Hej
Zwierz ma specyficznych znajomych. Część z nich przyjeżdża do Londynu nie zwracając uwagi na teatry, część z nich żyje i oddycha brytyjską sceną. Zwierz plasuje się raczej w tej pierwszej grupie. przebywanie w obcym mieście, w nieco innej kulturze, wśród innego tłumu dostarcza zwierzowi wystarczająco dużo przeżyć by nie czuć tęsknoty za fikcją (między innymi dlatego zwierza nawet przez chwilę nie ciągnie do kina). Nie mniej tym razem się to zmieni. Głównym powodem dla którego zwierz do Londynu zawitał jest musical. Co prawda to nie zwierz marzy by przez chwilę znaleźć się w świecie Króla Lwa ale cudzy entuzjazm udziela się szybko. Od dziś więc zwierz nie będzie mógł mówić, że nigdy w Londynie w teatrze nie był.
Dziś recenzji Króla Lwa nie będzie bo zwierz postanowił poświęcić temu osobną notkę. więcej zdjęć też nie będzie bo zwierz ich nie robił bo jakoś zapomniał
Rano nie wstaję. Nienastawiony wieczorem budzik rzecz jasna nie dzwoni, a ponoć nawet energiczne potrząsanie i ponaglanie nie jest mnie w stanie wyrwać z objęć snu. Dopiero telefon z domu z surowym pouczeniem, że jeśli zaraz nie wstanę towarzyszka podróży zrobi mi krzywdę działają. Nie mniej jest już nieco za późno na długie spacery. Śniadanie zamienia się w brunch (idealne słowo dla ludzi którzy przespali porę przyzwoitego śniadania i zostali wyrwani ze snu przed porą lunchową). Niedaleko hostelu znajdujemy zacieniony uporządkowany skwer. Drzewa dają dużo cienia, w budynkach obok nikt w niedzielę nie pracuje i można odnieść wrażenie, że wszystko na chwilę się zatrzymało. Trudno uwierzyć że zaledwie dwa kroki w bok ludzie pędzą przebiegając tuż przed maskami samochodów. Ale taki jest Londyn – z sennych spokojnych uliczek łatwo wyjść na plac zapełniony ludźmi, od gwaru uciec w bok gdzie niedziela oznacza dzień długiego snu i zamkniętych sklepów.
Pod teatr wyruszamy ze sporym zapasem czasu. Słusznie bo metro bez ostrzeżenia przejeżdża naszą stację. Na całe szczęście w centrum Londynu stacje położone są tak blisko siebie, że przejście tych kilkuset metrów nie jest dużym problemem. Obok Covent Garden kłębi się tłum, nieznośny, spowalniający krok, zatrzymujący się obok każdej prawdziwej i pozornej atrakcji. To specyficzne uczucie, że nie jest się częścią tłumu jednocześnie będąc w samym jego środku dopada mnie ze zdwojoną siłą gdy widzę że połowę chodnika zabiera zbiorowisko otaczające kółkiem ulicznego tancerza. Nie mam nic przeciwko ulicznym tancerzom, zaś wykonawcy i sztukmistrze pod Covent Garden tworzą atmosferę tego miejsca. Ale w tym jednym momencie autentycznie nienawidzę go i wszystkich słuchających go ludzi. Droga do naszego teatru okazuje się nawet mimo przeszkód nieco za krótka by wypełnić cały czas jaki został do spektaklu. Wobec tego idziemy dalej, powoli tłum zaczyna rzednąć a kiedy dochodzimy do Strand jest właściwie zupełnie pusto. Z wąskich uliczek trafiamy na ulice które jako żywo przypominają te najbardziej okazałe fragmenty paryskich dzielnic, gdzie szerokie chodniki i wysokie zielone drzewa stają się definicją miejskości. Kątem oka dostrzegamy kawałek ulicy odgrodzony na potrzeby planu filmowego. Ileż się trzeba namęczyć ze światłem by potem przekonać widza filmu że rzeczywiście ktoś idzie zupełnie zwyczajnie ulicą.
Kiedy w końcu przychodzi czas na spektakl staram się przede wszystkim wczuć się w atmosferę radosnego podniecenia gromadzącego się tłumu. Nie zrozumcie mnie źle,sama jestem niesłychanie ciekawa musicalu ale nie jest to dla mnie przeżycie wyczekiwane, oczekiwane i graniczne. Zresztą nie dane jest mi całkowicie zatracić się w świecie lwich konfliktów. Siedzący za mną widzowie z uporem godnym lepszej sprawy szeleszczą paczką żelków czy chipsów i dość głośno rozmawiają. Choć w czasie przerwy zwracam im uwagę (rzeczywiście będą się zachowywać lepiej) to jednak dochodzę do wniosku, że zezwolenie na jedzenie na widowni teatru jest może postępowe i komercyjne ale niestety stoi w sprzeczności z cieszeniem się spektaklem. O ile chrupanie, szeleszczenie i gryzienie nie przeszkadza w kinie, to w teatrze jakoś wytrąca z równowagi. Zwłaszcza na musicalu. W pewnym momencie jest mi żal aktorów którzy kilka razy muszą wyśpiewywać swoje serce przy akompaniamencie chrupania.
Sam musical doczeka się na tym blogu osobnej notki (dowiedziałam się że w necie nie sposób go obejrzeć więc trzeba zdać relację) ale podejrzewam że dla osoby uwielbiającej film musi to być naprawdę niesamowite przeżycie. Dla mnie przede wszystkim niesamowite było że pewne emocje (smutek czy poczucie podniosłości chwili) pojawiają się niezależnie od tego ile razy aktorzy wychodzą na scenę. Osiem razy w tygodniu od 1999 roku a wciąż człowiekowi szklą się oczy gdy umiera Mufasa i czuje podniosłą atmosferę kiedy Simba ostatnim rykiem potwierdza swoją władzę nad odziedziczonymi ziemiami. Poza tym muzycznie musical jest bez porównania ciekawszy niż film choć niestety nie ma w nim miejsca na mój ukochany moment ścieżki dźwiękowej kiedy Simba biegnie do domu. Ale czy to jest przeżycie nieporównywalne z żadnym innym? Dla mnie w tym momencie raczej nie. Na pewno fajnie jest zobaczyć musical z obsadą co do której nie ma się zastrzeżeń i w miejscu które jest dla danego musicalu właściwie. Ale czy teatr jest inny gdzie indziej? Trudno powiedzieć.
Po wyjściu z teatru nie spieszymy się za bardzo. Wszystkie doświadczenia ze świata sceny i kurtyny muszą wybrzmieć w widzu więc zamiast zwiedzać decydujemy się na kolejny z leniwych spacerów, które stają się motywem przewodnim tego wyjazdu. Zamiast obfitej kolacji jemy obiad, nie spiesząc się nigdzie. Nasza droga wiedzie przez Picadilly, spacerujemy nagle pustą Regent Street (wszystko zamknięte a i gdy otwarte – ceny w sklepach przerastają możliwości większości turystów), niewzruszone mijamy zatłoczoną Oxford Street. Przypominam sobie o tym co w Londynie jest tak innego od Warszawy. Tłok, gwar poczucie braku miejsca. Mimo szerokich chodników miasto nie jest w niektórych miejscach w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców i turystów. Podobnie jak w dżungli nigdy nie jest tu cicho. Tym szybciej idziemy w kierunku niemalże wymarłych niewielkich ulic, na których wszystko zamknęło się kilka godzin wcześniej. Cisza i spokój. Ktoś znów pyta mnie o drogę. Z naszych rachunków wynika że to już ósma osoba. Z akcentu wnioskujemy, że to mieszkaniec wysp. Po powrocie napiszę do jakiejś agencji informacyjnej czy są pewni że nie chcą zdjęć mojej budzącej zaufanie twarzy.
Spacer kończymy w naszej włoskiej knajpie. Nad kawą i herbatą rozmawiamy o poezji. Słowacki nigdy nie brzmi lepiej niż recytowany na rogu niewielkie ulicy w środku Londynu. Zresztą co ciekawe nikt tu nie zna za dobrze angielskiego. Obok nas dwóch francuzów rozmawia czyniąc najbardziej francuskie gesty jakie widziałam poza granicami Francji, nawet kelner słabo zna angielski. Jego ograniczone zainteresowanie naszym zamówieniem szybko się wyjaśnia – mówi głównie po włosku i chyba też głównie po włosku rozumie. Jednak nikomu to nie przeszkadza. Z dala od domu człowiek znajduje się w tej specyficznej sytuacji kiedy nareszcie rozmawia o sprawach które na co dzień nie wypływają w rozmowach. Nie wiem czy znacie to uczucie kiedy siedzicie na wakacjach w knajpie i gadacie. To jedno z najlepszych uczuć jakie jest. Nie do powtórzenia w domu gdy po wstaniu od stolika trzeba jeszcze skoczyć do sklepu po zakupy na następny dzień, wrócić do domu, zasiąść do pracy. Może właśnie po to się wyjeżdża. By się uwolnić od tych małych codziennych obowiązków, które tak często nie pozwalają być dokładnie tam gdzie się jest a nie zupełnie gdzie indziej.
Ps: Zwierz pewnie po powrocie napisze wam kilka adresów ale teraz kiedy net ma jaki ma nie sprawdza dokładnie.