Hej
Zwierz jest fanem Benedicta Cumberbatcha. Wszyscy chyba to wiemy – zwierz to wie, rodzina zwierza to wie, znajomi to wiedzą i czytelnicy są świadomi. Zwierz ma wrażenie, że informacja ta dotarła nawet do jakichś ludzi, którzy w ogóle nie wiedzą kto zacz zwierz. Jednak w życiu każdego fana, który jest jednocześnie recenzentem amatorem przychodzi taki moment, w którym trzeba się zdecydować kim się będzie. Nawet jeśli wszyscy wiemy, że obiektywność recenzji filmowych to wielka bujda, to jednak zwierz nie będzie się tłumaczył dziś, że jest fanem i widzi produkcję inaczej (może dlatego, że nie jest to prawda). Inna sprawa, to fakt, że czasem aż głupio przychodzić na seans jako fan, kiedy sam film zdecydowanie nie skłania do zachowań fanowskich. Piszczeć (zwierz z natury nie piszczy więc to hipotetyczne) można sobie spokojnie na Star Treku, tu jednak jakoś tak trochę głupio. Zwierz dał więc swojemu wewnętrznemu fanowi pałką w łeb i schował jego ciało do szafy (spokojnie jeszcze wyjdzie), sam zaś jako recenzent amator zasiadł na widowni by obejrzeć Fifth Estate film o Julianie Assange’u, który jeszcze przed premierą budził całe mnóstwo kontrowersji. W końcu bardzo rzadko osoba o której robi się film mówi wprost, że nie życzy sobie produkcji.
To nie jest recenzja pisana przez kogoś kto poszedł na film z Benedictem Cumberbatchem, raczej przez kogoś kto był niesłychanie ciekawy jak i czy w ogóle udało się złapać na taśmie problem związany z funkcjonowaniem WikiLeaks
Po pierwsze nie dajcie się zwieść specom od marketingu – Fifth Estate nie jest filmem o Assange’u i w sumie też nie jest filmem o Wikileaks. To film opowiadany z perspektywy Daniela Domscheita- Berga niemieckiego informatyka, który spotkał Assange’a, razem z nim budował potęgę Wikileaks a potem strasznie się z Australijczykiem pokłócił i napisał książkę na podstawie której (choć nie tylko) oparto scenariusz filmu. Oznacza to, że nigdy nie przyglądamy się akcji oczyma Assange’a i właściwie tylko pojawia się i znika jako niesympatyczny trudny do zrozumienia typ. No właśnie, film teoretycznie próbuje dojść do tego kim Assange jest i dlaczego zachowuje się tak inaczej niż większość z nas. Ale w ostatecznym rozrachunku, dowiadujemy się, że jest to człowiek nieprzyjemny, paranoiczny, egocentryczny. Sporo mówi o znaczeniu wolności słowa, jednostki, stawiania oporu władzy. Tylko, że brzmi to jak puste frazesy. Kiedy zaczynamy się zastanawiać czy bohater robi to dla siebie czy dla innych, natrafiamy na mur. Bo film opowiada nam o postaci za mało. Co więcej kiedy szukając źródeł postawy Assange’a scenarzyści sięgają do jego biografii i do lat spędzonych wraz z matką pod wpływem sekty, to mamy wrażenie, że to takie naiwne i proste wytłumaczenie. Zwierz w ogóle zawsze jest jakoś sceptycznie nastawiony do takiego tłumaczenia wszystkiego dzieciństwem. Zwłaszcza takim, które pojawia się w formie jakichś zbędnych i wyrywkowych wspomnień siedzenia przy ognisku. Co więcej scenarzyści zupełnie pominęli najbardziej dramatyczny element historii i o tym jak Assange znalazł się w ambasadzie Ekwadoru dowiadujemy się z tablicy informacyjnej pod koniec filmu, co właściwie sprawia, że poznajmy tylko drobny fragment historii. Szkoda bo właśnie zachowanie Assange’a wobec oskarżeń pod jego adresem wpłynął na powszechną percepcję jego osoby. Nawet popierający jego działania ludzie, zaczęli mieć wątpliwości wobec jego zmieniających się zeznań w sprawie o gwałt. Zwierz wie, że to nie ma wiele wspólnego z dziennikarstwem obywatelskim ale sporo w próbie oceny osoby.
Nasi bohaterowie to przywódcy kawiarnianej rewolucji. Niestety ponieważ większość filmu zajmuje im właśnie siedzenie w kawiarniach to z powodu braku odpowiednio rozłożonej dramaturgii film miejscami jest nieco nużący.
Można by jednak założyć, że taka jest koncepcja filmu. W końcu skoro akcja obejmuje historię tak niesamowicie niedaleką to rzeczywiście taka pozycja obserwatora jest lepsza od próby nakręcenia filmu biograficznego kogoś kto żyje. Gorzej, że film sprawia wrażenie dość nieporadnego. Oglądamy kolejne epizody, które teoretycznie mają budzić w nasz mieszankę ekscytacji i rosnących wątpliwości. W końcu widzimy jak ujawniane są dane, które mogą zniszczyć czyjeś życie. Ale niestety – w całym tym filmie opowiadającym o niezwykłym i niepowstrzymanym znaczeniu piątej władzy najbardziej emocjonujące momenty wiążą się z czwartą władzą czyli tradycyjnymi mediami. Moment kulminacyjny filmu sprowadza się do emocji jakie towarzyszą publikacji w największych dziennikach i tygodnikach informacji z Wikileaks. Oglądając te sceny zwierz poczuł straszliwą ironię całej sytuacji gdzie niby niepowstrzymania piąta władza i tak potrzebuje oficjalnej gazety by ktoś zwrócił na nią uwagę. Niestety zwierz miał wrażenie, że pewien paradoks tej sytuacji umknął scenarzystom. Pozostała historia publikowania przecieków, jest pozbawiona iskry. Nawet w momentach, w których powinniśmy czuć oburzenie czy wątpliwości zachowujemy jakiś pozbawiony emocji dystans. Zwłaszcza, że scenarzysta ewidentnie nie może sobie poradzić z problemem przedstawiania skutków niekontrolowanego wycieku danych. Teoretycznie pokazuje nam jednego Libijskiego informatora, który musi opuścić kraj po ujawnieniu dokumentów, ale ponieważ tej postaci nie znamy, a nad jej losem czuwają wysocy amerykańscy urzędnicy to trudno nam naprawdę poczuć grozę sytuacji, w której nagle okazuje się, że wszyscy wiedzą kto jest źródłem przecieku.
Wiele jest zatroskanych głosów i spojrzeń, ale argumenty o szkodliwości WikiLeaks brzmią mimo wysiłków scenarzysty dość płasko.
Do tego w filmie jest sporo momentów w których czuć, że bohaterowie nie tyle rozmawiają co podają zebrane przez scenarzystę informacje – niemal jakby twórca chciał się popisać, że przed przystąpieniem do pracy przeczytał odpowiednią ilość książek. Zwierz takich scen szczerze nie cierpi, bo nigdy nie wypadają one dobrze. Ludzie nie tłumaczą innym ludziom rzeczy właściwie oczywistych. Tu zaś non stop zwierz ma wrażenie, że scenarzysta albo podrzuca informacje albo dochodzi do wniosku, że widownia pewnie się pogubiła i trzeba jej wszyściutko wytłumaczyć. No właśnie – zwierz miał wrażenie jakby oglądał film o Internecie dla ludzi, którzy nie rozumieją Internetu. I nie chodzi o zrozumienie społeczno/polityczno/informacyjnego fenomenu – bo takie pojmowanie sieci jest rzeczywiście tylko dla wybranych ale w takie ogólne wyobrażenie jak działa Internet. Dobrym przykładem są koszmarne wręcz wizualizacje tego co dzieje się w Wikileaks. Otóż reżyser chyba dochodząc do wniosku, że widownia nie jest w stanie wyobrazić sobie strony Internetowej postanowił ją zwizualizować. Co jakiś czas pojawia się nam więc takie metaforyczne biuro pod gwiazdami, w którym nasi bohaterowie przeżywają to co dzieje się w Internecie. Gdy więc kasują pliki widzimy jak palą w biurze teczki. Zwierz wie jak to głupio brzmi i równie głupio wygląda. Zresztą w filmie sporo jest momentów, które kazały się zastanawiać zwierzowi czy reżyser przypadkiem nie stracił wiary w jakiekolwiek IQ widowni. Po ekranie lecą linijki dialogu na chacie które jednocześnie słyszymy czytane na głos (czytanie jest takie trudne!)albo kiedy z roku 2010 przenosimy się do 2007 i dowiadujemy się, że akcja dzieje się dwa lata wcześniej (bo sam sobie widz nie odejmie trudnych cyferek).
Nasz bohater Daniel ma jedną zasadniczą wadę. nie jest szczególnie interesujący
Ale to jeszcze nic wobec końcówki filmu. Zwierz nie spoileruje tu niczego bo to nie jest film, w którym jest jakikolwiek spoiler czy zagadka w sumie w niektórych relacjach prasowych było więcej ciekawych informacji. Otóż pod koniec filmu, jakby jednak zlękniony nieco pogróżkami Assange’a scenarzysta zapewnia nas, że to wszystko fikcja, prawda opowiedziana z czyjegoś punkt widzenia, a ocena zależy od nas. Zwierz nie był w stanie uwierzyć, że oto ktoś dosłownie tłumaczy zwierzowi z ekranu że zobaczył fikcję i wersję prawdy. Serio? To nie był film dokumentalny? Benedict Cumberbatch nie farbuje w wolnych chwilach włosów na biało i nie biega z laptopem po świecie? Laura Linney i Stanley Tucci nie pracują dla rządu Amerykańskiego? Peter Capaldi nie jest redaktorem w Guardianie? Zwierz się naśmiewa ale to jest naprawdę traktowanie widza jak idioty lub sprytna próba obronienia się przed pozwem ze strony Assange’a. Zaś pomysł zadawania widzowi pracy domowej w postaci „sam wyrób sobie opinię” świadczy chyba o jakimiś strasznym braku wiary w siłę własnego filmu. Bo dobry film, powinien to pokazać a nie mówić.
Zwierz nie należy do ugrupowania, które uważa że skoro aktor wygląda w filmie dziwnie to jest to problem. Mało kto dobrze by w takiej fryzurze wyglądał a trzeba przyznać, że te białe włosy i wygląd kosmity sporo robią w konstruowaniu postaci
Dobra czas wyciągnąć nieco nieprzytomnego fana z szafy, podać mu szklankę czegoś mocniejszego (osłabł nieco) i zapytać jak tam rola Benedicta Cumberbatcha. I tu fan może się szeroko uśmiechnąć. Bo prawda jest taka, że ten film trzyma się na tej roli. Dzięki Cumberbatchowi udało się osiągnąć to co jest niesłychanie trudne – stworzyć postać, która skupia na sobie całą uwagę. Kiedy Benedict pojawia się w kadrze natychmiast staje się w nim centralna postacią, wyróżnia się na tle innych aktorów – z białymi włosami i właściwie bez brwi jego dziwna twarz staje się twarzą kosmity I dobrze, bo taki jest Assange w jego interpretacji – z jednej strony charyzmatyczny człowiek, ale też trochę kosmita, który zdaje się funkcjonować w poprzek społeczeństwa. Do tego sposób mówienia, gestykulacji, nerwowe uśmiechy, przechylanie szyi – sprawia że w tej postaci jest coś jaszczurzego, dziwnego, nerwowego. Zwierz widział bardzo niewiele nagrań Assange’a ale uważa, że brytyjskiemu aktorowi doskonale udało się złapać ten jego budzący lekką irytację sposób bycia. Do tego zwierz jest pod wrażeniem jak bardzo Assange Benedicta nie jest Sherlockiem. Widzicie obie postacie to geniusze, indywidualiści, niezbyt grzeczni, mówiący co myślą. Zwykle aktorzy mają w kieszeni jednego wykurzającego geniusza, ale Sherlock nie wychodzi z Benedicta w żadnej ze scen. Assange to rola spójna i osobna, zbudowana zupełnie innymi środkami aktorskimi. I zwierz nie dziwiłby się, gdyby nie stała się jednym powodem, dla którego o filmie będzie się w przyszłości wspominać.
Zwierza wzruszyło ilekroć widział na ekranie taki teoretycznie niepozorny gest jak przytykanie dłoni do twarzy, który jednak sprawia, że rzeczywiście Cumberbatch łapie to co w postaci Assange’a jest najbardziej charakterystyczne
Daniel Bruhl jako Daniel Domscheit Berg nie gra źle ale właściwie nie za bardzo ma co grać. Jego postać jest w sumie dość nudna, złożona z klasycznych rozterek (dziewczyna czy ratowanie świata) i wątpliwości. Oczywiście ma być sympatyczny i budzić w nas więcej ciepłych uczuć niż chłodny i zdystansowany Assange, ale problem jest taki, że kiedy z planu znika Cumberbatch a w jego miejsce pojawia się Bruhl to robi się po prostu nudno. Przy czym, to nie jest jego wada – choć w filmie gra Peter Capaldi czy Daniel Stevens to obaj mimo oczywistego talentu nie mają za bardzo coś do grania. Z kolei David Thewlis choć jako jedyny ma jakąś rolę do zagrania to jednak jego bohater jest tak sztampowy, że nawet dobry aktor ma problem by uczynić z niego ciekawą postać. Z kolei pojawiający się już niemal na trzecim planie Laura Linney i Stanley Tucci to postacie z zupełnie innej historii. Linney jest nawet dobra ale cóż z tego skoro jej postać pojawia się niemal zupełnie bez związku i trudno jej kibicować czy nawet lepiej poznać. Trochę tak jakby reżyser za bardzo zawierzył, że mając dobrych aktorów nie musi już dbać o nic więcej.
Na drugim planie filmu jest wielu aktorów, ale mają tak mało do grania, że zwierz musi przyznać, że zupełnie nie profesjonalnie skupił się na podziwianiu jak dobrze wygląda Dan Stevens po opuszczeniu DA.
Żeby nie było że zwierz się wyłącznie czepia. Film ma jeden plus – rzeczywiście twórcy nie ściemniają i objechali pół świata tropem poczynań Assange’a co jest doskonałe bo widzimy i Berlin i Londyn ale także odgrywającą sporą rolę w historii Islandię. Ładnie to wyszło – zwłaszcza Islandia dobrze pasuje do tego świata informacji. Miejsce zupełnie do niczego niepodobne oddalone – wydaje się wymarzoną przestrzenią dla Assange’a. Niemiej zwierz nie do końca rozumie po co wrzucano do filmu sporo pseudonowoczesnej grafiki, plus nikt mu chyba nie wytłumaczy poza intro, które przypomina początek jakiegoś telewizyjnego show jak The Newsroom. Ponownie zwierz miał wrażenie, jakby stroną estetyczną filmu rządziła dość tandetnie pojmowana nowoczesność, gdzie przesuwające się po ekranie kody robią takie same wrażenie jak kilkanaście lat temu w Matrixie.
Estetyka filmu zatrzymała się gdzieś w czasach kiedy pokazywanie latających po ekranie rzędów literek i cyferek było przejawem nowoczesności.
Fifth Estate okazało się dokładnie takim filmem jakiego zwierz się spodziewał. Sprawa WikiLeaks nie jest zakończona. Nie wiemy ile lat jeszcze Assange posiedzi w ambasadzie Ekwadoru w Londynie, jak dokładnie potoczą się dalej losy Snowdena i Manninga czyli największych sygnalistów (ponoć tak się poprawnie na polski tłumaczy whistleblower) naszych czasów. Nie mamy też pojęcia, jak informacje naprawdę wpłynęły na historię. Tu potrzeba jednak perspektywy i to perspektyw raczej dekad niż lat. Nie mając naturalnego zakończenia historii cały film zmierza ku zawieszeniu a jednocześnie uniemożliwia ani nam ani scenarzystom jakiejkolwiek oceny tego co się wydarzyło. Zresztą film strasznie nie chce wdawać się w dyskusje, które same się narzucają – choćby skąd te wszystkie informacje się biorą, ile ich jest, ile się ich produkuje. Nawet udostępniając je Assange bierze udział w świecie gdzie trwa ciągła inwigilacja wszystkiego i wszystkich – cały ten problem sprowadzono do uwaga jednej linijki! Choć może akurat dobrze, że ten wątek pominięto, bo pewnie sprowadziłby się znów do podrzucanych haseł i długich przemów, z których wybitnie nic nie wynika. Wyszedł więc z tego wszystkiego film mdły, nie opowiadający ani o wybitnej acz konfliktowej jednostce, ani o nowym sposobie przekazywania informacji, ani o jednym z najważniejszych wydarzeń w medialnym świecie. W sumie trudno powiedzieć co wyszło. Ostatecznie mamy więc film o niezbyt sympatycznym facecie, z przerostem ego i stroną internetową. A to jednak zdecydowanie za mało.
Dla zabieganych, skrót recenzji poczyniony przez Jacka Whitehalla
Ps: Zwierz musi przyznać, że rzadko bawią go napisy tak jak wtedy kiedy dość wzniośle brzmiące „few brave souls” przetłumaczono na „kilku zuchów”. Poza tym nie wiem kto robił napisy ale powinien się zastanowić, że nie powinny one zasłaniać tych napisów, które pojawiają się na ekranie
Ps2: Zwierz zupełnie nie rozumie po co Assange w ogóle bał się czy wypowiadał w kwestii tego filmu. Zdaniem zwierza spokojnie mógł go zostawić w spokoju. To nie jest tak dobry film by mógł w kimkolwiek ukształtować wizję wydarzeń. Wręcz przeciwnie zachęca by zupełnie się nim nie sugerować.