Hej
Spacerowanie weszło nam w krew tak bardzo że spoglądając wieczorem na mapę szukamy przede wszystkim tras które możemy pokonać nie korzystając z komunikacji miejskiej. Po raz kolejny okazuje się że nasz hostel ułatwia ten dość ekscentryczny (w końcu Londyn to miasto sławnej i sprawnej komunikacji) sposób zwiedzania znacznie ułatwia. Nic dziwnego, że lokalizacja hostelu budzi w nas poczucie znajdowania się w centrum świata. Dwa kroki od naszego miejsca zamieszkania mieszkał kiedyś Lenin, dom dalej Jerome Jerome (ten od Trzech Panów w Łódce nie licząc psa), nieco dalej mieszkał Dickens. Dobre sąsiedztwo. Może dlatego Dziś decydujemy się podążać śladem jednego z najsławniejszych mieszkańców miasta. To, że nie istniał nie powinno nikogo zmylić.
Sherlock pierwszy
Zaczynam od North Gower Street. Niewielka senna uliczka na której o poranki walają się jeszcze nie sprzątnięte worki ze śmieciami. Gdyby nie charakterystyczna kawiarnia i grupka dziewczyn robiąca sobie zdjęcie pod zupełnie zwykłymi drzwiami można byłoby uznać że na tej sennej uliczce nic się nigdy nie zdarzyło i nie odgrywa ona żadnego znaczenia. A przecież jednak odgrywa przynajmniej dla tych wszystkich pielgrzymujących tu fanów dla setek osób które koczowały na niej gdy nagrywano kolejne odcinki Sherlocka. I choć spotkanie się z tą przecież niewielką dekoracją nieco psuje wizję z serialu (zawsze kiedy stajemy w tym samym miejscu uświadamiamy sobie, jak bardzo kamera jest w stanie zbudować nastrój i skalę przestrzeni) to jednak miło tu zajrzeć. Nie mamy chwilowo ochoty na lubch ale każdemu kto znajdzie się niedaleko Speedy’s bardzo polecam tutejsze wyroby. Jest smacznie i niezbyt drogo.
Spod filmowych dekoracji przenosimy się pod te literackie. Przed Baker Street 221b dziki tłum. Czekanie w kolejce część turystów uprzyjemnia sobie w sklepie z pamiątkami. Z miłym zaskoczeniem dostrzegam że Sherlock BBC jeszcze kilka lat temu zupełnie w sklepie nieobecny dostał swój mały kącik. Jednak nas na Baker Street bardziej niż od Sherlocka interesują Beatlesi. W niewielkim sklepie z pamiątkami twarze czwórki z Liverpoolu można znaleźć dosłownie na wszystkim od toreb przez kubki, przypinki, książki, plakaty i skarpetki. Z głośników sączą się kolejne piosenki. Połowa klientów trochę je podśpiewuje. To jeden z sympatyczniejszych sklepów w tym mieście. Jednak tłok wśród Baker Street nie pozwala nawet na chwilę refleksji (byłam tu kiedyś w nocy i dam głowę że prawie słyszałam dochodzący z pierwszego piętra dźwięk skrzypiec). Uciekamy od tego trudnego do opanowania turystycznego gwaru mijając jeszcze ciągnącą się przez całą ulicę kolejkę do muzeum figur woskowych. Jedna z atrakcji której chyba nigdy nie zrozumiem.
Sherlock drugi
Trzeci Sherlock wita nas tuż obok Trafalgar Square. Sympatyczny pub w którym obsługa z niepokojącą regularnością tłucze jakąś szklankę to idealne miejsce na spotkanie z czytelnikami zwierza. Początkowy lęk że nikt się nie pojawi ustępuje radości gdy w kilkanaście osób próbujemy rozmawiać o wszystkim na raz. Okazuje się że zupełnie obcy sobie ludzie szybko znajdują wspólny język gdy mowa o dinozaurach, żeglowaniu czy starych kinach. Wymieniamy się obietnicami znajomości na facebooku, telefonami a nawet umawiamy się na poniedziałek z Riennherą autorką bardzo popularnego bloga (na tyle że jej pojawienie się budzi nie mniejsze poruszenie niż obecność zwierza). Jest miło głośno i jak zwykle w przypadku spotkań z czytelnikami przesympatycznie. Z pubu wychodzę głodna i z lekko zdartym gardłem bo trzeba przekrzyczeć połowę nowych znajomych.
Lunch jemy w niewielkich ogrodach oddzielających wysokie poważne budynki od Tamizy. Siedzimy pod pomnikiem odwróconego ku nas tyłem wojskowego i przyglądamy się kolejnym parom młodym które robią sobie zdjęcia na tle pięknych kwitnących kwiatów. Dziś raczę się shusi które smakuje jakoś lepiej gdy zieleń dorzucanych tu jako sałatka fasolek zgrywa się z zielenią trawy pod stopami. Jest przyjemnie, zaskakująco cicho. Chciałoby się zostać na dłużej ale Londyn wzywa. Początkowo mamy plan by popłynąć łódką w dół rzeki ku Tower. Trudno powiedzieć kiedy plany się zmieniają. Idziemy brzegiem Tamizy a Londyn pokazuje nam swoją nową twarz pełną lśniących budynków i nowoczesnych wieżowców które trudno dostrzec gdy nie spogląda się z nad rzeki która w tym miejscu ma dość paskudny kolor brudnej wody.
Sherlock trzeci
Energię tracimy trochę za St. Paul’s , szukając przystanku autobusowego trafiamy na niewielki skwer. W jednym miejscu mamy stare budynki przeznaczone na banki, giełdy i inne przestrzenie pełne ludzi zajmujących się pomnażaniem i traceniem pieniędzy innych ludzi. Dalej zza tych wiktoriańskich budynków wystają wysokie lśniące wieżowce. W jednym miejscu nagle nowy i stary Londyn zbiegają się razem dając na chwilę doskonały obraz tego czym jest nowoczesne miasto gdzie nowe dostawia się do starego, z szacunkiem dla historii ale bez lęku przed nowością. Zresztą Londyn zdaje się być w remoncie. wszędzie trwają prace drogowe, odnawianie domów, żurawie wnoszą się nad miniaturowymi placami budowy. Najwyraźniej to miasto które nie umie przestać.
Dwupiętrowy najnowocześniejszy na świecie autobus wiezie nas spokojnie ku domowi. Miasto z tej perspektywy wygląda chyba jeszcze sympatyczniej. Charakterystyczny tłum pod każdym z pubów – ludzi którzy chcą zapalić, ich znajomych, tych dla których zabrakło stolika, tych którzy nawet ie szukali stolika. Zmęczeni turyści, jeszcze bardziej zmęczenie londyńczycy obładowani siatkami, dzielnie próbujący przedrzeć się przez uliczny tłum z dziecięcymi wózkami. W kawiarniach tłumy sączą kawę, jak mniemam tą wyczekaną popołudniową dającą choć odrobinę energii przed końcem dnia. Z autobusu wysiadamy tuż przy Oxford Street. Wpadamy jeszcze na chwilę do kiosku. Przed półką z czasopismami czuję jak łzy powoli napływają mi do oczu.Chciałoby się mieć absolutnie wszystko, można sobie kupić tylko kilka.
Do domu idziemy bardzo wolno. Każdy krok przypomina o szalonym planie zwiedzania metropolii na piechotę. Po drodze znów ktoś pyta mnie on kierunek. Dziś to już dwa razy. Próbujemy przeanalizować ten fenomen. Ale jak zwykle odpowiedź nam umyka. Jest to jedna z tych drobnych fascynujących mnie rzeczy. Jak wybieramy ludzi którym zadamy pytanie, skąd wiadomo, że uzyskamy odpowiedź. Dlaczego to zawsze jestem ja? Zwłaszcza że ku mojemu zaskoczeniu zazwyczaj wiem gdzie machnąć ręką. Jedna z tych zagadek które będą mnie jeszcze prześladować. Czyżby rzeczywiście było tak, że mam uniwersalnie niegroźny wygląd. I dlaczego nikt nie zauważa, że co trzy kroki zatrzymuje się przed doskonale opracowanymi planami miasta wskazującymi gdzie się jest wśród plątaniny ulic. Dlaczego ludzie ufają mi skoro nie ufam sama sobie?
Ps: Jutro Król Lew ale chyba recenzja dopiero po powrocie.