W „Słoniu” nikt nie mówi słowa gej. Nikt tu nie mówi o homoseksualistach i chyba nikt nie zna skrótu LGBT. Te słowa nie przejdą przez gardło nikomu na Podhalu. Mówi się najwięcej nie mówiąc, czasem rzucając obelgą, czasem milcząc w niedopowiedzeniu. Czasem się nic nie mówi i uda, że samo zniknie. Czasem się nic nie mówi, tylko idzie na żywioł. Czasem coś się sączy z telewizora jako tło prywatnych rozterek. Mylnym byłoby jednak uznanie tej niemocy za ograniczoną wyłącznie do bohatera czy chłopaka, w którym się zakochuje. Niemoc jest tu powszechna, a słoni w klatce więcej niż się może wydawać.
Przyznam – zaskoczył mnie „Słoń”. W ostatnich latach opowieści o gejach (bo lesbijek w polskim kinie wciąż niewiele), zwłaszcza o gejach w małych społecznościach (choć nie tylko), układały się plus minus w tą samą opowieść o lokalnym uprzedzeniu i wewnętrznym pragnieniu wolności. Cierpienie wpisane w taką egzystencję, brało się z uprzedzeń i niesprawiedliwości, zaś ponure zakończenia zwykle miały nas przekonać, że być gejem znaczy cierpieć i być na to cierpienie skazanym. Kamil Krawczycki w swoim pełnometrażowym debiucie stara się ten schemat nieco naruszyć – pokazując, że pewne bolączki człowieka uwięzionego w swoim życiu wcale nie są powiązane wyłącznie z orientacją seksualną.
Bartek zajmuje się niewielkim gospodarstwem na Podhalu. Siostra wyjechała do Norwegii szukać lepszego życia. Matka po tym jak ojciec zniknął z horyzontu pije i dziwaczeje. Bartek jest pracowity – zajmuje się gospodarstwem, wieczorami pracuje w karczmie, poza tym kocha konie i ma nadzieję prowadzić własną stadninę. O kształcie jego życia przesądza przede wszystkim relacja z matką, której nie może zostawić. Nie jako kolejny mężczyzna po ojcu, który wyjechał i nie wrócił. W dość monotonne życie wkrada się coś nowego, gdy do wsi wraca Dawid – syn sąsiada, przyjeżdża posprzątać dom po zmarłym ojcu. Dawid wyjechał dawno, życia zaznał. Ojcem się nie zajmował. I właśnie to relacje rodziców i dzieci – pytanie, co dzieci są winne swoim rodzicom a rodzice dzieciom, stanowi jeden z kluczowych elementów tej opowieści. Im dłużej przyglądamy się niewielkiej dynamice miasteczka – miłej sąsiadce, zajmujące się swoją matką z demencją, napięciu między Bartkiem a jego matką – tym bardziej staje się jasne, że w tych niewielkich miejscowościach – pewne węzy pętają wszystkich. Tu każdy musiał podjąć decyzję, bo w tej przestrzeni nie jest się po prostu – trzeba zdecydować – zostajesz czy uciekasz.
To chyba najciekawszy aspekt filmu – pytanie o to do jakiego stopnia ma się prawo do ucieczki. Bartek nosi w sobie jakąś pretensję do siostry, która zwiała, jednocześnie podzielając jej marzenie by udać się w świat. Dawid opuścił ojca, i choć miał ku temu powody, wydaje się, że wciąż chodzi za nim może nie poczucie winy, ale poczucie, braku spełnienia. Matka Bartka chce go za wszelką cenę trzymać przy sobie – i też możemy ją zrozumieć – wyjazd syna pozostawi ją zupełnie samą. Jednocześnie – trochę jak słowo gej, także słowa – strach i samotność nie przechodzą przez gardło. Nie ma miejsca na mówienie wprost o tym co człowiek czuje i czego się boi. Może się jedynie starać kogoś przekupić, przygiąć, przymusić, powołać się na obowiązki i obietnice. Muszę z resztą stwierdzić, że oglądając film nie mogłam się opędzić od myśli, że jakkolwiek oficjalnie ów świat ostrze okrucieństwa kieruje ku odmienności, to w istocie najbardziej przydusza tradycją kobiety. To ostatecznie im zawsze przypada obowiązek zostać, wrócić, być. Mężczyźni w tym świecie są trzymani na sznurku, kobiety na łańcuchu. Choć nie jestem do końca pewna czy taka była intencja reżysera.
To wyjście poza prosty schemat romansu niemożliwego (który miejscami przypomina klasykę takich melodramatów jak „Piękny kraj”) wydaje się największym plusem filmu. Ostatecznie nie mamy tylko decyzji związanej z orientacją, ale rozłożenie tego na całą społeczność. Bartek ma pewnie więcej motywacji by wyjechać czy uciec niż jego sąsiadka – ale w pewnym momencie swojego życia być może oboje stawali przed podobnymi wyzwaniami. Zgadzam się, z tymi, którzy krytykują wizję, że ucieczka to happy end. Ale jednocześnie – dawno nie było ( o ile w ogóle był) w polskim kinie filmu, który dawałby choć cień szansy na coś dobrego. Tylko ból i cierpienie. Bo wiadomo, dopiero wtedy jest szlachetnie.
Mam pewne zastrzeżenia, które kładę na karb tego, że oglądam film debiutancki. Jest kilka scen zbyt wprost, bez których widz by sobie poradził a napięcie trwałoby nieco dłużej. Jednocześnie jednak – muszę pochwalić, za pewne drobne niedopowiedzenia. Jak jeden z kolegów Bartka, trzymający się z dresami, który patrzy na niego odrobinę za długo i odrobinę za bardzo. Nic tu nie jest powiedziane wprost i dopowiedziane, ale można się domyślać, że nie dla wszystkich wszystkie tajemnice są równe. Pod koniec film ma moim zdaniem o jedno zakończenie zbyt wiele, zwłaszcza, zapowiadana od początku nieco symboliczna scena, wydaje się nadmiarowa, ale znów – jestem w stanie wyobrazić sobie reżysera (a także scenarzystę), który się wyrabia i ów naddatek ścina. Ma też film kilka fragmentów zabawnych, lżejszych i kilka dialogów tak normalnych jak dawno nie brzmiało polskie kino. Ponownie – te plusy jednak wygrywają u mnie z minusami.
Bardzo polega reżyser na swoim aktorze w głównej roli. Trudno się dziwić – Jan Hrynkiewicz gra tu naprawdę dobrze. Pomijam już że młody aktor ma chyba najlepsze kości policzkowe w obecnej polskiej kinematografii. Udaje się dzięki niemu powiedzieć dość dużo bez zapisywania dialogów. Do tego jest to postać w jakiś sposób niejednoznaczna – nie jest to ktoś bojący się siebie, walczący ze sobą. Wręcz przeciwnie – można odnieść wrażenie, że Bartek jako jedna z niewielu osób w otoczeniu wie kim jest i czego by chciał. Jedyne co go krępuje to fakt, że wszyscy czegoś od niego chcą. To właśnie w tych scenach osaczenia przez sytuacje w jakiej się znalazł Hrynkiewicz wypada najlepiej. Odnoszę wrażenie, że bez niego film nie byłby tak niejednoznaczny i nie udałoby się tak dobrze wybrnąć ze wszystkich potencjalnych mielizn. A jest ich trochę, bo ponownie – film staje trochę w szranki z narracjami, które znamy z kinematografii zachodniej (co od razu wymusza porównania).
Na koniec – mam wrażenie, że odbiór tego filmu w pewnym stopniu zależy od dostrzeżenia jego pewnej gatunkowości. Na przestrzeni ostatnich lat wytworzył się swoisty podgatunek melodramatu, którego bohaterami są członkowie społeczności LGBTQA. Zgodnie z klasycznymi zasadami – bohaterów musi łączyć uczucie, ale na ich drodze muszą stać przeszkody. Ich namiętność musi być wielka (stąd film nie unika scen seksu, co wciąż jest pewną nowością w polskim kinie nie hetero) ale przeszkody pozornie nie do pokonania. Pewne elementy muszą być przerysowane, by emocje i problemy pojawiły się w najbardziej wyostrzony sposób. Nawet przestrzenie tych dramatów nie mogą być zbyt codzienne. „Słoń” korzysta z pięknych przestrzeni i krajobrazów Podhala, są nawet konie, i piękna grzywka bohatera opadająca na oczy. Ba, jest nawet śpiew przy rozstrojonym fortepianie, więc nic co melodramatyczne nie jest twórcy obce. To wszystko sprawia, że film choć unika najprostszych rozwiązań – pięknie podejmuje formalne wymogi takiej opowieści. A to zrozumienie, nie tylko co się opowiada, ale i jak – niekoniecznie jest tak oczywiste w polskim kinie.
Jako recenzentka nie mogę powiedzieć, że „Słoń” to film wybitny i pozbawiony wad. Ale jako osoba na widowni, która została zaskoczona, nawet wzruszona i która pod sam koniec dostała to na co od dawna czekała, mogę wam powiedzieć, że film ten pewnie trafi do jakiejś mojej kategorii produkcji, do których będę wracać. I tak czasem recenzent i widz mogą się ze sobą nie zgadzać. Ale widzem jest się całe życie a recenzentem tylko bywa.