Tegoroczny Festiwal w Gdyni przypominał, zdecydowanie bardziej niż zeszłoroczny, że Polska to kraj w którym najważniejsze pytanie zawsze brzmi – co to znaczy być Polakiem. A największa ucieczka na jaką można sobie pozwolić, to nie zadawać sobie choć przez chwilę tego pytania. I takie były też filmy – rozpięte między tym co polskie a prywatne.
Szukanie wspólnego klucza dla wszystkich pokazanych w konkursie głównym filmów jest zawsze ryzykowne – należałoby bowiem założyć, że twórcy stanowią jakąś grupę która mówi – świadomie czy nie jednym głosem. Ale jednocześnie tegoroczna Gdynia sprawiała wrażenie festiwalu z kluczem – w którym filmy trochę jednak ze sobą korespondują. Z jednej strony wyraźnie widać, że polskość – bardzo różnie definiowana wciąż jest tematem atrakcyjnym – czy to w „Kamerdynerze”, czy w „Zimnej Wojnie” czy nawet w pewnym stopniu w „Klerze” (bo nie ma wątpliwości, że to Kler „nasz” polski). Nie można też zapominać o pokazywanej w konkursie „Twarzy” – Małgorzaty Szumowskiej, która jest przecież niebyt udaną analizą polskiej, wiejskiej mentalności z wielkim Jezusem w tle. Do jakiegoś stopnia nawiązanie do chrystianizacji jako elementu niszczycielskiego i założycielskiego pojawia się w (moim zdaniem bardzo nieudanej) „Krwi Boga” – która próbuje niby rozgrywać się w średniowieczu a w istocie chce być głosem współczesnym, w sporze o to jaka ma być wiara. Z drugiej strony pojawiają się filmy wręcz ostentacyjnie prywatne czy osobiste – jak „Pies z Kotem” – filmowy zapis życiowych potyczek reżysera z rodziną i chorobą. W „7 uczuciach” też mamy powrót do swoistej filmowej terapii jaką od lat uprawia Koterski. W końcu komediowy „Juliusz” ma gdzieś całą polskość i pyta o szukanie prywatnego szczęścia.
Ale ten podział nie jest taki prosty – nie ważne czy Bajon czy Pawlikowski – dziś wielką historię i wielkie pytania zadaje się przez historie małe i prywatne. Jeden związek, jedna rodzina, jedno małżeństwo. Kamerdyner niby chce być kinem wielkim i epickim ale jednocześnie – trzyma się blisko swojej rodzinnej historii. Zimna Wojna bardziej niż podziałem Europy martwi się murem stojącym na przeszkodzie szczęśliwego związku bohaterów. To intrygujące jak bardzo współczesne kino nawet starając się podejmować tematy wielkie, wciąż wraca do prywatności, zgodnie z założeniem, że historie osobiste są nie mniej ważne niż historia z politycznych gabinetów czy wojskowych frontów. Wszystko co wielkie rozgrywa się zarówno w tej „prawdziwej” historii, jak i w historii prywatnej – nie mniej burzliwej choć nieco bardziej kameralnej. A jednocześnie, to zbliżenie ma pozwolić na więcej niejednoznaczności – pokazanie niuansów które – kiedy spoglądamy na szerszą historyczną panoramę często giną. To ciekawe, że im bardziej historia staje się w Polsce jednoznaczna, tym bardziej kinematografia pragnie niuansu. Szlachetne pragnienie – choć nie będę ukrywać – nie zawsze się udaje.
To zapętlenie w uciekaniu od publicznego w prywatne i w ciągłym zadawaniu sobie pytania – kim jesteśmy i skąd przybywamy (serio człowiek by pomyślał, że po tylu latach Polacy mają jakąś odpowiedź a my coraz bardziej nie wiemy) sprawia, że tegoroczny festiwal był bardzo Polski. Z zeszłorocznego wyjeżdżałam z miłym przekonaniem, że tytuł taki jak „Atak paniki” mógłby powstać właściwie wszędzie i wszędzie mógłby rozegrać się w bardzo podobny sposób. W przypadku tegorocznej Gdyni odniosłam wrażenie, że wszystko co widziałam było niesłychanie tutejsze. Najgłośniej omawiany film festiwalu czyli „Kler” z całą pewnością jest tytułem nie tylko zrealizowanym na potrzeby polskie ale też na potrzeby polskie tego roku. Smarzowski zrobił ten jeden z rzadkich filmów, które są ważne zanim ktokolwiek go jeszcze zobaczył. Choć „Jak pies z kotem” może się wydawać na pierwszy rzut oka bardzo uniwersalne – to jednak nie da się ukryć, że jest to film z kluczem, zaś klucz dostępny jest wielbicielom polskiego kina. Z kolei teoretycznie oddalona od współczesnych realiów „Krew Boga” traci najwięcej kiedy twórcy próbują zrobić z niej film kosmopolityczny pozbawiając go jednocześnie jakiegokolwiek zakorzenienia w rzeczywistości. „Juliusz” teoretycznie wyciąga rękę w kierunku historii dość uniwersalnej ale jednocześnie, to przecież nasz krajowy nieudacznik – z naszym krajowym brakiem perspektyw jako nauczyciel, i z nasza krajową wódeczką podlewającą rodzinną historię. Niby przesłanie takie ogólne, a jednak żeby śmiać się z Chyry jako dyrektora podstawówki to trzeba być stąd.
Czy ta „polska choroba” (określanie które moim zdaniem doskonale pasuje do wiecznej polskiej potrzebny autoterapii) na Festiwalu to coś złego? Niekoniecznie. Wiadomo, że czasy są trudne a jeszcze trudniejsze jest pojęcie co to takiego Polak i Polska (definicja płynna wciąż zawężana od zewnątrz i rozpychana od środka) więc dobrze, ze kino w jakiś sposób odnosi się do tego co dzieje się w sercach i duszach widzów. Dawno nie było zresztą festiwalu na którym tak wiele by rozmawiano nie o jednym ale o kilku tytułach – co zresztą jest o tyle ciekawe, że nagrodzona Złotymi Lwami „Zimna wojna” wywołała na samym festiwalu już najmniej emocji – bo wszystko co było o niej do powiedzenia i napisania, powiedziano i napisano wcześniej. To chyba największy problem kiedy festiwal rozpoczyna się właściwie z ustalonym zwycięskim filmem – co prawda nie oznacza to, że nie było szans by jakakolwiek polska produkcja przebiła „Zimną Wojnę” pod względem kunsztu reżyserii, czy samej opowiedzianej historii, ale trzeba przyznać, że „Zimna Wojna” z naszymi wewnętrznymi lękami rozprawiła się najbardziej światowo. Jeśli Polskie kino chciałoby się pokazać za granicą od swojej najładniejszej strony to nic dziwnego że film Pawlikowskiego wygrywa (zresztą został, słusznie, polskim kandydatem do Oscara – i moim zdaniem powinien zostać dostrzeżony, choć na nagrody bym raczej nie liczyła).
Co ciekawe – tegoroczna Gdynia mogła być nieco konfundująca dla tych którzy chcieliby w polskim kinie – a właściwie w sposobie jego finansowania widzieć jasny klucz. Ot chociażby np. „Kler” otwiera logo PISF – co oznacza, że jednak mimo zacieśniających się związków państwa z kościołem, film ten dostał państwowe dofinansowanie. Z kolei „Kamerdynera” otwierają (i zamykają, jeszcze przed obsadą, co wydało mi się skandaliczne) logo spółek skarbu państwa – choć film opowiada o tym jak okrutnie rozprawił się XX wiek ze szlachecką rodziną z pomorza – niemiecką szlachecką rodziną. Oczywiście film podejmuje też ważny motyw polskości Kaszubów – nie mniej – wciąż, jest to film pełen dobrych Niemców, na których ucieczkę przed Armią Czerwoną widz czeka w napięciu. Nie zagłębiałam się w kwestie finansowania polskiej kinematografii – a przynajmniej nie robiłam tego w ostatnich latach – ale przynajmniej dotychczas udało się zrealizować kilka niekoniecznie płaskich ideologicznie filmów przy państwowym finansowaniu. Czy to znaczy, że uścisk państwowej ideologii nie jest tak mocny? Może, choć wydaje mi się, że to raczej problem braku alternatywy dla niepokornych filmowców którzy zawsze chcą zadawać niewygodne pytania. Produkcjami realizowanymi poza tym kręgiem festiwalowego karnetu się raczej nie wypełni.
Warto na koniec podkreślić, że co się da wyczuć w Gdyni – a może w ogóle w Polskim kinie – to zwiększającą się reprezentację kobiet. Jak może wiecie w tym roku w jury festiwalu było więcej kobiet niż mężczyzn. Do tego podpisano zobowiązanie które do 2020 roku postara się wyrównać liczbę kobiet i mężczyzn w Polskim przemyśle filmowym. Dodatkowo prezentowano filmy reżyserek, bez czego się już właściwie żaden polski festiwal odbyć nie może, bo przecież nie sposób już teraz zrobić poważnego festiwalu polskiego kina bez prezentacji osiągnięć reżyserek. To zresztą dla mnie olbrzymi powód do dumy że w Polsce za reżyserię coraz częściej biorą się kobiety – to jedna z tych barier, która została jeszcze do przełamania a którą koniecznie przełamać trzeba, bo jednak im więcej perspektyw tym lepiej.
Na koniec muszę stwierdzić, że jednak oglądanie filmów na Festiwalach – zwłaszcza tych największych – sprawia, że ma się zupełnie inną perspektywę. Po pierwsze – nagle cała polska kinematografia kilku miesięcy zostaje ściśnięta do kilku dni, przez co zupełnie inaczej ocenia się jakość każdej produkcji (Kamerdyner oglądany w kinie pewnie broniłby się dużo lepiej niż wciśnięty między kolejne produkcje zdecydowanie lepiej i sprawniej zrealizowane) . Po drugie – atmosfera festiwalowa – niezależnie od wielkości festiwalu, jest upajająca – nie tylko dlatego, że przez chwilę nic się tak nie liczy jak kino, ale też przez specyficzne poczucie krótkotrwałej wspólnoty. Jeśli człowiek siedzi w kawiarni w centrum festiwalowym to może ulec nieco mylnemu przekonaniu, że wszystkich interesuje kino. Ech.. miłe marzenie. Po trzecie w końcu – krytyk (duże słowo, na wyrost) taki jak Zwierz, zamknięty w czterech ścianach z laptopem czuje się niekiedy dziwnie, kiedy orientuje się, że może ze swoją wygłoszoną w przedsionku sali opinią, wpaść na aktora który w krytykowanym właśnie filmie grał. Być może to nie jest takie złe przekonać się że twórcy oglądanych filmów istnieją, choć jednocześnie – o ile łatwiej mieć do nich pretensje kiedy są bytami niezmaterializowanymi.
Ostatecznie mogę powiedzieć, że mimo moich niekończących się problemów z Polskim kinem – tegoroczna Gdynia była „jakaś”. Nie wiem może polska kinematografia potrzebuje narodowych sporów i wewnętrznych podziałów żeby kwitnąć. Może jak filmowcom jest zbyt wygodnie to i filmy wypadają słabiej. Trudno powiedzieć, ale mam wrażenie że dobrze idzie rodzimym twórcom w ostatnich latach. I tylko czekam aż znajdą sobie nowe pytanie nad którym się będą biedzić. Bo ta Polska to taki nużący temat.
Ps: Już jutro 25.09 o godzinie 19:00 Czytu Czytu powraca z audycją Live – jeśli chcecie nas posłuchać czy obejrzeć to koniecznie padajcie na Youtube Podsłuchane albo na nasze wydarzenie na Facebooku.