Jest Paryż i jest Paryż amerykanów. O ile Paryż to wielokulturowe, niekiedy zachwycające, niekiedy denerwujące, tętniące życiem, mozaikowe miasto we Francji, o tyle Paryż amerykanów stanowi jego specyficzną kulturową destylację. Nie jest to Disneyland pod Paryżem, ale Disneyland Paryża. Nie ma tam nowoczesnych budynków, brzydkiej pogody i ludzi ubranych jak ludzie. Wszystko zamknięte jest w bańce kulturowych wyobrażeń i specyficznej historycznej narracji. Paryż amerykanów nie istnieje, ale odwiedzamy go dość regularnie. W tym roku wraz z Emily z serialu Netflixa „Emily in Paris”.
Emily to specjalistka od marketingu w Chicago, która w swoim dotychczasowym życiu zajmowała się kampaniami reklamowymi produktów medycznych i domów spokojnej starości. Paryż i Europa nigdy się jej nie śniły, ale kiedy jej szefowa, ku zaskoczeniu wszystkich okazuje się być w ciąży, to właśnie Emily zostaje wysłana do Europy. Nie zna języka, ale ma za to głowę pełną pomysłów, konto na Instagramie z rosnącą grupą fanów, i szafę która wskazuje na to, że niemal wszystkie swoje pieniądze dziewczyna wydała na ciuchy. Emily ma pracować w wykupionej przez amerykanów agencji marketingowej, która zajmuje się wyłącznie najbardziej prestiżowymi markami. A przy okazji może poznać francuzów i uroki Paryża. Kto by nie chciał? Zwłaszcza że szybko się okazuje, że Paryż jest pełen nie tylko pięknych budynków, ale i przystojnych mężczyzn. Kucharz mieszkający piętro niżej? A może właściciel firmy sprzedającej perfumy? Bratanek słynnego projektanta? Profesor semiotyki? Syn posiadaczy winnicy? Czy jakakolwiek kobieta mogłaby się oprzeć tylu urodziwym zadbanym mężczyznom, którzy mówią o seksie zamiast o wynikach zawodów sportowych?
Twórca serialu Darren Star zabiera nas do Paryża nie po raz pierwszy. Ostatecznie jak pamiętacie – wiele lat temu Carrie Bradshaw rzuciła swoje życie w Nowym Jorku, by przenieść się do pięknego – amerykańskiego, Paryża. O ile w Seksie w Wielkim Mieście okazał się, że miasto świateł nie ma nic bohaterce do zaoferowania, to Emily jest od Carrie młodsza i bardziej elastyczna – i lepiej daje się przeszczepić na Europejski grunt. Co nie znaczy, że twórcy nie wykorzystają każdej okazji by skonfrontować amerykankę z francuską mentalnością. A właściwie nie tył z francuską mentalnością ale wyobrażeniami na jej temat. Francja w tym serialu to kraj utkany ze stereotypów, gdzie obsługa jest nie miła, ludzie palą na ulicach i nikt nie słyszał o molestowaniu seksualnym. Och jakże piękny to kraj. Jednocześnie sam serial przypomina pod względem narracji inną produkcję Stara – cudowne i kochane przeze mnie „Younger”. Nawet jeśli punkt wyjścia jest inny (w Younger bohaterka udaje młodszą niż jest żeby powrócić do pracy po rozwodzie) to relacje układają się podobnie. Także sama bohaterka jest podobna – pewna siebie, wykorzystującą wszystkie nadarzające okazje, nadrabiająca kreatywnymi pomysłami braki w doświadczeniu. No i atrakcyjna dla niemal wszystkich mężczyzn, których spotka. „Emily in Paris” brak jednak lekkości „Younger” i dobrego dobrania obsady. Jest też ostatecznie mniej ciekawa pod względem perypetii bohaterki – o ile osadzone w świecie wielkich wydawnictw „Younger” umiało jakoś skomentować przedziwny świat wydawniczych perypetii o tyle marketingowe czy influencerskie przeboje Emily raczej nikogo nie ruszą. NIe trudno się domyślić, że taką a nie inną pracę dostała bohaterka głównie po to, żebyśmy mogli oglądać to co w Paryżu najpiękniejsze – pokazy mody, premiery eleganckich zegarków i perfum. Inne elementy fabuły też wydają się znajome – podobnie jak w „Younger” bohaterka ma też skomplikowane relacje ze swoją wymagającą szefową. Choć oglądając jeden serial można się spodziewać, że i w tym drugim po kilku sezonach obie będą najlepszymi przyjaciółkami. Fakt, że w pierwszym sezonie pojawia się kilku właściwych mężczyzn spośród których trzeba wybrać tego najwłaściwszego też nie jest niczym nowym.
Wróćmy jednak do samego Paryża, który jest tu fascynującym przetworzeniem istniejących motywów. Zacznijmy od tego, że można odnieść wrażenie, że dla samej Ameryki Paryż zawsze będzie symbolem starej Europy. Równie interesującej i hermetycznej co odrzucającej i zamkniętej. Pisałam wcześniej o Paryżu amerykanów a nie amerykańskim, bo nie chodzi mi o miasto jako miejsce spotkania amerykanów z europejskością. Choć wizualnie go kolonizują to jednak samo miasto jest atrakcyjne tak długo jak jest kulturowo odmienne.
Paryż w amerykańskim kinie kojarzy się z kilkoma bardzo różnymi tropami. Jest to miasto pamiętające wojnę (i sami amerykanie pamiętają powojenny Paryż, a właściwie pamiętali) – tam gdzie armaty grzmią prawie jak serce (a może serca jak armaty). Paryż jest też miastem w którym jest więcej przeszłości niż w całych Stanach Zjednoczonych razem co pięknie skomentował u siebie Woody Allen w „O Północy w Paryżu” doskonale pokazując jak bardzo Paryż jest przestrzenią wspomnień lepszych czasów. Przy czym trochę jak u Allena – jest to wspomnienie o czasach, kiedy w stolicy Francji pojawiał się Hemingway, czy F. Scott Fitzgerald. Jeśli Amerykanin naprawdę chce być twórcą i człowiekiem zadającym kluczowe pytania musi udać się do Paryża. Ten wątek znajdziecie i w „Amerykaninie w Paryżu” jak i w dużo nowszym sezonie „Marvelous Mrs Maisiel” gdzie ojciec głównej bohaterki staje się w Paryżu kimś zupełnie innym niż w Nowym Jorku. Legenda Paryża wypełnionego pamięcią, Paryża intelektualistów nakłada się na romantyczną wizję miasta miłości. Niemal każdy romantyczny film rozgrywający się w Europie a zawierający amerykańskich bohaterów musi ich zaprowadzić do Paryża (no może poza Rzymem to jedyne miejsce, w Europie które ma jakąś romantyczną historię). Miłość i Paryż stanowią oczywisty związek i nawet rozsądne bohaterki jak np. Andrea z „Diabeł ubiera się u Prady” stracą głowę, gdy tylko dotkną Paryskiego bruku. Oczywiście, że w romantycznej trylogii o zagadanych uczuciach Linkletera (tu mowa o „Przed zachodem słońca”) bohaterowie muszą w końcu porozmawiać o swoim romantycznym związku spacerując ulicami Paryża i pływając po Sekwanie. W kontekście naszego serialu warto jeszcze pamiętać o Paryżu jako o mieście transformacji. Tu przypomina się Sabrina – film z Audrey Hepburn (choć jest też mało udany remake) gdzie dziewczyna wyjeżdża do Paryża by powrócić jako młoda ciekawa, i wyrafinowana kobieta, gotowa zjadać na śniadanie męskie serca. Piszę o tym filmie i tym tropie bo dla Emily wyjazd do Paryża też stanowi takie „kształcenie amerykanki”. Ostatecznie, gdzie dziewczyna ma się nauczyć manier jak nie w Paryżu (co ponownie przypomina nam, że ten wątek pojawiał się już np. w „Małych kobietkach”)
Niekiedy Paryż jest miastem dla przyjezdnych niebezpiecznym – zamkniętym, obcym, zbyt pokrętnym by je rozwikłać. Tak jest we „Franticu” Polańskiego. No ale właśnie – tu o Paryżu mówi emigrant Europejski – bardziej świadom, wielowymiarowości miasta. Co nie zmienia faktu, że rozgrywa swoją historię korzystając ze swoistej naiwności i otwartości francuskich turystów. Jeśli dla amerykanów Paryż miałby skrywać jakąś tajemnicę to prędzej będzie to tajemnica do rozwikłania w Luwrze – jak w „Kodzie Da Vinci”. Oczywiście to nie wszystkie obrazy Paryża – miasto często występuje w filmach katastroficznych czy sensacyjnych (jak np. „Tożsamość Bourne’a”) ale zwykle niekoniecznie jest wtedy bohaterem co symbolem tego, że coś rozgrywa się w Europie. Jeśli chcesz zasygnalizować, że gdzieś w Europie spadała bomba zrzucasz ją na Paryż a nie na Berlin. Berlina nikt ci tak szybko nie rozpozna za oceanem.
Oczywiście trzeba tu nadmienić, że cały czas mówimy o obrazie Paryża przefiltrowanego przez wrażliwość białych zamożnych amerykanów. Taki Paryż jako idealne miasto Europy jest sprzedawany od lat młodym i mniej zamożnym amerykanom jako miasto, które trzeba zobaczyć i umrzeć. Tak jak niejedna europejska dziewczyna marzy o Nowym Jorku – jako mieście, gdzie dzieje się wszystko tak Paryż jest taką idealną europejską przestrzenią dla znudzonych amerykanów. Kolor skóry jest też bez znaczenia, bo dla wielu czarnoskórych amerykanów Paryż był (i niekiedy wciąż jest) swoistą przestrzenią ucieczki przed rasizmem. Dobrze posłuchać co miał do powiedzenia na ten temat James Baldwin dla którego nawet obecny we Francji rasizm był czymś zupełnie innym niż rasizm amerykański. Jednak ta narracja jest jak zwykle w amerykańskiej kulturze popularnej poboczna. Zresztą nawet w „Emily in Paris” miasto jest niepokojąco homogeniczne – tak jakby mieszkańcy Paryża składali się wyłącznie z białych francuzów, urodzonych najdalej w Normandii czy w jakimś pałacu. Nie jest to zróżnicowany wielokulturowy Paryż pełen francuzów pochodzących z Afryki, Algierii i wielu innych państw świata. To biały Paryż, dla białych ludzi.
Jednocześnie przez lata ustaliła się wizualna reprezentacja Paryża. O ile we Francuskich filmach zobaczymy bloki, metro, tłumy na ulicach, sieciowe sklepy i knajpy, o tyle w kinematografii amerykańskiej Paryż jest wizualnie dość zamknięty i nieciekawy. Składa się z kilku, kilkunastu czystych ulic, widoku wieży Eiffla, mostów i bulwarów nad Sekwaną. Ewentualnie kawiarnianego ogródka. Jest wyłącznie miastem znanych marek, i ekskluzywnych butików. Choć Carrie mogła wywalić się na twarz w butiku Diora w Paryżu to wciąż nie potknęła się na progu sieciówki. Bohaterka „Emily in Paris” wspomina, że w młodości oglądała „Gossip Girl”. Tam też bohaterki udały się do Paryża, by robić zakupy w drogich butikach, jeść makaroniki i o ile pamiętam – zapoznawać przedstawicieli europejskiej rodziny królewskiej w Musee d’Orsay. Gdybym miała wskazać do jakiej wizualnej reprezentacji Paryża najbardziej odwołuje się „Emily in Paris” to właśnie do tej z „Gossip Girl”. Paryża bogatego, pocztówkowego, pełnego obcokrajowców i ludzi, którzy przyjeżdżają do Paryża na zakupy. To miasto bez zabytków i muzeów (sama Emily nigdy nie wybiera się nawet do tych najbardziej fotogenicznych) ale za to z doskonałymi miejscami na kampanie marketingowe. To miasto jak dekoracja. Konieczne by bohaterka mogła zaznać „francuskości” ale na tyle bezpiecznie okiełznane, by widz amerykański nigdy nie spotkał się z Paryżem prawdziwym, którego obraz byłby nieco zbyt skomplikowany. Ostatecznie jak wspomniałam – Paryż amerykański jest pięknym kulturowym symulakrum – nie gorszym niż Disneyland.
Wróćmy jednak do samej Emily i jej spotkania ze stereotypowymi francuzami. Nie da się ukryć, że sam serial bywa w swoim przywiązaniu do konfrontowania postaw życiowych nieco denerwujący. Głównie dlatego, że przy spotkaniu dwóch kultur miło patrzeć na wymianę myśli, poglądów i postaw życiowych. Sama Emily wydaje się jednak na francuskość dość obojętna i cały serial właściwie staje się nie tyle pochwałą życia w Paryżu co pochwałą uczenia Europejczyków amerykańskiego stylu życia. Z jedną różnicą – wydaje się, że obecność w Paryżu pozawala się Emily wiązać z nieco większą grupą mężczyzn. Choć przyznajmy, że wątek kobiety, która nieświadomie sypia z siedemnastolatkiem powinniśmy już dawno uznać za mało śmieszny. Nie był śmieszny w latach 90 w „Przyjaciołach” i nie jest śmieszny obecnie. Tak na marginesie. Emily która jest śliczna i entuzjastyczna, i każdy mężczyzna natychmiast ją rozumie ma w sobie niewiele profesjonalizmu i można nawet zrozumieć, dlaczego jej szefowa, kreowana tu na zołzę, wcale za nią nie przepada. Gdyby nie boska moc scenarzystów, którzy uczynili z Emily postać nieodpartą dla każdego mężczyzny pewnie doprowadziłaby agencję do bankructwa.
Zresztą tyle miejsca co Paryżowi można byłoby poświęcić temu jak serial próbuje nam pokazać Europejskie podejście do seksu. Można byłoby po obejrzeniu filmu dojść do wniosku, że żadna z Francuzek nigdy nie była feministką, a pojęcie molestowania seksualnego istnieje tylko w Stanach Zjednoczonych. Więcej, ma się wrażenie, że sami francuzi niczym w słabym paszkwilu myślą tylko o seksie, ewentualnie o tym, że należy uświadomić kobiecie, że jest seksowna. Emily oczywiście jest kobietą nowoczesną, więc najpierw poinformuje wszystkich o tym czym jest seksizm i „me too”. Potem zaś będzie sypiać z facetami, ile chce, bo jesteśmy w Paryżu. Czego jej nie żałuję (bo mężczyźni wszyscy urodziwi wielce) ale dobrze pokazuje to pewną ciekawą konstrukcję mentalną twórców. Z jednej strony chcieliby, żeby francuzi byli bardziej purytańscy i cywilizowani (ostatecznie w ich filmach dzieją się rzeczy straszne i kobiety pokazują biust) z drugiej – chętnie korzystają z tropu, że co dzieje się na francuskiej ziemi to zostaje na francuskiej ziemi. Fabularnie jest ciekawiej, gdy francuskie żony chętnie godzą się na kochanki swoich mężów – bo to wywołuje szybsze wachlowanie się amerykańskiej widowni.
No właśnie – kiedy oglądamy amerykański Paryż pada pytanie – gdzie w tym wszystkim jesteśmy my. Z jednej strony Europejczycy – choć innego niż francuzi sortu, z drugiej – dzieci amerykańskiej narracji. Większość z nas odwiedziła tylko ten amerykański Paryż, nigdy nie czując specyficznego zapachu francuskiej ulicy i nie zastanawiając się – czy w tym mieście są jakiekolwiek kosze na śmieci. Widz taki jak my czuje jakąś wewnętrzną sprzeczność. Z jednej strony budzi się pragnienie obrony Europy przed amerykańskim najeźdźcą, z drugiej – romantyczna wizja miasta, do którego przecież my też chcemy jakoś uciec z tej naszej ponurej Europy. Co ciekawe, wizja Francji przedstawiona w „Emily in Paris” skutecznie omija amerykański wpływ na kulturę francuską. W jednej z bardziej niedorzecznych scen, dwóch znajomych z pracy Emily tłumaczy jej że francuzi gardzą amerykańskimi komediami romantycznymi i dobrymi zakończeniami. Wszak wszystko musi się kończyć źle i pokazywać cierpienie. Tu każdy obserwator francuskiego kina popularnego radośnie się roześmieje, bo francuskie komedie romantyczne – choć pod wieloma względami bardziej kreatywne i wyzwolone, starają się przecież odtwarzać głównie schematy kinematografii amerykańskiej. Amerykanie dominują więc kulturowo, ale na potrzeby własnej rozrywki udają, że cały świat nie jest poddany ich kulturze. Nie mieliby bowiem z kogo się wtedy śmiać i komu się dziwować. Paryż amerykanów nie może być amerykański. Zresztą w ogóle ten serial jest ciekawy pod tym względem, że potrafi zahaczyć o pewne fenomeny, ale nigdy się nad nimi głębiej nie pochyla. Najlepszą przyjaciółką Emily w Paryżu okazuje się zamożna Chinka uciekająca przed planem na życie swoich rodziców. Postać Mindy byłaby idealnym punktem wyjścia do jakiejś refleksji nad tym jak Paryż stał się nieco innym, ale też miastem ze snów dla Chińczyków. No ale niestety – to jest serial, który na taką refleksję nie znajdzie miejsca między kolejnymi sukienkami.
Nie ukrywam – obejrzenie serialu nie było dla mnie nieprzyjemne, choć kilka raz skrzywiłam się jak typowa europejska zmuszona do słuchania amerykanów. Jednocześnie – jak sami widzicie zafascynowało mnie w serialu niemal wszystko o czym on nie jest. Jednak nawet bez tej refleksji – którą mogłabym snuć jeszcze długo – można się przy serialu dobrze bawić. Ten kulturowy eskapizm w najwyższej formie wydaje się niezamierzenie skrojony pod świat, gdzie lotniska są zamknięte. Emily, grana przez uroczą Lily Collins, ubiera się pięknie, kroczy przez pocztówkowy Paryż pewnie i jest otoczona przez przystojnych mężczyzn, którzy chcą jej pokazać świat, suknie, kluby i wnętrza swoich apartamentów. A Emily na wszystko się zgadza nie tracąc przy tym pewności siebie, poczucia humoru i idealnej fryzury. I im szybciej się godzimy się na to, że to wszystko nie istnieje tym lepiej się bawimy. Ostatecznie jesteśmy w Paryżu amerykanów. Najpiękniejszym mieście na świecie, które nie istnieje.
Ps: Nadal uważam że najciekawsze byłoby wysłanie Emily do Berlina, gdzie musiałaby się spotkać z wizją uporządkowanych Niemców, mogłaby spotkać lokalnych antyfaszystów, pójść do lekarza i nie zapłacić za to ani grosza, i dowiedzieć się jak nawigować życiem i uczuciami w tak cudownie dziwnym i kolorowym mieście jakim jest współczesny Berlin. Och o ile ciekawsze byłby jej przygody.