Tenis składa się z pojedynków. Jasne nazywamy je meczami i dajemy ludziom do ręki rakiety a nie lance czy miecze, ale trudno dostrzec, że na korcie mamy nie tylko spotkanie umiejętności, ale także ambicji i charakterów. Łatwo tu przegrać, dużo trudniej wygrać, a długie granie na wysokim poziomie wydaje się niemal półboskim wyczynem. Do tego dochodzi cała gama emocji, przeżyć i pragnień, które gnieżdżą się w głowie każdego gracza, zwłaszcza tego na którego grze skupiają się spojrzenia setek widzów. Nic więc dziwnego, że wielbiciele tenisa, naprawdę kochają swoich faworytów i często nienawidzą ich rywali. Jednocześnie w całej tej układance zawsze chcemy czegoś więcej. Jak na przykład odpowiedzi na pytanie „A co gdybyśmy wiedzieli co się dzieje, gdy wszyscy schodzą z kortu i przechodzą do sypialni”. Na całe szczęście mamy takie filmy jak „Challengers”, które sprawiają, że tenis jest seksowniejszy niż kiedykolwiek wcześniej.
Od razu chciałabym powiedzieć, że nie jestem do końca przekonana, że jest to film o tenisie. A właściwie, wiem, że to nie jest film o tenisie, bo on sam przyznaje się, że tak naprawdę chce opowiadać o związkach. A związków mamy tu kilka i to głęboko ze sobą poplątanych, choć wszystkie rozgrywają się pomiędzy ledwie trójką głównych bohaterów. Ich opowieść jest tak dominująca, że właściwie – prawie nikogo poza nimi nie ma na ekranie, drugoplanowe role niemal w tym wszystkim nie istnieją, bo wchodzimy do ich mikrokosmosu, gdzie ważna jest tylko rozciągnięta na lata opowieść. A sama ta opowieść, znajdzie być może swoją puentę właśnie na korcie, niewielkiego klubu sportowego, który organizuje jeden z tych mało ważnych turniejów tenisowych. Sięgając do czasów nastoletnich dowiadujemy się jak to się stało, że Art, Tashi i Patrick od ponad dekady trwają w przedziwnym emocjonalnym (choć nie tylko) trójkącie.
Dzięki wplecionym między kolejne gemy, sety i podania sceny, poznajemy Patricka i Arta, gdy są młodzi i pełni nadziei. Grają właśnie na młodzieżowym US Open, i raczej nie zapowiada się by ktokolwiek stanął na drodze do ich sukcesu. Wygrali w deblu i obaj zakwalifikowali się do finału singla. Choć drabinka stawia ich na przeciw siebie, to nie ma tu wielkiej rywalizacji, obaj wiedzą, że niekoniecznie zwycięstwo w tych zawodach otwiera drogę do sukcesów w późniejszych latach. Na razie są młodzi, zdolni i bardzo zaprzyjaźnieni. Ich przyjaźń wynika ze wspólnego dorastania w prywatnej szkole sportowej, ale też ma w sobie taką bliskość i swobodę, która sugeruje, że być może byliby gotowi na coś więcej. Na pewno obaj są gotowi na coś więcej z Tashi, ambitną i niepokonaną tenisistką, która idzie jak burza i ma szansę stać się nową twarzą kobiecego tenisa. Jest też prześliczną dziewczyną, do której startują obaj nasi bohaterowie. Patrick jako ten nieco bardziej pewny siebie, Art. Jako ten nieco bardziej wycofany. Kiedy Tashi przyjmie zaproszenie chłopaków do ich pokoju hotelowego zacznie się historia, która zmieni ich życie.
Choć można mieć wrażenie, że już się kiedyś ten film widziało, to Guadagnino ucieka w swoim filmie od prostej historii o trójkącie miłosnym. Przede wszystkim, choć mamy tu dużo pożądania, ambicji i impulsywności, to zdecydowanie nie mamy tu za bardzo rozmowy o miłości. Można dojść do wniosku, że cała nasza trójka czuje, że powinna trzymać się razem, ale niekoniecznie można byłoby to nazwać miłością. Tashi trenuje Arta by dzięki jego sukcesom przeżywać własną przerwaną przez kontuzję karierę, Art być może kiedyś był zakochany w Tashi ale obecnie, raczej gra bo to jego praca i wie, że nie może się po prostu wycofać. Z kolei Patrick wie, że chce więcej niż ma, ale trudno dostrzec w jego działaniach cokolwiek umotywowanego miłością, chyba że własną. Cała trójka ma w sobie sporo ambicji i egoizmu i możemy chyba spokojnie powiedzieć, że niekoniecznie są to mili ludzie. Są za to, cytując Zoolandera „really really raicolislu good looking peopole” co czyni cały film absolutnie cudownym do oglądania.
Przy czym jesteśmy tu właśnie tym wścibskim widzem, który chce z każdego gestu, zachowania i spojrzenia wyczytać całą historię. Scenarzysta wpuszcza nas do tego świata, do którego nie mamy dostępu jako widzowie, którzy mogą jedynie zobaczyć sportowy pojedynek. Tymczasem, jak miło wyobrazić sobie, że tak naprawdę w rywalizacji sportowej chodzi o coś więcej, że piłka odbijana nad siatką nie jest tylko piłką tylko czymś więcej, a w tiku tenisisty powtarzającego te same gesty przed serwem można wyczytać coś więcej. Scenarzysta Justin Kuritzkes, doskonale wie, że jesteśmy wścibscy ponad miarę i chcielibyśmy wiedzieć wszystko. Daje nam więc idealną opowieść, o tym jak bardzo sport może nie być o sporcie i jak wszyscy możemy być publicznie świadkami czegoś w istocie bardzo intymnego.
Nie zawodzi też obsada. Z resztą jak miałaby zawieść Guadagnino, który kręci swój film tak byśmy nigdy nie zapomnieli, że to opowieść o ludziach wybitnie atrakcyjnych. Zendaya, jest fantastyczna jako bezlitośnie ambitna dziewczyna, której mężczyźni są trochę potrzebni do tego by realizować własne potrzeby i plany. Nie jest to jakaś wyrachowana osoba, raczej ktoś kto chciałby mieć wszystko na raz. Z resztą jest to trochę opowieść o tym, że coś co miało być tylko niewielkim młodzieńczym wyzwaniem odbiło się potem na całym życiu. Jeśli ktokolwiek realnie płaci tu jakąś cenę za to, że relacje są poplątane to właśnie jej bohaterka, która na zmianę wydaje się być niewyobrażalnie pewna siebie i przerażona konsekwencjami swoich czynów. Mike Faist, który mam nadzieję, zaraz wystrzeli do czołówki młodych, pięknych i zdolnych jest świetny jako Art., człowiek mniej ambitny za to bardzo nastawiony na to by nikogo nie zawieść. Nie jest to postać słaba czy bezradna, on też potrafi być okrutny, ale jest też w nim wrażliwość, którą nie łatwo zagrać. Plus mam wrażenie, że on jeden z całej trójki wygląda jak prawdziwy tenisista. Nasz trójkąt domyka Josh OConnor, który ma jakiś przedziwny dar do grania interesujących dupków. Poza tym aktor wybitnie gra ten przywilej kogoś kto żyje bez grosza przy duszy nie dlatego, że musi tylko chce. Jest w nim taka dziwna pewność siebie, kogoś kto może robić to co robi tylko dlatego, że chce a nie musi. Wszyscy są oczywiście w tym filmie bardzo piękni i bardzo fizyczni, co akurat chyba przy filmie Guadagnino nie dziwi.
Przy czym największym problemem filmu, jest to, że im bliżej końca tym bardziej reżyser stara się nas przekonać, że to piękny film o ważnym tenisie, a nie czysta przyjemność tego jak ładni ludzie nie umieją dojść do ładu z emocjami. Zwłaszcza pod koniec filmu mam wrażenie, że reżyser się miota, wymyśla co chwilę inne ciekawe ujęcia i wprowadza jakieś tricki. A to spojrzenie na mecz z perspektywy gracza, a to zwolnione tempo, a to ujęcie jakby spod kortu. Wszystko chyba tylko po to, żeby było ciekawiej i inaczej i żebyśmy nie pomyśleli przez chwilę, że oglądamy „tylko” seksowny film o ludziach odbijających piłeczkę a nie „aż” film o tenisie. Jest to w jakimś stopniu irytujące, bo tych środków, jest już za dużo a niektóre z nich, nie dodają za wiele narracyjnie, poza tym, że zaczynam podejrzewać, że sam Guadagnino nie uważa tenisa za szczególnie ciekawy sport, jeśli nikt z zaangażowanych osób ze sobą nie sypia. I żeby było jasne, ja też uważam, że ten sposób patrzenia na sport jako źródło do historii o czymś więcej, jest interesujący i narracyjnie pociągający, ale nie trzeba zawsze tą kamerą tak machać czy tak bardzo pokazywać nam jak pot ciecze po przystojnych obliczach graczy.
Gdybym obejrzała ten film jako nastolatka pewnie dostałabym małej obsesji na jego punkcie. Wszyscy są tacy ładni i rozmawiają ze sobą stojąc zdecydowanie za blisko siebie, tak jakby każda wymiana zdań była pretekstem do pocałunku. Pewnie oglądałabym po kilkanaście razy scenę, w której dwóch przyjaciół je churros, a napięcie jest takie, jakby niekoniecznie słodkie wypieki mieli w ustach. Tylko, że nie mam lat kilkunastu i widzę, że scenariusz jest w kilku miejscach zbyt toporny i dosłowny, że zdecydowanie i reżyser, i scenarzysta nie ufają, że się czegoś domyślimy i niemal wskazują nam paluchem (a zwłaszcza muzyką), które sceny i momenty są ważne. To nie jest zły film, choć opiera się głównie na tym, że zajęci podziwianiem tego jacy wszyscy są piękni i seksowni nie skupimy się za bardzo na szwach, które miejscami się rozłażą. Ale wiecie co… to jest przyjemne. Ten film jest niezwykle przyjemny. Być może czasem niewiele więcej trzeba do dobrego seansu niż bardzo, bardzo, idiotycznie seksowni ludzie i ich wielki tenis.