Ana de Armas wygląda jak Maryli Monroe. Jest do niej taka niesamowicie podobna. W tej blond fryzurze, wielkich niemal zawsze załzawionych oczach, w drobnych czerwonych ustach. Jest taka podobna. Tylko, że nie. W istocie Ana wygląda inaczej, jej twarz jest szczuplejsza, rysy choć piękne – nieco mniej wyjątkowe, nos nieco mniej okrągły, talia nieco węższa. Gdy patrzymy na Anę de Armas wydaje się nam, że widzimy idealną Marilyn. W istocie – widzimy kogoś bardzo podobnego, ale zupełnie innego. I taka jest „Blondynka” – bardzo do biografii Marilyn Monroe podobna, tylko, że zupełnie inna.
Sam film – jeśli oglądamy go jako produkcję biograficzną, może się wydawać chaotyczny i niepełny. Niekoniecznie zainteresowany samą karierą Marilyn, ale raczej tym – jak ów świat wokół niej nie mógł dać jej tego czego potrzebowała – opieki, miłości, stabilności. Jakiekolwiek chwile wywalczonego szczęścia są tylko przerywnikami w całym ciągu odrzucenia, bólu i przede wszystkim – osamotnienia. Choć Marilyn idzie inną drogą niż jej własna matka, to jednak obie cierpią na tą samą chorobę – rzeczywistość zaczyna im umykać, bo czują, że gdyby pokierowały swoim zachowaniem odrobinę inaczej – być może udałoby się złapać miłość i akceptację. Można patrzeć na Marilyn w tym filmie głównie jako na ofiarę, ale raczej wydaje się postacią przede wszystkim zagubioną – wiedzącą czego chce, ale nie wiedzącą, gdzie to odnaleźć. Bardziej czującą rzeczy wokół siebie niż o nich myślącą. Z resztą rola Any de Armas sprawia wrażenie poprowadzonej tak by zawsze coś pozostawało w nieodpowiedzeniu.
Ta perspektywa może być zarówno poruszająca jak i odrzucająca. Z jednej strony – to jest analiza tego jak przemoc i odrzucenie replikują się w życiu człowieka. Jak wyrwanie się z tego kręgu jest niemal niemożliwe. Jak łatwo osobie o otwartym sercu i silnym pragnieniu akceptacji stać się czyjąś ofiarą. Jednocześnie – wiele osób dostrzeże w tym filmu pewien paradoks – Marilyn jest i ofiarą i wielką gwiazdą – osobą, która ma w świecie całkiem sporo do powiedzenia. Z drugiej – rozumiem głosy tych, którzy pytają – czemu tak bardzo ciągnie nas by historie kluczowych i ważnych kobiet w kulturze opowiadać przez cierpienie, osamotnienie, poniżenie. Dlaczego nie na uwielbieniu, sukcesach czy pracy nad własnym wizerunkiem i karierą. Czy nie jest też tak, że koncentrując się na gwałtach czy wykorzystywaniu seksualnym dokładamy się do tych wszystkich, których spojrzenie pożądliwie podążało za pośladkami Marilyn. To chyba jest najbardziej kluczowe pytanie jakie zadaje sobie wielu widzów – czy taka historia pokazuje nam siłę bohaterki czy wręcz przeciwnie – umacnia wszystko co ją spotkało, sprowadzając ją do przekazywanego sobie ciała – które w zależności od momentu jest albo kochane, albo gwałcone, albo fotografowane, albo bite.
Wiele osób zadaje sobie też pytanie do jakiego stopnia twórcy filmu czy książki mają prawo do czyjejś biografii. A właściwie – do jakiego stopnia mogą biografię potraktować twórczo. Czy można wziąć czyjąś biografię i dopisywać do niej kolejne elementy, sytuacje, które nie miały miejsca, osoby których tam nie było. Czy można wziąć czyjeś imię i nazwisko i opowiedzieć sobie własną historię – dopisać swoje interpretacje, uczucia, kochanków, dialogi, emocje. Czy to nie jest przekroczenie jakiejś granicy, która jest nieuczciwa zarówno względem widza jak i samej osoby, o której opowiadamy historię. Czy wiarygodność i bliskość faktom nie powinna być nadrzędna, gdy mówimy o ludziach, których życie jest zaskakująco dobrze udokumentowane. Tu odpowiem tak – być może tak być powinno gdybyśmy rzeczywiście mówili tylko i wyłącznie o prawdziwej osobie. Pytanie tylko czy twórcy chcą nam opowiedzieć prawdę o Marilyn Monroe, czy tak naprawdę niekoniecznie to ona jako żywa, prawdziwa osoba jest przedmiotem ich filmowych (a wcześniej literackich) rozważań.
I tu wróciłabym do mojej pierwszej refleksji – moim zdaniem Andrew Dominik wcale nie opowiada o Marilyn. Opowiada o jej micie. Gdy przyjrzymy się Marilyn w tym filmie i potraktujemy ją nie jako osobę, ale jako personę, jako tą Marilyn którą znamy z plakatów, okładek filmów, z torebek, koszulek, kubków czy parasoli – wtedy okaże się, że nikt tu nie gra z samą biografią osoby. To branie tego wyabstrahowanego z kontekstu mitu, sprowadzonego do kilku symboli i nasycanie go tym wszystkim o czym nie chcemy pamiętać. To nie Marilyn jest bohaterką filmu, ale jej wizerunek zachowany w zdjęciach, piosence śpiewanej uwodzicielskim tonem, w filmowych rolach. To tą Marilyn Dominik chce poddać psychoanalizie, oddać w ręce kolejnych kochanków, niemalże torturować kolejnymi zawodami uczuciowymi. To ten symbol seksu z lekko rozchylonymi ustami zostaje tu zestawiony z wpisaną w Hollywood przemocą seksualną, z gwałtem i powszechnością aborcji. Tu chce nas reżyser wyprowadzić z równowagi, sprawić, że poczujemy dyskomfort. Moim zdaniem, dlatego niemal przez cały film wracamy do najbardziej znanych zdjęć, kadrów – wychodząc poza to co utrwalone i zachowane – wchodząc w coś brzydkiego i prawdziwego. Zwłaszcza że klucz kolorystyczny filmu idzie za tymi materiałami – skoro zdjęcie było kolorowe – kolorowa jest też w tym momencie Marilyn. Jeśli materiał był czarno- biały wtedy i filmowa Marilyn żyje czarno-biało. Jednocześnie „przebiegamy” nieco przez ten okres kiedy Norma Jeane nie jest jeszcze Marilyn. Choć był to w jej życiu jeden z najbardziej dramatycznych okresów, to wydarzyło się to jeszcze przed narodzinami mitu. Przed powstaniem „naszej” Marilyn.
Jeśli potraktujemy film nie jako biografię, ale jako rozprawienie się z mitem, wtedy nie ma pytania – czy musi być zgodny z prawdą. Bo nie o prawdę tu chodzi. Chodzi o zestawienie tego co my chcielibyśmy widzieć w Marilyn Monroe a co można zobaczyć, gdy spojrzy się szerzej. Wtedy każde nieszczęście, które spotyka bohaterkę jest przede wszystkim skierowane w nas – pokazuje o czym nie chcemy myśleć i pamiętać. Dotyczy to tej gwiazdy, ale możemy to przełożyć na wiele innych, w tym tych które nigdy nie doczekały się tak spektakularnej kariery. Dominik nie wykorzystuje Marilyn w swoim filmie bardziej niż kolejni twórcy koszulek, kubków, plakatów. Jedyne co robi to sięga po jej ciało w innych kontekstach, zadaje mu inne pytanie, chce w nim co innego zobaczyć. Tak jak wielki przemysł obraca wizerunkiem Marilyn oddzielając jej ciało od osoby, tak reżyser bierze to ciało i przypomina nim o całym spektrum psychicznego i fizycznego cierpienia przez jakie przeszła niejedna kobieta. Od nas zależy, czy widzimy w tym traktowanie instrumentalne czy coś więcej – kontrę, próbę uwolnienia Marilyn od jej własnej legendy. A właściwie tego narosłego wokół niej „wizualnego mitu”, który stał się niezwiązaną z osobą marką.
Z tym zamysłem zdaje się zgrywać kreacja Any de Armas. Ona nigdy, nawet na chwilę nie przestaje być Marilyn. Tą którą my znamy, którą jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Nawet w chwili cierpienia czy osamotnienia to przede wszystkim Marilyn jaką znamy ze srebrnego ekranu. Nawet najbardziej poniżona – jest podobna do tej aktorki, którą znamy z filmów. Nigdy nie wydaje się być stuprocentowo prawdziwa – osobna czy oderwana od tego co składa się na mit Marilyn – zwłaszcza jeśli chodzi o wygląd. Pod tym względem to absolutnie fantastyczna rola – niesłychanie spójna, jak zakładam – niezwykle wymagająca. Nie dziwię się, że wiele osób mówi, że bez niej by się nie udało. To jak gra jest kluczowe, to jak wygląda – wymaga sporo aktorskiej umiejętności, bo to nie tylko kwestia podobieństwa, ale też tej „uwodząco niewinnej” obecności na ekranie.
Nie da się ukryć, że cała ta operacja na micie Marilyn niekoniecznie zgrywa się z tradycją filmu biograficznego. Zarówno pod względem wykorzystanych środków – zmiany kadrów, kolorów, perspektyw, jak i konstruowania narracji – która jest niespójna, impresyjna, często urwana. Nie pomaga też długość filmu – ponad dwie i pół godziny to zdecydowanie więcej niż mają klasyczne produkcje biograficzne. Stąd mam wrażenie, że największy rozdźwięk przy ocenie filmu zasadza się na tym czego widz może oczekiwać a co dostanie. Gdyby „Blondynka” była pokazywana w sekcji na festiwalu Nowe Horyzonty – pewnie nikt nie czułby się zawiedziony, ale jest na Netflix, co sprawia, że oczekiwania są zupełnie inne. Przy czym – moim zdaniem rękę przyłożyła do tego sama platforma, która przecież nie przyzna się, że do katalogu trafił długi, impresyjny, psychologiczny film a nie biografia filmowa nakręcona wedle tradycyjnych prawideł gatunku. Jednocześnie nalżałoby te zdjęcia, na których de Armas wygląda tak podobnie do Marilyn – a które zostały wykorzystane w materiałach reklamowych – potraktować jako rozszerzenie tego o czym mówiłam. Zakorzenienia całej narracji w tym utrwalonym i reprodukowanym micie aktorki, a nie w jej realnym życiu.
Czy Dominik osiąga sukces szukając swojej „Blondynki” pod zdjęciami i kadrami z Marilyn? Czy udaje mu się pchnąć mit na nowe tory, przypomnieć to o czym nie chcemy myśleć? Moim zdaniem to sukces połowiczny. Jeden mit, zdaje się przeradzać w drugi. Marilyn wymyka się zarówno tym, którzy chcą w niej widzieć symbol seksu z półotwartymi ustami, jak i tym, którzy w jej smutnych oczach widzą tylko cierpienie opuszczonej, niekochanej osoby. Być może Marilyn nigdy już nie złapiemy. Wyszła wcześniej a może nigdy jej tu naprawdę nie było. Jedynie dymy i lustra kobiety, która tak naprawdę nigdy nie była blondynką.