Hej
Zwierz uwielbia filmy o Bondzie. Uwielbiał je od dzieciństwa, zawsze przyjmując, że ma do czynienia z pewną fantazją. Fantazją na temat bycia szpiegiem, mężczyzną, fantazją na temat tego jak wygląda międzynarodowy spisek i piękna kobieta. Filmy o Bondzie zawsze miały podobny rytm, można się było po nich spodziewać tych samych scen, niemal w identycznej konfiguracji. Dobrym samochód, wstrząśnięty drink, obowiązkowa scena, w której Bond pojawia się wieczorowo ubrany, ładna kobieta, piękne plenery. Bohater zmógł zmieniać twarz, przeciwnik mógł zmieniać sojusze, ale tak naprawdę wszystko pozostawało w tej samej dobrze znanej konfiguracji. Jak bajka opowiadana dziecku na dobranoc, wszystko składało się, w powtarzającą się bajkę o bohaterze, który może wszystko. Przy czym zwierz musi powiedzieć, że nigdy nie czuł potrzeby poznania meandrów psychiki bohatera, ani podchodzenia do serii na poważnie. Być może, dlatego, nowe Bondy podobają mu się znacznie mniej, – bo próbują opowiedzieć jego bajkę jakby to była historia prawdziwa, (choć Skyfall kupił zwierza). Nawet mizoginia tych bajek nigdy zwierzowi nie przeszkadzała. Być może, dlatego, że zwierz zawsze oglądał historię z wizją, że Bondem jest każdy, kto podrasowuje fantazje o swoim życiu do granic możliwości. Stąd też Flemig – nowy brytyjski mini serial o autorze Bonda był dla zwierza produkcją obowiązkową. Bo ja wiadomo, sam autor chwalił się, że Bond wcale nie jest do końca wytworem jego wyobraźni.
Dominic Cooper ma dokładnie odpowiednią porcję uroku by zagrać człowieka który mógł wymyślić Bonda.
Zarys fabuły pierwszego odcinka przedstawia się dość prosto. Ian Fleming to dobrze urodzony, sprawiający problemy młody utracjusz. Rodzina znacząca i z koneksjami, uzdolniony faworyzowany przez matkę brat, wydatki przewyższające przychody. Z pracy wykopali, bo wygląda na to, że poza łatwością w uwodzeniu kobiet i wybujałą fantazją umiejętności młody Fleming ma mało. Na całe szczęście przychodzi wojna i można spróbować zrobić karierę tam gdzie znajomość języków obcych zawsze się przyda -czyli w wywiadzie wojskowym. A jeszcze przy okazji, pracując na posadzie w Londynie nie trzeba porzucać starych nawyków oglądania się za pięknymi paniami z towarzystwa, które w zależności od tego czy mają czy nie mają męża uwodzi się albo łatwiej albo trudniej. Chciałoby się powiedzieć – marzenie. Zwierz nie streszcza fabuły przypadkowo. Bo oglądając Fleminga trzeba zdać sobie sprawę, że w istocie oglądamy fantazję na temat życia człowieka, który ze swoich fantazji zbudował Bonda. Ważne by o tym pamiętać, bo nikomu nie zależy tu na odtwarzaniu prawdy stojącej za fantazją. Co z resztą jest dość ciekawe, jeśli się nad tym głębiej zastanowić – Flemig wziął swoje życie, przefiltrował przez fantazje i dał nam Bonda. Teraz my bierzemy Bonda i przez jego pryzmat oglądamy życie Fleminga. Wygląda na to, że jakakolwiek prawda o wydarzeniach z życia pisarza poszła na kawę i nie wróci przed końcem sezonu.
Fleming nie jest Bondem ale powodzenie u kobiet to jednak ma .
Tymczasem twórcy filmu zapraszają nas za to do pewnej gry – pierwsze ujęcia odcinka pokazują nam to, czego się spodziewamy, piękną kobietę płynącą wzdłuż rafy koralowej, podpływającego do niej mężczyznę z harpunem, gdy akcja przeskoczy o kilka lat zobaczymy dwie postacie szusujące na nartach po stromym stoku. Każdy wielbiciel filmów o Bondzie czy osoba znająca książki (zwierz przyzna z ręką na sercu, że o ile filmy lubi to książki zupełnie do niego nie trafiły) natychmiast pozna te sceny. To fragmenty naszej zbiorowej wyobraźni – nieodłączne elementy kolejnych filmów z serii, coś tak nierozerwalnie złączonego z naszym Bondowskim katalogiem obrazu, że nie wymaga żadnego przypisu. W tym pierwszym odcinku znajdziemy jeszcze kilka takich ujęć zachęcających nas byśmy wykorzystali naszą bondowską wiedzę, (przy czym też tą wizualną). Oczywiście w każdym z tych przypadków puenta sceny będzie dość banalna – nurkująca para to małżeństwo, szusujące sylwetki to bracia na nartach. Ale z tych normalnych obrazków już niedługo będzie się składać nasze wyobrażenie o życiu szpiega. Nie jest to może subtelny sposób pokazania jak dość prozaiczna rzeczywistość zamienia się w lśniącą fikcję, ale to trochę tak jest – literatura to taka codzienność dodatkiem rzeczy, które nigdy nam się nie przydarzą.
Zwierz ma niestety wrażenie, że Lana Pulver zawsze będzie dla zwierza Irene Adler, zwłaszcza w stylizacji na lata trdzydzieste
Jednak pierwszy odcinek nie sugeruje, że oglądamy historię znudzonego życiem fantasty, czy nieudacznika, który buduje sobie w literaturze bohatera, którym nigdy nie mógł być. Serialowy Fleming obdarzony całym wdziękiem i urodą Dominica Coopera, radzi sobie w życiu całkiem dobrze. Na informację o wybuchu wojny reaguje pół uśmiechem (niewielka scena, która jednak strasznie się zwierzowi spodobała, bo trochę takich ludzi było, – dla których wojna była szansą czy przygodą a nie tragedią. Co prawda stanowi mniejszość, ale miło czasem i ich zobaczyć na ekranie). Szpiegowanie wydaje się dla niego grą, w której nareszcie może wykorzystać swoje talenty, zaś bardziej od tego czy pokona Niemców interesuje go uwiedzenie niedostępnej kobiety i wykazanie się przed szefem swoim sprytem (scena, w której dostarcza kilkudziesięciu planów jak przechytrzyć Niemców jest przeurocza i mówi o serialowym bohaterze wszystko, czego powinniśmy się dowiedzieć). Fleming jest tu bezczelny, egoistyczny i zbyt pewny siebie, ale z całą pewnością nie jest to człowiek przegrany czy mały. Wygląda na to, że twórcy serialu poszli raczej tropem, w którym Bond jest pomnikiem wystawionym własnemu ego niż próbą nadrobienia czegokolwiek. Ewentualnie jest zapisem tęsknoty za cudownymi czasami, które niestety już minęły. Prawdę powiedziawszy – dużo więcej zabawy przynosi oglądanie takiej interpretacji niż jakiejś poważnej psychoanalizy Fleminga.
Anna Chancellor to absolutny plus w każdym serialu.
Dobrze sprawdza się też obsada. Dominic Cooper to aktor, który ma tego pecha, że jest przystojny. Widzicie istnieje pewna grupa dobrych aktorów, którzy wyglądają tak, że sporo osób dochodzi do wniosku, że pewnie dostali się do przemysłu filmowego ze względu na urodę. Dominic Cooper sprawia pozornie takie wrażenie, ale zwierz widział wystarczająco dużo jego ról (koniecznie nadróbcie History Boys, to zrozumiecie od razu, o co zwierzowi chodzi) by ufać, że to aktor dobry. Jako Fleming sprawdza się znakomicie, emanując pewnością siebie i odpowiednią dawką uroku i pewności siebie. Przy czym co ważne – nie jest Bondem. I to jest dobry trop, człowiek, który wymyślił Bonda nie może być Bondem. Może robić to, co robi Bond, może być równie pewny siebie, ale powinna tu być różnica. I jest, bo Bond jest wytworem wyobraźni, lepszym niż najlepsze wcielenie swojego twórcy, ale pozbawiony jego wyobraźni. Czasem Cooper zagra jakimś Bondowskim spojrzeniem czy gestem (zwłaszcza w scenach z kobietami), ale nie stara się grać agenta jej królewskiej mości. Podobnie jest w przypadku granej przez jak zawsze niezawodną Anna Chancellor, jako Oficer Monday – widać, że ma to być po części pierwowzór Moneypeny, ale Monday nie jest zakochaną po uszy sekretarką, tylko inteligentnym i dowcipnym oficerem. Bardziej autentyczną koleżanką z pracy, która na dodatek jest od Fleminga starsza i lepiej zorientowana. Samuel West jako Admirał i szef Fleminga musi się z kolei wykazać cierpliwością znaną wszystkim szefom Bonda. Jedną poważną wątpliwość zwierz ma wobec Lary Pulver grającej Ann O’Neil – kobietę z towarzystwa, którą Felming bardzo chce uwieść. Dlaczego zwierz ma wątpliwości? Cóż zwierz nie przeczy, że Lara Pulver ubrana w ciuchy z lat 30 wygląda zjawiskowo, jej uroda jest wręcz idealna do grania postaci z tej epoki. Ale niestety, rola ta niczym nie różni się w zakresie spojrzeń mimiki czy gestów od tego jak grała Irene Adler. Innymi słowy zwierz ma cały czas wrażenie jakby Pulver grała w innym serialu, zdecydowanie poważniejszym. Natomiast doskonale sprawdza się Annabelle Wallis w roli Muriel, takiej nie do końca dziewczyny Fleminga.
Serial gra obrazami „jak z Bonda” korzystając z naszej zbiorowej wyobraźni i popkultiuralnej wiedzy o życiu superagentów
Cały odcinek ( a jak mniemam i cały serial-, który odcinków ma mieć z tego, co zwierz widzi cztery) w stylu brytyjskich seriali z epoki. Czyli możemy się spodziewać ładnych strojów, wnętrz i kamery, która prześlizguje się po wszystkim z uczuciem i wyczuciem. Do tego dużo dobrej muzyki w tle, i niestety zaskakująco złe efekty specjalne. Tymi jednak nie należy się zbytnio przejmować, bo oglądając brytyjską telewizję człowiek zyskuje barierę ochronną przed przejmowaniem się słabymi efektami specjalnymi. Poza tym w ścieżce dźwiękowej trochę słychać Bondowskie nuty (zwłaszcza na początku) a kilka obrazów, (o których zwierz już wspomniał) można spokojnie wyciąć i wkleić gdzieś do Bondowskiej serii. Przy czym nie ma wątpliwości, to ten serial, gdzie kobiety zawsze wyglądają pięknie, mundury nie mają zagnieceń a wojna to takie szpiegostwo nad kieliszkiem wina. Ale najciekawsze jest to, że cały ten koktajl przynajmniej w przypadku zwierza od razu zadziałał. Od dawna zwierz nie bawił się tak dobrze oglądając pilot serialu. Być może, dlatego, że trwał tylko 45 minut. Może, dlatego, że twórcy jakby zupełnie nie wstydzą się swojej zabawy z konwencją. Pod sam koniec odcinka zwierz pomyślał, że koniecznie chciałby zobaczyć następny. A to moi drodzy wcale nie zdarza się zwierzowi tak często.
Ps: Zwierz podobnie jak wielu kinomanów miał wczoraj okazję zobaczyć jak trudno o informację w świecie Internetu. Niestety nie był to miła okazja, bo wiązała się ze śmiercią doskonałego aktora, jakim był Philip Seymour Hoffman. Aktor zmarł kilka dni po tym jak Internet obiegła fałszywa informacja o jego śmierci (ze strony, która takie informacje produkuje masowo dla wszystkich). Fakt istnienia obok siebie na raz dwóch informacji kazał przyjrzeć się źródłom skąd biorą się te wszystkie wyświetlane na pierwszych stronach portali newsy. Nie trzeba było szukać długo by okazało się, że w istocie źródła były dwa. Dwa źródła na tyle różnych mediów, stron i kanałów telewizyjnych. Zanim smutna wiadomość została potwierdzona, można było przez chwilę zadać sobie dwa pytania – po pierwsze czy rzeczywiście prasa może upaść, skoro Internet od niej bierze swoje wiadomości (i tylko je bardzo szybko przetwarza i kolportuje), po drugie – czy czegokolwiek można się na pewno w sieci dowiedzieć. Bo wczoraj chyba część zainteresowanych sprawą osób mogła się na własne oczy przekonać, że to nie jest proste. Co więcej fakt, że jedna z tych stron zdecydowała się dość przedwcześnie podać przyczynę śmierci aktora sprawiła, że zamiast zasępić się nad smutną stratą dla kinematografii sporo osób przeszło do oceny postępowania człowieka, którego nawet nie przyszło im znać. Zwierzowi zrobiło się z tego powodu dwójnasób przykro. I pociesza się tym, że część osób zrobiła to, co zwierza sercu najbliższe. Poszła obejrzeć jakiś film z Hoffmanem. Coś, co w przypadku śmierci aktora zawsze wydawało się zwierzowi reakcją najlepszą i najbardziej odpowiednią.