Wczoraj zakończył festiwal 17 Docs Against Gravity w wersji online. W kilku miejscach internetu pisałam o moich odczuciach na bieżąco (zdając sobie sprawę, że wy też możecie chcieć oglądać) ale teraz przyszedł czas na podsumowanie. Zwłaszcza, że obejrzane filmy wymusiły na mnie refleksję nad tym jak dobierać sobie produkcje festiwalowe, zwłaszcza te dokumentalne.
Początkowo kiedy kupiłam karnet myślałam, że rzucę się na filmy które opisują jakieś doświadczenia, które są w pewnym stopniu mi bliskie. Koniecznie czułam, że MUSZĘ obejrzeć dokument o życiu grubych kobiet „Grubaski na Front” i że nie ma mowy – nie ma festiwalu bez obejrzenia filmu o kobietach z różnych stron świata „Kobieta”. Dokładnie te dwa filmy wydawały mi się festiwalowym „must see” kiedy kupowałam karnet. Kiedy jednak przyszło do wyboru co naprawdę obejrzę, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę moja osobista intuicja idzie w zupełnie inną stronę. Wcale nie chcę oglądać filmów, w których mogłabym odnaleźć swoje doświadczenie. Ostatecznie wiem jak to jest być kobietą i wiem jak to jest być grubą kobietą.
Moje wybory natychmiast poszły w kierunku tego co mniej mi znane, co jakoś niedostępne. Z moich pofestiwalowych wniosków mogę od razu powiedzieć, że te filmy które wybrałam stosując kategorię obcości sprawdziły się dużo lepiej niż te które wybrałam stosując kategorię potencjalnej bliskości. Zdałam sobie też sprawę, że na festiwalu człowiek często czuje przymus obejrzenia niektórych tytułów – zwłaszcza jeśli tematycznie wydają się być najbardziej zbliżone do jego zainteresowań. Czy jednak naprawdę miałam ochotę oglądać film o Quentinie Tarantino czy o Kubricku? Nie mam nic przeciwko większej dawce wiedzy na ich temat ale czy mając do wyboru tylko kilka filmów powinnam sięgać po te które odpowiedzią mi o czymś co choć trochę znam czy wręcz przeciwnie rzucić się w zupełnie innym kierunku. Prawdę powiedziawszy mój ostateczny filmowy wybór udowodnił mi, że w życiu festiwalowym zdecydowanie ważniejsza jest osobista intuicja niż jakaś kategoria bliskości. Przynajmniej w moim przypadku.
Zaczęłam mój festiwal od estońskiego filmu „Dramatyczny rok”. Młoda bohaterka, która dotychczas była w teatrze tylko dwa razy w życiu, w ramach eksperymentu ogląda przez rok wszystkie estońskie przedstawienia i je recenzuje. Została wybrana do eksperymentu w ramach castingu i jest to jej pierwsza poważna praca. Film ma nam opowiedzieć o wpływie sztuki na jednostkę – i po części to robi. Jednocześnie jednak pokazuje nam, że drzwi do sztuki zawsze prowadzą przez osobistą wrażliwość, że do jej odbierania potrzeba kompetencji, ale nawet kompetencje nie przebiją osobistych intuicji. Przyglądając się bohaterce nietrudno dostrzec, że przemawiają do niej pewne treści i pewna stylistyka – która rzeczywiście świadczy o dobrym guście i wyczuciu. Mimo, że sam eksperyment może wydawać się ciekawy to bohaterka wypada dużo bardziej interesująco. Może dlatego, że mamy poczucie, że to dziewczyna, która powinna w tych teatrach przesiadywać już od dawna. Ostatecznie jednak jest coś ożywczego w oglądaniu osoby, która podchodzi do sztuki bez całego bagażu założeń wdrukowanych przez edukację czy socjalizację w określonym środowisku. Co interesujące, film sprawnie unika pewnego podejścia „z kamerą wśród zwierząt” czy patrzenia z góry na niedoświadczoną recenzentkę. Wręcz przeciwnie – wydaje się ona być jedną osobą na widowniach, która naprawdę widzi przedstawiane jej spektakle. Jednocześnie jako osoba, która przez lata dzieliła się codziennie swoimi kulturalnymi przeżyciami mogłam zobaczyć jak bardzo myślenie o sztuce cały rok może wpłynąć na osobę która ją piszę. Film ma jedyną słuszną puentę która pokazuje, że takie eksperymenty mają sens choć nie powinny dotyczyć tylko jednostek.
Z dziewczyny w teatrze przeskoczyłam jeszcze dalej od siebie, do filmu „Pogrzeb Stalina”. To niesamowity film, w którym reżyser montuje na nowo materiały zebrane przez 120 kamerzystów (w całym ZSRR) w dniach poprzedzających pogrzeb Stalina. Materiały przez nich nakręcone zostały wykorzystane pierwotnie do filmu propagandowego, ale tu zmontowane na nowo pokazują coś… niesamowitego i przerażającego. Tym co zafascynowało mnie w tym filmie to fakt, że mamy do czynienia z podwójną czy nawet potrójną reżyserią. Pierwszymi reżyserami są ludzie, którzy układają rzeczywistość pod stalinowską propagandę. To jak ludzie są kierowani do głośników, do składnia wieńców, przemów w zakładach pracy, do obejrzenia ciała Stalina. Te same frazy, które padają z ich ust – to wszystko należałoby włożyć do kategorii reżyserii rzeczywistości. Na tą wyreżyserowaną rzeczywistość nakłada się oko kamery. Bardzo wyraźnie widać, że kamery widzą to co chcą zobaczyć. Jednym z bardziej przejmujących przykładów takiej reżyserii, jest moment, kiedy kamera przemyka po twarzach osób, które mijają ciało Stalina. Widać wyraźnie, że osoba robiąca zdjęcia szukała w tłumie emocjonalnych reakcji – wyławiane są łzy, kapelusze w dłoniach, chusteczki przy twarzach. Tylko raz kamera łapie starszą panią, która się żegna krzyżem. Na tą reżyserię nałożona jest reżysera twórcy dokumentu, który doskonale jest świadom co chciano tymi zdjęciami uzyskać. Dodając do tego muzykę, wybierając konkretne ujęcia daje nam porażający obraz. Tak dalece przetworzona rzeczywistość wydaje się właściwie nierealna a przecież … to wszystko się wydarzyło (wydarzyło się też dużo więcej ale o ludziach stratowanych w czasie uroczystości pogrzebowych wtedy nie mówiono). Film jest porażający – głównie w pokazywaniu absolutnie nieprzebranych mas ludzkich, ale też w tym że jest niemalże niemy. Informacje są szczątkowe a zadania jakie padają z ust czy to robotników czy to polityków są równie przezroczyste i pozbawione głębi. Jest to jednak wciągające i porażające. No i lepsze jeśli zna się trochę historii. Ja znam trochę historii ale chyba wolałabym obejrzeć ten film z moim tatą który by mi powiedział dokładnie nie tylko kto jest kim ale też kto za kilka lat straci wszystko.
Wyrywając się z tego ponurego świata (wciąż jednak uważam dokument za niesamowity i poruszający) postanowiłam iść właśnie w zgodzie z pewnymi założeniami i obejrzeć dokument o komediach romantycznych. „Komedia Romantyczna” była moim największym zawodem tego festiwalu. Film teoretycznie ma nas przeprowadzić przez historię i popularne tropy komedii romantycznych. W istocie jest jednak zdecydowanie zbyt powierzchowny (cała historia skomplikowanego gatunku zajmuje autorce jakieś dziesięć minut) ale też… filmoznawczo kulawy. Autorka wskazuje pewne stereotypy jakie pojawiają się w komediach romantycznych – dotyczących ról płciowych i wyglądu, ale poza tym nie jest w stanie stworzyć żadnej głębszej refleksji. W całym filmie ani razu nie pojawia się refleksja nad zależnością między komedią romantyczną a melodramatem (moim zdaniem konieczna, bo komedia romantyczna wypełnia lukę w sercach po wielu melodramatach), nie ma tam w ogóle refleksji na tym, jak ważna w kształtowaniu miłości romantycznej jako nadrzędnej wartości jest komedia romantyczna. Pojawiały się uwagi dotyczące reprezentacji czy klasy społecznej, ale brakowało pytania – dlaczego pod względem ekonomicznym komedia romantyczna jest tak wypłaszczona (jak mawia mój ojciec – o klasie średniej to komedia romantyczna o robotniczej komedio-dramat). Poruszył mnie też fakt, że autorka opisuje filmy zupełnie nie należące do gatunku jako komedie romantyczne nie podając nawet swojej własnej definicji gatunku. Wyszło z tego takie pomieszanie z poplątaniem i tak płaskie wnioski, że aż przykro się patrzy. Do tego realizacyjnie cały film budził mój sprzeciw bo składał się z mnóstwa montaży i jakichś głosów zza kadru. Montaże często wypaczały sens scen jakie ze sobą zestawiono, zaś głosy zza kadru były trochę jakby się podsłuchiwało kilkoro znajomych którzy luźno mówią o jakimś gatunku filmowym bez przygotowania. Nieco zirytował mnie też fakt, że autorka wymienia całą listę zupełnie niszowych jej zdaniem filmów a ja do wszystkich dotarłam bez problemu, więc chyba za dużo tu własnego przeżycia by móc mówić o jakimś sensownym dokumencie o całym gatunku. Bardzo się zawiodłam.
Ponieważ pracuję w mediach (ależ to brzmi) to zawsze interesują mnie produkcje o ludziach związanych z mediami. Zdecydowałam się więc obejrzeć dokument o jednym z najsławniejszych dziennikarzy telewizyjnych, specjaliście od wywiadów, jakim był Mike Wallace. „Niezniszczalny Mike Wallace” to portret zarówno skomplikowanego mężczyzny, jak i dziennikarza. Dla mnie najciekawsza w tym reportażu była refleksja, nad tym jak zmieniały się media amerykańskie (a za nimi światowe) w drugiej połowie XX wieku. Mike Wallance pokazywany jest tu jako twórca wywiadu, który zamiast być grzeczną wymianą zdań i uprzejmym wypytaniem o rzeczy mało problematyczne, stawał się swoistym dziennikarskim przesłuchaniem. Patrząc na dziennikarza (który nie jawi się jako człowiek szczególnie przyjemny) łatwo ulegamy pokusie patrzenia na niego jako na ostatniego sprawiedliwego, człowieka uprawiającego prawdziwe, trudne i niewygodne dla rozmówców dziennikarstwo. Jednocześnie jednak pozostaje aktualnym pytanie czy to nie od niego zaczęła się ta przemiana kultury telewizyjnego dziennikarstwa która prowadzi nas do telewizji FOX gdzie dziennikarze po prostu krzyczą na swoich gości. Doskonały film pod względem refleksji nad zmieniającymi się obliczami mediów, choć trzeba się nieźle orientować w historii amerykańskiego kina i dziennikarstwa. Osobiście byłam zaintrygowana choć bohatera całego zamieszania, chyba zresztą w zgodzie z intencjami autorów, nie za bardzo polubiłam. Porządny film, ale mam wrażenie, że nie dla wszystkich. BTW jest ciekawym komentarzem do tego filmu fakt, że ostatnią zupełnie chaotyczną debatę prezydencką w USA prowadził Chris Wallance czyli syn bohatera filmu.
Kolejny film wybrałam ponownie kryterium potencjalnej bliskości, ale szybko zaskoczył mnie wrzucając mnie do świata którego zupełnie nie znam. „Influencer. W pogoni za lajkami” nie brzmi jak ciekawy film. Ale ten dokument Hulu, który w oryginalne ma tytuł „Jawline” wcale nie mówi o „influencerach” a właściwie – mało mówi o nich z takiego nudnego punktu widzenia. Bohater „Jawline” to ubogi chłopak z niewielkiej mieściny, dla którego jedyną szansą jest zdobycie internetowej popularności. Chłopak jest sympatyczny, szczery, dzieli łóżko z bratem (bo wyraźnie na więcej nie ma miejsca) kocha swoje kotki, i chce żeby wszyscy byli szczęśliwi. Jest do tego przystojny i ma – niemal idealną jak na internetowe warunki linię szczęki. Po drugiej stronie skali są mieszkający ze swoim managerem internetowi celebryci (czy mikrocelebryci) równie młodzi co nasz bohater. Muszą pozować do zdjęć, nagrywać filmiki i pojawiać się na wydarzeniach gdzie krzyczą na nich miliony fanek. Film dość dobrze pokazuje mechanizm eksploatowania młodych chłopaków, marzenia o wyrwaniu się z biedy (jak dobrze że ktoś w końcu dostrzegł, że social media są dla niektórych tym samym co zostanie aktorem wiele, wiele lat temu). Niesłychanie ciekawe jest też słuchanie tego co w filmie mają do powiedzenia fanki internetowych celebrytów. Odrzucane przez rówieśników, rodzinę, czasem społeczeństwo znajdują w tych pięknych chłopcach w sieci substytuty braci, przyjaciół czy chłopaków. Im dłużej ogląda się film tym bardziej widać że problemem młodzieży nie jest to, że są celebryci tylko to jak wygląda ich szkolna codzienność. Inna sprawa, że to doskonale pokazuje mechanizm wyzysku w rozrywce – doskonale znany od dekad. To co przeżywają chłopcy nie bardzo różni się od tego co przeżywały przez lata młode dziewczyny szukające pracy w Hollywood. Film dobrze pokazuje, że świat zawsze żeruje na tych którzy są młodzi, naiwni i pragną się wyrwać z dotychczasowego życia. Naprawdę dobry dokument.
Jeśli mowa o doświadczeniach, które nie są mi bliskie – kolejnym filmem po który sięgnęłam był „Mój Rembrandt”. To jest film perełka. Splatają się tu trzy historie. W pierwszej – Jan Six entuzjastyczny dziedzic fortuny, i miłośnik sztuki jest właściwie pewien, że znalazł na aukcji nieznany dotychczas obraz Rembrandta. W drugiej – szukający kasy na podatki Eric de Rothschild, postanawia sprzedać dwa swoje obrazy Rembrandta które od dzieciństwa wisiały nad jego łóżkiem. O to czy obrazy zostaną we Francji czy wrócą do Holandii rozpoczyna się muzealniczo dyplomatyczna gra. No i wątek trzeci to historia tego jak Książę Buccleuch posiadacz przepięknego zamku, posiadłości i obrazu Rembrandta postanawia go przewiesić z jednego pokoju do drugiego. Te trzy historie przeplatane są refleksjami na temat rynku sztuki i prywatnych kolekcjonerów. Może brzmieć dziwnie ale szybko zobaczymy jak wygląda wojna o kupienie bezcennych obrazów, historia Jana Sixa i jego Rembrandta to jazda bez trzymanki i temat na doskonały film z wątkami sensacyjnymi. Cudowny jest też wątek księcia który po prostu przewiesza swój bezcenny obraz. Oglądałam film z olbrzymim zaciekawieniem, jednocześnie zadając sobie co chwilę pytania o wartość sztuki, prawo do kolekcjonowania bezcennych dzieł i o to czy Rembrandt powinien wisieć nad czyimś kominkiem. Nie ukrywam – jeden z moich ulubionych filmów festiwalu, bo opowiadając o czymś zdałoby się niewielkim dotyka bardzo ważnego tematu – czym jest prawo posiadania wybitnych dzieł sztuki.
Pozostając w świecie posiadania i wybitnych dzieł – postanowiłam obejrzeć film o antykwariuszach z Nowego Jorku. Po angielsku szło to po prostu jako „Księgarze” ale po polsku już jako „Księgarnie Nowego Jorku”. To dokument z jednej strony cudowny z drugiej – zmuszający do myślenia. Czy oglądamy taki przedłużony nekrolog, czy też w księgarniach, księgarzach i książkach jest jeszcze życie. Jednocześnie to film, który w pewien sposób obezwładnia. Patrząc na niesamowite, olbrzymie często bezcenne zbiory nie sposób nie zadumać się nad tym jaka jest wartość książki, ile ich w świecie jest i dlaczego mimo niesamowitych starań nawet nie dotkniemy samego czubka góry tego co przeczytać można. Nie ukrywam też, że ponownie włączył mi się czerwony alarm kiedy słyszałam o sprzedawaniu pierwszych wydań biblii Gutenberga bo dla mnie jest jasne że wszystkie istniejące egzemplarze powinny być w bibliotekach. Zresztą nie ukrywam – niesamowicie patrzy się na rynek starej książki w kraju, który nigdy nie spłonął. Musze jednak przyznać, że najbardziej zauroczyli mnie sami bohaterowie filmu tytułowi księgarze, ten specyficzny rodzaj ludzi, których cieszą tylko książki i bez pełnych półek czują się nadzy. Kocham zdanie jakie padło w tym filmie, że swego czasu najważniejsze księgarnie w Nowym Jorku prowadzili niscy, zakurzeni żydzi, którzy obruszali się, kiedy ktoś chciał kupić od nich książkę, bo prowadzili księgarnie po to by móc bezkarnie czytać. Nie powiem, nie widziałam zdania bliższego moim marzeniom i doświadczeniom. Inna sprawa to kiedy w filmie pojawił się wątek kolekcjonowania książek zdałam sobie sprawę, że u mnie w rodzinie jest przechodni bakcyl kolekcjonerski. Moja mama zbiera książki o wychowaniu i dobrych manierach – najlepiej z XIX wieku. Ja z uporem maniaczki staram się kupować wszystko co wychodzi o kinie w Polsce. Każda z nas wchodząc do antykwariatu płynie do swoich półek (nigdy nad tym nie myślałam, ale właśnie do mnie doszło, że posiadanie „swojej” półki w antykwariacie chyba nie jest oczywiste. A jednocześnie zawsze mi się wydawało, że każdy taką ma). Zresztą nie ukrywam – jako że od dziecka byłam uczona, że najlepsze miejsce, do którego można trafić to antykwariat oglądałam ten dokument trochę jakbym wracała do domu.
Z uroczych antykwariatów Nowego Jorku skoczyłam w czasie, choć nie w przestrzeni do świata bardzo odległego i tak niesamowicie bliskiego, że niemal się przestraszyłam. Film „Jak przetrwać zarazę” to dokument obejmujący działanie grupy ACT UP pomiędzy wybuchem epidemii AIDS pod koniec lat 80 a połową lat 90 kiedy w końcu udało się znaleźć dość skutecznie działające leki. Film jest poruszający głównie dlatego, że widać w nim tyle współczesności, że po raz kolejny można poczuć, że nie ma nic nowego w historii, tylko wciąż mamy w kółko to samo. Mamy więc zarazę, która dziesiątkuje ludzi, zarazę, na którą nie ma lekarstwa. Amerykański prezydent gra w golfa całe lato a ludzie umierają. Mamy mniejszości seksualne, marginalizowane, i przez to nie leczone, które walczą o swoje prawa. Patrząc na to jak działa ACT UP nie trudno dostrzec podobieństwo z tym co dzieje się w Polsce. Nie dlatego, że to działania jeden do jednego takie same. Ale jednocześnie ci ciągle działający aktywiści, których wciąż się aresztuje ostatecznie wywierają presję. Coś robią. Nikt chyba nie powie, że powinni siedzieć cicho i umierać. No może nie nikt, bo w filmie widzimy katolickich biskupów, którzy w środku śmiertelnej epidemii AIDS potępiają stosowanie prezerwatyw. Mamy też dość dobrze pokazany problem z tym jak działają te wczesne cudowne leki, których dobrze nie przebadano, i jak naciskanie na uzyskanie leku jak najwcześniej może być mieczem obusiecznym. Przede wszystkim jednak ten film jest moim zdaniem doskonałym zapisem niesamowitej, porażającej frustracji wynikającej z tego jak państwo traktuje ludzi, o których uważa, że są „sami sobie winni”. Nie ukrywam, że oglądałam ten film z poczuciem, że jest przerażająco aktualny, ale też – jeśli mogę to powiedzieć z odrobineczką optymizmu – motywujący. Od lat osiemdziesiątych do dziś społeczność gejowska (zwłaszcza gejowska) dokonała niesamowitego postępu. Mamy pierwsze wyleczone osoby z AIDS, które stało się przy okazji chorobą nie śmiertelną, ale przewlekłą. Część osób mówiących w filmie nie spodziewało się, że będą mieli jakąkolwiek przyszłość. A na pewno nie że będzie ona taka. Koła historii jednak się toczą. Szkoda, że tak wielu nie dożyło i nie dożyje by móc to zobaczyć.
Nie obejrzałam żadnego z nagrodzonych na festiwalu dokumentów. Nie obejrzałam żadnego z dokumentów, który umysł i znajomi podpowiadali mi, że powinnam. Zrobiłam sobie mój własny festiwal podpisany pod moją własną wrażliwość. W niedzielę chciałam obejrzeć jeszcze trzy filmy ale zdałam sobie sprawę, że robię klasyczną festiwalową pomyłkę. Nie pozwalam filmom w żaden sposób wybrzmieć, tylko natychmiast czuję potrzebę oglądania następnego. Nie wiem jak wy ale dla mnie takie nadmierne spożywanie filmów zwykle kończy się tym, że coś co zostałoby ze mną na dłużej staje się jakimś wspomnieniem. Jednocześnie poczułam, że oglądając filmy w domu jestem zupełnie wolna i nie mój kalendarz ani rozpiska seansów decyduje co obejrzę tylko w końcu mogę iść dokładnie na to co chcę (choć żal mi takich zupełnie przypadkowych festiwalowych seansów na które się idzie, bo właśnie grają). Patrząc na wielu moich znajomych – byłam na zupełnie innym festiwalu niż oni. Ale wcale mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – dawno mi się tak dobrze nie przeżywało festiwalu filmowego. Nie chciałabym by oglądanie przez sieć stało się normą (jest tyle festiwalowych elementów, do których tęsknię ze brak alfabetu) ale nie ukrywam – było dużo lepiej niż myślałam. Mam nadzieję, że i za rok czeka nas festiwal hybrydowy!
Ps: Jeśli nie zdołaliście obejrzeć filmów na festiwalu i tak zapamiętajcie tytuły. Wiele z nich pojawia się potem w szerokiej dystrybucji, na płytach z wyborem dokumentów z festiwalu czy w serwisach VOD. Tak więc nic nie ginie.