Hej
Jak wszyscy wiemy wczoraj był TEN odcinek Doktora Who, na którego nadejście czekaliśmy właściwie od początku zdjęć do nowego sezonu w zeszłym roku kiedy poinformowano nas, że po pierwszych odcinkach nowego sezonu Amelia Pond i Rory Williams znikną z pokładu TARDIS. Napięcie rosło, chusteczki zanotowały wzrost sprzedaży niekoniecznie mający coś wspólnego z jesiennym przeziębieniem i w końcu nadszedł dzień kiedy zwierz i miliony innych widzów usiadły by dowiedzieć się jak tym razem Moffat złamie nam serce. Czy mu się udało? Cóż zgodnie z ulubionym hasłem River Song im dalej tym więcej spoilerów.
Jak zwykle bywa w przypadku odcinków Doktora im dłużej trzyma się widzów w niepewności tym więcej powstaje teorii. Niektóre z nich (jak na przykład ta, że wydarzenia siódmego sezonu oglądamy w nie właściwiej kolejności, ku czemu było kilka tropów) bardzo się zwierzowi podobały, inne jak ta że wszyscy umrą (tego fani spodziewają się po scenarzystów Who prawie zawsze) – już nie do końca. Tymczasem odcinek poszedł jakby wbrew wszystkim oczekiwaniom. Po Moffacie człowiek spodziewa się najczęściej niesamowitych czasowych (tzn. odnoszących się do czasu) ewolucji i tu widać, że trochę ściągał sam z siebie (wiadomości z przeszłości, anioły które sam wymyślił, konieczność stworzenia paradoksu). Z drugiej strony jest tu kilka zdecydowanie nietypowych elementó
Po pierwsze mamy tu odcinek bez przygody i właściwie bez objawiającego się z góry zagrożenia. Zgodnie z zasadą że najspokojniej jest przed burzą odcinek otwiera idylliczny moment w parku (poprzedzony jak ładnie dobranym przebojem Stinga Englishman in New York bo jak wiemy Doktor jest Anglikiem), który ma rzecz jasna uśpić naszą czujność ( zwierz pozostawi bez komentarza tzw. Cold Opening bo to dobre sceny ale nie koniecznie w odcinku, w którym chcesz wiedzieć co będzie dalej teraz zaraz już). Piknik i czytana na głos lektura powieści detektywistycznej, teoretycznie nic niepokojącego. Teoretycznie bo jedno spojrzenie na okładkę kryminału (serio skoro ja widzę kto jest na okładce, jak mógł się nie zorientować Doktor) i już wiemy, że książka którą czyta ma coś wspólnego z River, a River oznacza kłopoty. Z resztą trzeba przyznać, że w tej jednej scenie (nakręconej w miejscu które wskazuje, że producenci tym razem nie udawali że Cardiff to Nowy Jork) Moffat wrzucił właściwie wszystko co będzie ważne w odcinku – fakt, że Doktor nie lubi zakończeń, fakt że nie lubi patrzeć jak jego towarzysze się starzeją, jego niewątpliwie zainteresowanie River (nawet wtedy kiedy jest tylko na kartach książki) czy chyba najważniejsze – niesłabnące uczucie między Amy i Rorym. Wszystkie te elementy wrzucone do zaledwie kilku minut odcinka odegrają rolę później i trzeba pogratulować Moffatowi że rzeczywiście wszystko wykorzystał.
Zwierz bardzo się cieszy, że w przeciwieństwie do czasów kiedy Daleki opanowywały Manhattan za czasów Doktora Nowy Jork to nie dekoracje w Cardiff.
Z idylli dość szybko przechodzimy do koszmaru. I to co ciekawe bardziej za sprawą naszej wiedzy o Doktorze Who i aniołach niż za sprawą scenariusza. Mniej więcej w chwili kiedy Rory mija słynną statuę Anioła w Central Parku rozumiemy, że nic dobrego nie może się zdarzyć. Utwierdza nas w tym przekonaniu pewien nagrobek, choć zwierz uważa że jego pokazanie nie było dobrym pomysłem bo, tak moi drodzy Rory umarł już tyle razy, że nagrobek z jego imieniem nikogo nie przestraszy. Poza tym zwierz musi wam coś wyznać, już na tym etapie odcinka zwierz zrozumiał, że albo odchodzą oboje albo żadne z nich. Nawet Moffat nie jest aż tak podły, bo w sumie u Moffata rzadko coś kończy się AŻ tak źle.
Zwierz musi powiedzieć, że na tym etapie odcinka zdał sobie sprawę, że paradoksalnie nikt na jego oczach nie zginie.
I tu akcja rusza bardzo szybko co sprawia, że odcinek ma właściwie aż trzy akty. Akt pierwszy rozgrywa się między Amy Doktorem i River. Choć Rory ma jedną z najbardziej przerażających scen w odcinku (zwierz nie lubi kiedy rzeczywistość po zapaleniu zapałki nie jest dokładnie taka sama jak w chwili jej zgaszenia) to właściwie tu spełnia jedynie rolę „damy w opałach”. Pozostała trójka bohaterów ma w tej odsłonie (gdzie dostrzegamy skalę problemu i poznajemy człowieka tak głupiego, że pragnie kolekcjonować Anioły i tak zbędnego, że od razu znika) jedne z najlepszych scen. Pierwsza to oczywiście problem co zrobić z książką, w której zapisana jest przyszłość i wszystkie wskazówki jak poradzić sobie z problemem ale nie można jej czytać. Cóż zwierz uważa, że czytanie tytułów rozdziałów (jako czegoś spoiler free) to jednak nie jest dobre rozwiązanie bo jak się przekonujemy spoilery czają się wszędzie (co trochę nie ma sensu bo osoba, która pisała książkę wiedziała, że osoba która czyta zajrzy do spisu rozdziałów). Reakcja Doktora gdy czyta tytuł ostatniego rozdziału – który skoro już go przeczytał jest nie do przepisania jest świetna. To chwila, w której (zanim jeszcze wiemy co tak właściwie jest napisane) nie mamy wątpliwości, że stało się coś koszmarnego. Matt Smith jest dobry w takich scenach i zdaniem zwierza jego reakcje są w takich momentach bardzo dobre (lepsze jak się wścieka na przyszłość niż nad nią płacze).
Niektórzy nie lubią River zwierz uwielbia RIver i każdy odcinek w ktorym się pojawia
Jednak najlepszą scena to rozmowa River i Doktora w towarzystwie Amy. Po pierwsze dopiero pod koniec sceny dostrzegamy to co często nam umyka, że Amy jest matką River i z tej racji inaczej reaguje na jej zranione uczucia. Druga sprawa to wymiana zdań i życiodajnej energii między River a Doktorem – zwierz nie wie jak do końca analizować tą scenę – z jednej strony mamy dość wzruszającą próbę pocieszenia Doktora przez River (When one’s in love with an ageless god, who insists on the face of a 12 year old, one does one’s best to hide the damage – zdaniem zwierza w tym zdaniu kryje się cała Moffatowa koncepcja Doktora jako tak naprawdę boga.) z drugiej jej wściekłość gdy zostaje przez niego uleczona. Tak jakby chciała kochać Doktora ale nie chciała by on kochał ją. Zwierz nie do końca wie ale jego zdaniem ta scena trochę skrzypi chyba, że River korzysta z wiedzy o tym co wydarzy się w przyszłości. Innymi słowy – coś na zasadzie – nie ratuj mnie, nie przywiązuj się za bardzo bo to się źle skończy choć z drugiej strony wiemy jak skończy River. Hmm. emocjonalny barometr zwierza trochę tu wysiadł. Jakieś sugestie? Natomiast świetna jest końcówka tej sceny w której River i Amy rozmawiają (co im się rzadko zdarza) jak matka i córka. Zwierzowi się to podoba bo pod sam koniec Moffat i spółka zorientowali się, że zdecydowanie za mało było takich momentów.
Scena między Amelią i River to scena zarówno między dwiema towarzyszkami Doktora jak i między matką i córką. Szkoda że nidgy więcej takich scen nie będzie.
Tu rozpoczyna się akt trzeci w koszmarnym hotelu przywodzącym gdzieś daleko na myśl God Complex (na każdego jest pokój). Tu właściwie mamy do czynienia z prostym zabiegiem – Moffat wymyślił sytuację bez wyjścia – by po chwili znaleźć z niej wyjście. Z jednej strony to trochę tani chwyt (czy Moffat mógłby przestać zrzucać ludzi z dachów budynków? To jakiś fetysz) z drugiej daje scenarzyście możliwość by po pierwsze – zepsuć nam życie pokazując Statuę Wolności jako głodnego Anioła, a po drugie by pokazać nam moc uczucia Amy i Roryego. To ważne bo musimy w tym momencie wierzyć, że nie ma Amy bez Rorego i Roryego bez Amy, że są oni nie rozerwalni i nie istnieje taka rzeczywistość w której żyją bez siebie. Choć ta scena na to nie wygląda to ma nam nieść pocieszenie, ze Doktor jest tu tylko dodatkiem i wcale a wcale nie jest potrzebny naszej dwójce do życia. I wtedy kiedy już naprawdę jesteśmy przekonani, ze Moffat zrobi niemożliwe i rozciapcia o chodnik naszych bohaterów. Tadam. Wszystko jest w porządku.
Teortycznie Rory jest w tym odcinku damą w opałach ale w istocie okazuje się, że wszystko sprowadza się do niego. On, który umarł tyle razy nie może umrzeć ponownie a właściwie nie może umrzeć samotnie.
Otóż jest pewną zasadą, że jeśli ma być nam naprawdę smutno to przez chwilę musimy uwierzyć, ze wszystko będzie dobrze. Nawet zwierz widząc scenę na cmentarzu pomyślał przez chwilę, że może małżeństwo Pondów po prostu zrezygnuje czy coś w tym stylu. Oczywiście dwie minuty później było już po wszystkim. Rory i Amy przeniesieni w przeszłość zaś Doktor płaczący nad ich nagrobkiem. To rzadki widok choć spójny z tym co nam sugerowano – że Doktor nie lubi zakończeń, nie lubi wiedzieć co było dalej, nie lubi starzenia się (czy zwróciliście uwagę, że Doktor nie patrzy na starego Roryego w scenie w hotelu jakby nie chciał widzieć co spotyka pod koniec jego przyjaciół), ostatnich stron itp. Że jest mu łatwiej nie wiedzieć, że jest jakiś koniec który czeka na wszystkich. W sumie pod tym względem chyba ludzie nie różnią się tak bardzo od Doktora – też nie przepadamy za końcami ostatecznymi. Niestety w podżeganiu Amy zwierz dostrzegł jedną dość bolesną sprzeczność. Oto Amy mówi – muszę iść nie ma mnie bez Roryego. Co więcej Doktor doskonale o tym wie, my doskonale o tym wiemy ogólnie wszechświat o tym wie. Ale Doktor mimo to błaga ją by została, jakby prosił ją by wybrała życie z ciągłą tęsknotą za Rorym by nie próbowała ryzykując wszystko go odnaleźć. Czy nie byłoby lepiej z punktu widzenia dramaturgii gdyby Doktor pozwolił jej odejść bo po prostu nie ma innego wyjścia? OK zwierz ma pisać o tym co widział, a nie pisać jeszcze raz odcinek.
Amelia w scenie na cmentarzu nie ma wyboru, szkoda, że Doktor prosi ją by została. Tak jakby nie rozumiał, że decyzja została już podjęta.
Pondów nie ma ale odcinek jeszcze się nie kończy. River która widziała już wszystko, i zbliża się powoli do końca swojej drogi (jest już profesorem) musi udzielić Doktorowi ostatniej porady, którą powtarzają mu wszyscy od lat – nigdy nie podróżuj samotnie, musi mu też powtórzyć to Amy z kart książki – szkoda że nie dano nam nawet jednego ujęcia jej i Roryego z przeszłości byśmy widzieli, że są razem i jest im dobrze. Ale tu kiedy zwierz już myślał, że wszystko jest ułożone pojawia się motyw którego zwierz nie do końca rozumie. Amy wysyła Doktora do siebie samej w przeszłości by ten opowiedział jej samej o tym co się jej przydarzy. I tego zwierz nie rozumie. Serio przerosło mnie intelektualnie – zwłaszcza że dzieciństwo Amy Pond miało pewną znaczną poprawkę (nie było rodziców a potem byli ogólnie zwierz do końca nie załapał jaka jest obowiązująca wersja przeszłości). Zwierz nie wie jak ma to rozumieć. Czy Doktor wpadł do niej i opowiedział jej wszystko co razem przeżyli? Ale jeśli tak to jakim cudem Amy tego nie pamiętała? A może dopiero z polecenia Amy Doktor pojechał do Amy ale czy to nie tworzy paradoksu? Ja rozumiem, że czas jest wibbly wobbly ale ja naprawdę nie wiem czego byłam świadkiem. Choć czas często zwierza przerasta.
Ostatnie sceny w TARDIS prowadzą zwierza do lekkiej konfuzji ale z drugiej strony mamy odpowiedź na pytanie dlaczego River nie podróżuje z Doktorem. Szkoda tylko, ze nie wiadomo czy jeszcze wróci do serialu.
Muszę przyznać, że nie płakał zwierz po Pondach a właściwie nie płakałam po nich tak jak płakałam (metaforycznie mam serce z kamienia i rzadko łkam przed serialem) po Donnie czy nawet po Rose. Ich los wydawał się być od dawna przypieczętowany a ich wzajemne uczucie ważniejsze od podróży z Doktorem. Co więcej zwierz uważa, że Doktor za bardzo namieszał w życiu Amy Pond (dużo bardziej niż w życiu swoich innych towarzyszy) i dobrze się nawet stało, że została ona zmuszona by go opuścić, zwłaszcza, ze mogła opuścić go razem z Rorym. Zwierzowi nie jest też żal Pondów jako towarzyszy bo ma wrażenie, że oboje od pewnego momentu byli odrobinę za bardzo obciążeni tym co im się przydarzyło – 2000 lat jako Rzymianin, posiadanie podróżującej w czasie córki – takie drobnostki sprawiają, że postacie trochę tracą swoją świeżość. Poza tym zwierz nie będzie ukrywał – RTD odsyłający Rose do alternatywnego Uniwersum i dający scenę przy ścianie postawił tak wysoko poprzeczkę, że jedna strona z książki nie jest w stanie tego wyrównać. NO i jeszcze jedno – pierwszy odcinek sezonu w którym mieliśmy okazję poznać aktorkę grającą nową towarzyszkę sprawił, że zwierz przez ostatnie odcinki czuł się co raz bardziej podekscytowany wizją zmiany towarzyszy. Oczywiście ten odcinek kończy pewną erę, ale jak pokazała era Tennanta – zaczynanie od nowa jest fajne i stanowi kwintesencje serialu.
To zdanie jest straszliwie kłamliwe. Wszyscy od czasu do czasu tak mamy. Serio Moffat, ksiązki nie czytałeś?
Co do samego odcinka to zwierz musi przyznać, że odkładając na bok odejście Pondów jest w nim kilka świetnych motywów. Jeden to wprowadzenie nie tyle Aniołów co Cherubinów – które są przerażające i to naprawdę przerażające. Drugie to oczywiście wprowadzenie ponownie River – zwierz wie, że ludzie nie przepadają za tą postacią ale zwierz ją Uwielbia (czy ona nie ma na sobie tej samej sukienki co w piątym sezonie?) – zwłaszcza, że pojawiają się tu takie smaczki jak zostawianie sobie informacji na zabytkach, czy kłótnia rozgrywająca się między książkową River a naszym Doktorem. Takich małżeńskich smaczków jest z resztą więcej w odcinku co akurat zwierzowi się podoba. Podoba mu się też, że nareszcie Doktor prosi o to co oczywiste czyli o to by River z nim podróżowała – szkoda, że się nie zgadza (a właściwie zgadza się tylko połowicznie) bo to mogłoby być cudowne (zdaniem lubiącego River zwierza – to ważne!). No i zwierzowi podoba się, że tym kto ostatecznie wpada jak wybrną z sytuacji jest Rory a nie Doktor. Szkoda tylko, że dano pożegnalną mowę tylko Amy, bo Rory zasłużył na nią nie mniej niż jego żona. A można się zastanawiać czy nie bardziej bo przez te wszystkie odcinki Rory udowodnił, że jest postacią w wielu miejscach dużo ciekawszą od Amy. Choć może dlatego, na nagrobku pojawia się nie Rory i Amelia Pond ale Rory i Amelia Williams. Choć może to ma być pocieszenie – widzimy koniec Amelii Pond ale jest jeszcze sporo życia dla Amelii Wiliams. Ale żeby nie było – ten odcinek nie porusza tak jak porusza np. pierwszy odcinek sezonu. Ogólnie pozostawia człowieka przygnębionym ale nie przybitym – co może jest dobre bo w sumie już tylko dwa miesiące i startujemy od nowa. Matt Smith, którego Doktor zawsze miał przy boku Amy będzie się musiał sprawdzić przy nowej towarzyszce co może mu wyjść na dobre ( Doktor Tennanta był najlepszy kiedy podróżował z Donną, najsłabszy kiedy z Rose – w zakresie kontaktów Doktor- Towarzysz). Tak więc czekamy na święta i czekamy na TARDIS. Czas ruszać. A przed nami cały czas i cała przestrzeń.
Smutne listy, smutny samotny Doktor, ale tak naprawdę tylko na chwilę bo zaraz wyruszamy dalej. Miejmy nadzieję, że Amelia nie będzie ciążyła Doktorowi tak jak Rose.
Ps: Idiotyczny zarzut w stosunku do odcinka w tym tygodniu? Gloryfikacja samobójstwa? Serio jeśli ktoś rzuca się z dachu z marząc o tym by przeżyć to nie ma w tym ani odrobiny samobójstwa.