikat­nie opier­a­jąc ją o ple­cy oso­by sto­jącej przed nią (cztery garaże sprzedane po astro­nom­icznej sum­ie, kosz­ty domów w Lon­dynie ros­ną, otwarto wys­tawę poświę­coną Mar­ti­ni, self­ie to przeżytek ter­az liczy się pho­to­bomb­ing itp). Ducho­ta jest trud­na do wytrzy­ma­nia a tem­po kole­j­ki zbyt wolne. Za to pier­wszy łyk powi­etrza po wyjś­ciu ze stacji  daje trud­ną do opisa­nia satysfakcję.

Tym­cza­sem pokój zyskał dwóch nowych lokatorów.Uprzejmi podróżni­cy nien­agan­nym bry­tyjskim akcen­tem infor­mu­ją nas że właśnie wró­cili z Krakowa i Zakopanego. Obiecu­ją że nie wrócą później niż o dwu­nastej, chwalą się zaku­pi­oną w Polsce Żubrówką. Twierdzą że nasz lokalny sok Cap­py jest przepyszny. Zmęcze­nie daje o sobie znać, ale przede wszys­tkim zaczy­na o sobie dawać znać głód. Od cza­su zjed­zonej na placu kanap­ki minęło kil­ka godzin. Nawet lunch zła­pa­ny po drodze przes­ta­je wystar­czać. Czas odkryć nową kna­jpę (wczo­ra­jszy wybór był wyśmien­i­ty — włos­ka kna­jp­ka dwa kro­ki od hostelu okaza­ła się objaw­ie­niem) i zabić prag­nie­nie piwem imbirowym — napo­jem który wczo­raj pod­bił nasze serca.

Ps: Ludzie którzy pytali o antyk­wari­at w którym zwierz wczo­raj kupował książ­ki — nazy­wa się skoob books i jest dwa kro­ki od metra przy Rus­sel Square

12 komentarzy
0

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online