Nie masz ci kina wojennego bez okrętów podwodnych. Trudno się dziwić – trudno o większe, niemal sceniczne wyczucie dramaturgii – niewielka przestrzeń, liczne zagrożenia, ograniczona załoga, nikt nie wejdzie, nikt nie wyjdzie. Widza można w tej klatce zamknąć wraz z załogą i rozegrać przed nim wojenny dramat. O ile się ma na dramat pomysł. Niestety „Orzeł. Ostatni patrol” pomysłu nie ma.
Sama historia polskiego okrętu podwodnego jest tak ciekawa, że to już drugi film jaki o nim mamy. Mało kto poza pasjonatami pamięta bowiem film „Orzeł” z 1958 roku, który koncentrował się na historii ucieczki okrętu z internowania w Tallinie. W nowym filmie o tych wydarzeniach nie ma mowy. W ogóle o żadnej historii okrętu mowy nie ma – jesteśmy na jego pokład wrzuceni z bardzo niewielkim zasobem informacji. Pewnie niejeden widz mógł się na sali głowić jak to właściwie się stało, że w czerwcu 1940 roku, kiedy Brytyjczycy ewakuowali się z Dunkierki w ich flocie służył polski Okręt. Film jednak tego nie tłumaczy, jakby zupełnie nie zainteresowany tym by widz wiedział cokolwiek więcej. Co jest o tyle ciekawe, że choć „Orzeł” to okręt znany to trudno uznać jego dzieje za absolutną wiedzę powszechną. Rzekłabym nawet, że pewnie większość osób nie ma zielonego pojęcia o „Orła” istnieniu a co dopiero o jego wojennych losach.
Jeśli widz ma się rozeznać w dynamice życia załogi, najlepszym byłby ktoś komu ową załogę się przedstawia. Tu jednak element wyjaśnień, nowemu narybkowi, jest niewielki, sprowadza się do wymienienia kilku danych technicznych, pokazania ważnego wskaźnika ilości dwutlenku węgla w powietrzu i przekazania, że to Okręt nowy i sprawny. Tyle. Resztę musi sobie widz doczytać sam z serii epizodów, które zajmują pierwsze 45 minut filmu. Teoretycznie to wystarczająco dużo czasu by pokazać nam bohaterów, ich motywacje, historie, różnice pomiędzy nimi i to, dlaczego na tym statku służą. Teoretycznie, bo w istocie – ani reżyser, ani scenarzysta nie mają za bardzo pomysłu jak to zrobić. Coś tam ktoś rzuca, że ma poważne zamiary wobec jakiejś dziewczyny, ktoś miał zegarek po dziadku co walczył w powstaniu styczniowym, ktoś je galaretkę we własnej kajucie. Wciąż jednak są to postaci zupełnie nie napisane, stłoczone na niewielkiej przestrzeni, ale pozbawione charakterów. Gdyby nie fakt, że obsada składa się ze znanych aktorów to wszyscy mogliby się widzowi zlać w jedno.
Jest to o tyle ciekawe, że widać tu pomysł na to jak pokazać klaustrofobiczną przestrzeń i duchotę wnętrz okrętu podwodnego. Oczywiście – znajmy proporcje – nie jest to „Das Boot” ale wciąż – mamy tu całkiem niezłe operowanie przestrzenią. Co pewien czas dostajemy ujęcia kręcone jakby z zewnątrz okrętu, które jednak wcale nie dodają przestrzeni, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej ją zacieśniają. Do tego niekiedy dziwne kadry, przypominające najbardziej zdjęcia z kamery przemysłowej – jeszcze bardziej odkształcają tą zamkniętą, duszną i nieprzyjazną (zwłaszcza gdy nie można się wynurzyć) przestrzeń. Problemu nie stanowi, też sam pomysł by skupić się na tym ostatnim nieszczęsnym patrolu. Jasne, jak wspomniałam przydałoby się więcej kontekstu, ale poza tym – konstrukcja filmu nie wychodzi poza tradycyjne kino wojenne. Ostatecznie – nawet jeśli nie dzieje się bardzo wiele, to widz wie jakie są stawki. Jest tu zresztą kilka scen dobrych jak te, w których trzeba dźwignąć okręt i wcale nie jest pewne czy to się uda, a wydaje się wręcz pewne, że to już koniec.
Na nic jednak niezłe zdjęcia, prosta konstrukcja i uczucie klaustrofobii skoro w tym wszystkim, nie czujemy się zaangażowani. Na ekranie rzeczy się dzieją, ale dzieją się postaciom zupełnie obcym, pozbawionym charakteru. Słuchamy poleceń, patrzymy na zroszone potem czoła, ale to wszystko jest tak bardzo pozbawione emocji, że w pewnym momencie zaczyna nawet nużyć. Bo ileż można oglądać jak coś się dzieje, ale nie za bardzo nas obchodzi komu się to dzieje. Fakt, że mamy jakąś grupę nieznanych nam postaci utrudnia zaangażowanie emocjonalne. Trudno też je czuć wobec polskich marynarzy, bo ich tam nie ma. Są znani aktorzy w marynarskich mundurach. Gdy nie napiszesz komuś postaci, to ostatecznie – dostajesz po prosu grupę ludzi w kostiumach. To największa bolączka filmu. Ale też do pewnego stopnia zaskoczenie. Wydawać by się mogło, że to będzie najprostsze. Nawet gdyby motywacje były bardzo klasyczne – patriotyzm, chęć zemsty, rodzinna tradycja – byłoby to coś co w tych dekoracjach by zagrało. A tak po prostu mamy film pozbawiony kluczowego elementu. Jednocześnie można niekiedy dojść do wniosku, że pojawienie się niektórych motywów (jak wspominanej postaci kobiecej) służy przede wszystkim temu żeby uniknąć jakiejś podskórnej homoerotyczności całej sytuacji. Serio nie trzeba być wielkim teoretykiem kina by wiedzieć, że wystarczająco duże zagęszczenie męskich postaci w zamkniętej przestrzeni zawsze ostatecznie ma takie podskórne prądy (i zapewniam was że jakiś krytyk o tym za dwadzieścia lat esej napisze).
Co więcej – jest w tym filmie kilka elementów które są naprawdę dobre. Ot chociażby fakt, że wszystko rozgrywa się w 1940. Przewaga Niemców jest miażdżąca, informacje podawane przez radio z Polski są coraz gorsze. Właściwie nie ma żadnego promyka nadziei. Jakby tak pociągnąć ten motyw, jakby przypomnieć o tej chwili w historii, w której zakończenie wojny i przegrana Niemców wydawała się właściwie niemożliwa – byłoby to ciekawe przypomnienie nam, że bohaterowie nie maja jeszcze naszej wiedzy i ich sytuacja jest dużo bardziej dramatyczna niż możemy to czuć wiedząc co będzie dalej. Ale tego – skądinąd ciekawego wątku film nie podejmuje, a właściwie nie ma go jak podjąć – musiałby bowiem najpierw stworzyć swoich bohaterów a na to nie ma najwyraźniej ochoty albo zabrakło umiejętności. Nie można też mówić o jakimś ciekawie zrysowanym bohaterze zbiorowym – wszystko tu jest rozczłonkowane, blade i pozbawione jakiejś życiowej energii.
Tym bardziej szkoda obsady. Bo rzeczywiście można dojść do wniosku, że zebrano tu młody (wciąż jeszcze, będę się upierać, że młody) polski kwiat aktorski. Tomasz Ziętek kontynuuje misję podbijania polskiej kinematografii. Tu ciekawie obsadzony w roli kapitana – trochę gra na przekór takim wojenny schematom, gdzie kapitan musi wyglądać najstarzej, żuć proch i dusić delfiny gołymi rękami. Jego kapitan to człowiek spokojny, kulturalny, myślący, rzekłoby się – przedwojenny. Ponownie szkoda, że to postać zupełnie nie rozwinięta – trochę nie wiemy skąd się wziął i dokąd mógłby zmierzać. Antoni Pawlicki gra nawigatora i początkowo wydaje się, że może ta postać będzie miała jakiś charakter – ale nie, ostatecznie jest to tylko pomysł na postać a nie postać sama w sobie. Z kolei bohatera granego przez Mateusza Kościukiewicza poznawałam wyłącznie po swetrze. Co uznaję za ostateczną klęskę prowadzenia postaci pierwszoplanowych, kiedy kluczowe okazują się różnice w garderobie. Przez chwilę myślałam, że bohater grany przez Zawieruchę będzie miał jakiś charakter, ale jedyne co dostaliśmy to jakieś szczątki, niedopowiedzianej wyrwanej z kontekstu opowieści o jakiejś dziewczynie, dodane chyba tylko po to by było wiadomym, że nasi bohaterowie widzieli kobietę na oczy. Na koniec Tomasz Schuchardt gra twardego marynarza i w sumie jest w tym najwięcej „czegoś” ale na zbudowanie całej postaci za mało. Aż chce się powiedzieć, że najwięcej emocji przekazuje w tym filmie Woronowicz, którego bohater po prostu cały czas siedzi i nasłuchuje. To nasłuchiwanie przynajmniej jest ciekawe.
Przyznam – dawno już nie widziałam takiego przypadku jak „Orzeł. Ostatni Patrol”. To nie jest film złożony z dobrych elementów (sam pomysł by skupić się na tych nie do końca znanych losach ostatniego patrolu), budowanie napięcia, budowanie atmosfery zamknięcia, ale po prostu brakuje mu tego co kluczowe. Świadomości, że film musi być o czymś. Tu zaś brakuje i bohaterów jednostek, i bohatera zbiorowego i nawet sam okręt nie zostaje na bohatera wykreowany. Mamy więc film, który jest tak zaskakująco pusty, że po jego seansie, aż chce się wzruszyć ramionami. I pod tym względem jest to produkcja, która w fascynujący sposób przypomina, co w historiach jest najważniejsze. Muszą być o kimś. Inaczej mamy tylko refleksję, że okręty albo pływają, albo toną i nie jest to tak poruszające jak się twórcom wydaje.