?
Hej
Nie tak dawno temu Gazeta Wyborcza opublikowała rozmowę z profesorem Modzelewskim, który tłumaczył zakochanym w grantach i punktach dziennikarzom, że największą bolączką na jaką cierpi nauka nie jest to, że nasi naukowcy nie są geniuszami w pozyskiwaniu pieniędzy ale to, że nie są innowacyjni. Gdyby zwierz miał postawić jakąkolwiek diagnozę dotyczącą dzisiejszego kina, to byłaby ona niezwykle podobna. Największą bolączką Hollywood nie jest to, że nie ma pieniędzy, aktorów czy pomysłów – problem polega na tym, że w ostatecznym rozrachunku wszystkie filmy są takie same, a widz nie tylko wie co ogląda ale też wie co zaraz zobaczy. Kolejne seanse nie są nas w stanie poruszyć bo rozgrywają kolejne partie szachów zamiast zagrać z nami w zupełnie nową grę, której zasad nie znamy. Nic więc dziwnego, że kiedy pojawia się film, który pozostawia nas niemal ogłuszonych swoją innością i innowacyjnością to przebiega przez ekrany obsypany nagrodami i dobrymi recenzjami. A takie właśnie są Bestie z południowych krain.
W filmie powraca niemal jak mantra owo zdanie, które brzmi jak początek bajki „Była raz sobie dziewczynka imieniem Hushpuppy…”
Wszystko co zwierz może wam napisać o filmie niczego wam o filmie nie powie. Może go streścić ze szczegółami od początku do końca i nie będzie to miało żadnego wpływu na to jak wspaniała jest ta produkcja. Na tym właśnie polega cały urok tego niesamowitego filmu. Przez pierwsze dwadzieścia minut teoretycznie wiemy co oglądamy – historię niewielkiej wioski leżącej na kawałku ziemi, którego jeszcze nie zalały wody topiących się lodowców. Od tego co zostało z cywilizacji (nie wiemy ile zostało, ale wiemy że wszystko dzieje się gdzieś w dawnej Luizjanie) dzieli bohaterów grobla, której nie można przekroczyć. Ale nie, to nie kolejny postapokaliptyczny thriller czy ekologiczna przypowieść. Bathtub (bo tak nazywa się miejscowość) to nie jest smutne miejsce – bohaterka kilkuletnia dziewczynka o ślicznym imieniu Hushpuppy pokazuje nam świat, który nie przypomina smutnych post apokaliptycznych wizji jakimi zazwyczaj się nas karmi. Życie jest ciężkie ale jest w nim miejsce także na zabawę, fajerwerki i prawdziwą radość. Jest tej radości nawet więcej bo w Bathtub jest wiele świąt a w mieście za groblą jest tylko jedno. Dni bohaterom wypełnia dość prosta egzystencja w warunkach skrajnej ale powszechnej biedy (nikt więc nie odstaje) Dziewczynkę wychowuje samotnie ojciec – Wink, który ponad wszystko przywiązany jest do ziemi na której mieszka i której nie chce opuścić nawet w chwili, w której nadchodzi następna fala powodziowa.
Wszystko w tym filmie od krajobrazów po sklecone z najdziwniejszych elementów łodzie jest w jakiś sposób piękne a przynajmniej intrygujące. Znane i nieznane jednocześnie.
Tylko, że to nie jest film katastroficzny, nie jest to też, jak może się wydawać z zapowiedzi film o dziwnych potworach, które budzą się w chwili topnienia lodowców – co prawda przedziwne stwory wyglądające jak połączenie tura ze świnią pojawia się w filmie, ale jak niemal wszystkie elementy odegra zupełnie inną rolę niż można się spodziewać. No właśnie – wszystko w tym filmie jest nie tak. Mała dziewczynka, która jest naszym narratorem niekiedy ma rzeczywiście 5 lat – jak wtedy kiedy opowiada historię swojej matki, lub wtedy kiedy wyobraża sobie jakie straszne zwierzęta budzą się spod lodu – jej dziecięca wyobraźnia jest niczym nie skażona, żywa i jak możemy przypuszczać do pewnego stopnia kreuje świat, który oglądamy. Z drugiej strony wewnętrzna narracja jaką prowadzi wskazuje, że to nie jest jakieś dziecko, tylko to jedno właściwie – symbol niewinności, ale i zrozumienia, że wszystko we wszechświecie musi pozostać w równowadze, że wszystko jest częścią jednego mechanizmu, przed którym nie należy się bronić i uciekać. Podobnie ojciec dziewczynki tylko na pierwszy rzut oka wydaje się być agresywny i pijący. Im więcej o nim wiemy, tym bardziej widzimy, że alkohol w tym świecie w którym się poruszamy odgrywa zdecydowanie mniejszą rolę, że pomimo krzyków i pozornie oschłego czy nawet brutalnego zachowania o nikogo bardziej na świecie nie dba niż o swoją córeczkę. I to w ten sposób, w który o dzieci dbają tylko najlepsi rodzice.
Zwierz nigdy nie widział tak grającego dziecka. A właściwie nie grającego, będącego na ekranie.
Ale ponownie nie jest to historia o ojcu i córce. To historia o społeczeństwie, składającym się z zaledwie kilku osób, które wcale nie chce być ratowane przed swoim losem ofiar katastrofy. O tym, że życie w zgodzie z rytmem natury, w miejscu, w którym się chce może być lepsze od cywilizacji, nawet jeśli bohaterów dotyka bieda. O tym, że radość i poczucie przynależności może się pojawić nawet w chwili kiedy teoretycznie nie ma miejsca na żaden optymizm. To historia naładowana symbolami i odniesieniami – niektórzy zobaczą w niej nawiązania do huraganu Kathrina, inni odniesienia do mitologii greckiej, a jeszcze inni pewnie dostrzegą jakieś mesjanistyczne symbole. Grzebać w filmie można dowolnie bo nigdzie nie daje bezpośrednich odpowiedzi, nigdzie nie korzysta z utartych schematów, nie daje się złapać w pułapkę banału czy nawet określonego gatunku. Zdaniem zwierza całej historii najbliżej do baśni w jej najlepszym znaczeniu. Tam gdzie zazwyczaj filmy idą w politykę czy w efekty specjalne tu pojawia się historia, która mogłaby powstać dawno temu kiedy ludzie opowiadali sobie historie zamiast je spisywać. Wszystko tu do siebie pasuje. Krajobrazy bagiennej Luizjany, rozpadające się domy, w których zaskakująco szczęśliwi ludzie jedzą soczyste kraby na gruzach cywilizacji, dziewczynka w za dużych kaloszach i z twarzą zbyt mądrą jak na swój wiek, olbrzymie bestie, które kiedyś nadejdą brodząc w słonym błocie, i w wysokiej trawie. Pasuje też światło przebijające się przez drzewa, odbijające się od wody, prześwitujące przez każdą szczelinę marnie zbitego domu. I muzyka grana w tle na tym specyficznym zestawie folkowych instrumentów których nic nie jest w stanie podrobić a które potrafią opowiedzieć więcej historii niż nie jedna orkiestra symfoniczna. A do tego obrazy, krajobrazy i pojedyncze sceny które cały czas trzymają nas w zawieszeniu między tym co realne a tym co baśniowe.
Katastrofa i bieda to żadna wymówka by nie być choć odrobinę szczęśliwym.
W tej konwencji świetnie sprawdzają się aktorzy debiutanci, bo zarówno dla grającej HushPuppy aktorki jak i dla aktora grającego jej ojca to pierwszy film. Ale tak właśnie powinno być. To nie jest film dla aktorów z wieloletnim doświadczeniem, bo nie ma w nim miejsca na nic wystudiowanego, wytrenowanego i przeintelektualizowanego. Zwierz przeczytał, że mała Quvenzhane Wallis pokonała 4 tys. miejscowych dzieciaków zanim dostała rolę. Trudno się dziwić. Zwierz nigdy by nie zgadł że widzi na ekranie sześciolatkę (której rodzice skłamali przy przesłuchaniach na których minimalny wiek przyjmowanych dzieci to sześć lat a Quvenzhane miała tylko 5 ). Jest w tej dziewczynce coś magicznego co idealnie pozwoliło jej oddać zarówno zupełna niewinność i niesamowitą dziecięcą wyobraźnię Hushpuppy jak i bez trudu przekonać nas że mamy do czynienia z dzieckiem, które lepiej niż ktokolwiek inny przejrzało naturę wszechświata i jest z tej racji niezniszczalne, bo jest częścią wszystkiego co je otacza. Serio zwierz ma nadzieję, że to nie będzie ten przypadek, w którym dziecięcy talent zostaje zmarnowany lub wygasa po jednej produkcji. Bo zwierz dawno nie widział na ekranie by dziecko było jednocześnie tak bardzo dzieckiem i tak bardzo głównym bohaterem, w którego jesteśmy w stanie od razu uwierzyć. Nie ma w tej roli nic fałszywego, wierzymy w każdą minę, w każdą kwestię w każdy gest. Dziewczynka jest na ekranie nie tyle bohaterką co tym archetypicznym dzieckiem starcem – jednocześnie widzącym świat po raz pierwszy ale rozumiejącym go całkowicie, jakby jeszcze nie zapomniało wiedzy, z którą wszyscy się rodzimy a która opuszcza nas w chwili kiedy zyskujemy dar mowy. W tak wielu interpretacjach ten wątek nie wyszedł, ale tu działa i co więcej wydaje się zupełnie naturalny.
Zwierz jest pod wrażeniem, że para głównych bohaterów to aktorzy, którzy grają po raz pierwszy. Bo to nie zdarza się rzadko by ktoś z ulicy tworzył na ekranie rolę, o której trudno pisać inaczej jak w lekko egzaltowanych poetyckich frazach
Z kolei Dwight Henry przed rolą w filmie prowadził piekarnię i z trudem dał się przekonać całej ekipie filmu by jednak porzucił biznes piekarniczy i zagrał. Prawdę powiedziawszy kiedy zwierz się o tym dowiedział po seansie był w szoku, bo miał wrażenie, że ma do czynienia z aktorem, który musiał mieć jakąś nieznaną mu karierę. Bo choć Dwight jest naturalny to gdzie mu tam do amatorszczyzny. Im dłużej przyglądamy się granej przez niego postaci Winka tym ciekawsza się wydaje, tym bardziej chcemy poznać historię człowieka, który łączy w sobie wytrwałość, odwagę, skłonność do poświęcenia ale także mnóstwo wad i gniewu oraz żalu. Jego bohater niewiele mówi, ale wszystkie drobne epizody jakie się nam pokazuje (bo nie ma się co łudzić, że spotkacie się w tym filmie z dobrze znaną wam narracją) pozwalają stworzyć postać zdecydowanie ciekawszą niż by się mogło wydawać.
Jest coś takiego w sposobie w jaki ten film dodaje szczegóły czyniąc wszystko bardziej prawdziwym i magicznym jednocześnie (jak wspaniałe kalosze głównej bohaterki) co sprawia, że jest zupełnie inny od wszystkiego co zwierz ostatnio widział
Zwierz musi przyznać, że czuje się dziwnie pisząc o tym filmie. Podobnie jak dziwnie się czuł w chwili kiedy skończył się seans. Zazwyczaj da się film sprowadzić do jakiejś puenty, da się wskazać silne tropy, zinterpretować sceny, przypisać do gatunku, wykryć zakręty scenariusza, wskazać obowiązkowe motywy. Ale nie tutaj. Tu napisy końcowe zostawiają nas w stanie absolutnego osłupienia. Mózg pracuje szybciej niż zwykle starając się znaleźć w zakamarkach naszych głów słowa, którymi dałoby się opisać to co właśnie zobaczyliśmy. Ale słów nie ma. Historia się im wymyka bo nie jest historią snutą wyłącznie dla sprytnej puenty, to jedna z tych opowieści, której samo opowiadanie jest już przeżyciem i wartością samą w sobie. To jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy dociera do nas, że nawet jeśli nie rozumiemy czy nie potrafimy zrozumieć o co chodzi to i tak nie ma to znaczenia, bo historia została opowiedziana. Stąd zrecenzować się takiego filmu nie da bo nie da się go w nic wpisać, do niczego porównać, w żaden sposób okroić i sprowadzić do jakiejś liczby wspólnych mianowników. I widzicie, zwierz rzadko to pisze. Ale to dokładnie jest cecha filmowego arcydzieła. Obdartego ze wszystkiego poza historią i jej bohaterami. I przez to bogatszego o każde znaczenie jakie zdołacie w niej znaleźć.
Tak więc bez chwili wahania, bez zastanowienia ,czy zwierz nie przesadza, prosi on was byście znaleźli trochę czasu i poszli do kina. Bo to co zobaczycie może wam się wydać dziwne, miejscami za proste, miejscami może lekko przesadzone. Ale wydaje się, że jeśli ostatnimi czasy był film, który przypominał jak niesamowitym wynalazkiem jest kino, i ile można dzięki niemu opowiedzieć, to są to właśnie niskobudżetowe Bestie z południowych krain, które przypominają, że tam gdzie spotykają się słowa, dźwięki i obrazy tam czai się odrobina magii.
Ps: Serio idźcie do kina! Nawet jak się wam nie spodoba, to na pewno nie pozostawi was obojętnymi.