Pierwszą scenę „Kosa” znamy wszyscy. Po pustym polu biegnie człowiek. Nie musimy wiedzieć kim jest, by rozpoznać w nim uciekiniera. W tej przygarbionej sylwetce, w tej desperacji i pragnieniu wyrwania się jak najdalej do przodu. Uciekającego człowieka rozpoznamy bez pudła. Tak samo jak odczytujemy ucieczkę, natychmiast rozpoznajemy pogoń. Szybszą niż ten kto stara się zbiec, niebezpieczną, spoglądającą na zbiega z końskiego grzbietu. Cały ten obraz natychmiast przenosi nas do wielu produkcji, gdzie widzieliśmy wśród amerykańskich pól bawełny niewolnika uciekającego od okrutnego pana. Ale to nie Ameryka, to podkrakowskie pola. Ten, który zbiega jest pańszczyźnianym chłopem, ten który goni – polskim szlachcicem. Zupełnie co innego. Chyba, że właśnie uciekasz. Wtedy właściwie to samo.
Maślona sięgając po schematy dobrze nam znane z amerykańskiej kinematografii, wpisuje Kościuszkę w ramy filmowego gatunku. Nie dostajemy tu rekonstrukcji powstania, wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, nie będzie przysięgi na rynku w Krakowie, nie będzie chłopskich batalionów. Na razie Kościuszko wraca po latach do Polski, by przygotować powstanie. Zanim ruszy do Krakowa, gdzie zacznie się historia, musi zatrzymać się na chwilę w dworze i rozmówić ze sprzymierzeńcami. Wieczór nie potoczy się jednak dokładnie tak jak zawodowy rewolucjonista mógłby oczekiwać. W położonym na uboczu dworku, przy jednym stole zasiądzie niespodziewana grupa. Od czarnego Amerykanina, ordynansa i przyjaciela Kościuszki, przez rosyjskiego oficera, który właśnie z oddziałem stanął w dworze, po lokalnego szlachcica, który ma własne interesy w tym czy Kościuszce uda się do Krakowa dotrzeć.
Im dłużej siedzą przy tym stole różne persony, tym bardziej mieści się przy nim cała ówczesna (a może nie tylko ówczesna) Polska. Jest bezczelny rosyjski oficer, wygłaszający nigdy nie zmieniające się zdania o imperialnym duchu Rosji i jej obowiązkach względem wschodnich sąsiadów (których trzeba trzymać krótko, bo nie umieją ani wygrywać, ani siedzieć cicho). Znajdzie się przy stole miejsce na kawałek sporu o dziedziczenie, ale też na szlachecką dumę i niedolę pańszczyźnianego chłopa. Przy stole zasiądzie wdowa po oficerze, którą łatwo kochać, gdy zajęta (być może tak jak łatwo kochać Polskę, gdy właśnie jej na mapie zaczyna brakować). Napięcie rośnie, a dookoła dworu rozwija się świat, gdzie ludzi jest zawsze więcej niż wolności, a ten kto dostanie w swoje ręce władze nad drugim człowiekiem zawsze jest o krok od demoralizacji.
Wydawać by się mogło, że najbardziej obcym w tym świecie będzie czarny żołnierz, mówiący po angielsku, ale wbrew pozorom – nie jest tak trudno Polskę zrozumieć. Ostatecznie, gdy były niewolnik i pańszczyźniany chłop podciągną koszule, to obaj mają na plecach blizny. Nie ma znaczenia czy biją cię pałką czy batem, na plantacji czy na podwórku szlacheckiego dworu. Skóra bliźni się tak samo, zostawiając na całe życie znaki. Bardziej nie z tego świata wydaje się sam Kościuszko. Zestawiony z Polską szlachtą nie jest w stanie zakrzyknąć wraz z nimi „jakoś to będzie”. Posadzony przy stole z rosyjskim oficerem, będzie się uśmiechał i zachowywał spokój, póki nie przyjdzie mu mówić o ludzkim nieszczęściu i o wolności. Co ciekawe – mogłoby się wydawać, że ta otwartość Kościuszki, jego mentalna obcość wobec świata, który go otacza to pobożne życzenie współczesnych. Ale przecież tak nie jest – gdy się czyta Kościuszkę, gdy patrzy się na jego gesty – na to, że rzeczywiście miał czarnego ordynansa, w odezwach zwracał się do kobiet, sprzeciwiał się niewolnictwu, w chłopach widział ludzi (co przecież nie było oczywiste), to jawi się nam on jako postać niezwykła. Także dlatego, że przypominająca, że w przeszłości zawsze byli ludzie, którzy nie myśleli tak jak inni. Takie postaci uświadamiają nam, że w każdym historycznym okresie pojawiały się osoby, które odmawiały patrzenia na świat przez okulary epoki. Dla Kościuszki wolność była ważniejsza, niż to dla kogo ta wolność ma być.
Dzięki osadzeniu historii w filmowym, nieco komediowym, nieco sensacyjnym schemacie, reżyser skłania widza do wyczuwania umowności całej opowieści. A ta jest konieczna, bo przecież to nie jest scenariusz tylko o Kościuszce i o Rzeczpospolitej u progu kolejnej insurekcji. To film o Polsce jak najbardziej współczesnej, o tym co chcemy o sobie pamiętać a czego nie. Jak bardzo przyzwyczajeni jesteśmy by patrzeć na szlachecki kontusz z podziwem, zapominając, z czyjej krzywdy brały się szlacheckie fortuny. Jak wszyscy chcemy twierdzić, że jesteśmy pod dworkowych kolumn i przeglądać portrety trumienne, a jak wciąż zbyt rzadko zaglądamy do okolicznych wsi, i pytamy – kto w tych szlacheckich polach pracował. I choć obecnie trwa moda by czytać i pisać ludowe historie, to wciąż, gdy się niektóre rzeczy mówi głośno to jak makiem zasiał. Bo przecież lubimy myśleć o sobie o narodzie kochającym wolność. Nawet jeśli słowo naród i wolność mogło znaczyć, zupełnie co innego dla każdego kto w tej Rzeczpospolitej żył.
Nie udałby się „Kos” gdyby twórcy postawili na inną obsadę. Udało się jednak coś co w polskim kinie jest dość rzadkie – gdy bohaterowie siadają przy stole, nikt nie odstaje. Jacek Braciak, jest fantastycznym Kościuszką. Mówi niewiele, głównie obserwuje. A jednak od pierwszych scen pokładamy w nim jakąś nadzieje. Czujemy, że ma plan, że panuje nad tym co wokół niego. Braciak nie jest fizycznie potężny, jest też niższy od innych aktorów, z którymi gra. Ale to paradoksalnie moc tego Kościuszki, która jeszcze bardziej podkreśla jego pewną odmienność, dystans – człowieka na swój sposób delikatnego. Dzięki temu „Kos” bardziej niż o samym Kościuszce, jest filmem dziejącym się wokół Kościuszki co wypada fantastycznie. Bo nie trzeba nikomu tu budować pomników, wystarczy świadomość, że w tym świecie wyrósł człowiek empatyczny i dostrzegający niesprawiedliwość.
Jako rosyjski oficer występuje tu Więckiewicz. Jest dokładnie taki jaki powinien być – niby dowcipny, niby wyluzowany, nieco jowialny, ale przecież tym bardziej przez to niebezpieczny. To ten typ postaci „niedźwiedzia”, jak wiadomo niedźwiedzie są niebezpieczne, bo nie można po oczach rozpoznać, czy obdarzą cię czułością czy rzucą ci się do gardła. I taki jest grany przez Więckiewicza Dunin. Nie pierwszy raz w kinie widzimy tą postać, ale polscy aktorzy umieją grać tą rosyjską butę i arogancję w fantastyczny sposób. Do tego, o ile Kościuszko Braciaka wydaje się zajmować tylko tyle miejsca, ile potrzebuje, o tyle Dunin Więckiewicza przejmuje całą przestrzeń. Bartosz Bielenia, jako Ignac – chłop mający nadzieję, że w testamencie jego ojca szlachcica znajdzie się klucz do lepszej przyszłości, jest chodzącym uosobieniem desperacji. W jego spojrzeniu jest coś dzikiego, jak zwierzę zagnane w róg, które może już tylko kąsać by się obronić. Z resztą tak traktuje go świat, jak zwierzę do zaszczucia.
Fantastyczni są Łukasz Simlat i Piotr Pacek jako dwie twarze polskiej szlachty. Jeden z wąsem i w kontuszu, niczym z Sienkiewicza, drugi w najnowszej francuskiej modzie, z gestami przywiezionymi z Paryskich salonów. Ale gdy się postawi jednego przy drugim, to wychodzi z nich ta sama pogarda do życia, to samo pragnienie szukania własnego interesu, to samo okrucieństwo, które żywi się bezkarnością. Choć jeden strzela do bażanta w chłopskiej dłoni, a drugi wozi ze sobą najlepsze wina, to ostatecznie – pijani swoim przywilejem są do siebie bardziej podobni niżby chcieli przyznać. Fantastycznie Maślona, ubiera ich w ten kostium (z resztą za fenomenalne kostiumy w filmie odpowiedzialna była Dorota Roqueplo) by potem pokazać, że nic więcej pod nim nie ma. Jeśli chłop zawsze będzie chłopem, tak szlachcic nawet gdy założy zachodnią perukę nie wyrwie się z polskiego sposobu myślenia.
Obok polskich aktorów błyszcz Jason Mitchell. Jego Domingo (wzorowany na prawdziwym ordynansie Kościuszki – to żaden wymysł ot, po porostu historia nie jest tak biała jak zwykli sądzić polscy komentatorzy) to postać przepyszna. Widzowi – zdecydowanie najbliższa, bo podobnie jak my – się tej Polsce dziwuje. Scenariusz cudownie wykorzystuje różnice językowe – pozwalając bohaterowie Mitchella komentować rzeczywistość niemalże spoza kadru. Jednocześnie – to nie jest postać zbędna. Wręcz przeciwnie – pozwala na kluczowe historyczne powiązania a jednocześnie – przypomina, że polska i amerykańska walka Kościuszki nie są od siebie tak różne jak by się to mogło wydawać. Jedne czego żałuję, to że wielu polskich widzów uzna tą postać, za nadmiarową podczas gdy jest ona dla spójności tej opowieści kluczowa.
Na koniec warto wspomnieć Agnieszkę Grochowską, jedyną kobietę przy tym historycznym stole. Scenariusz pozwala nie tylko odegrać jej rolę osoby inteligentnej i opanowanej, ale też przypomina, że w tym świecie, zawsze są jeszcze kobiety, które grają w być może najtrudniejszą partię kart. Co ważne, gdy film podążając za gatunkiem idzie w stronę strzałów, krwi i przemocy, to o Pułkownikowej nie zapomina. Ponownie – postać znacząca dla symboliki całej opowieści, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, że Kościuszko i znaczenie kobiet dla walki o niepodległość umiał docenić.
Mógłby się ten film zawalić pod nadmiarem wątków, gdyby nie precyzja scenariusza. Polskie kino często łamie się pod ciężarem gatunków, próbuje naśladować pewne schematy, ale robi to zwykle niedokładnie, niepewnie i wycofuje się z nich niekiedy zbyt pośpiesznie. Tymczasem scenariusz Michała A. Zielińskiego imponuje konsekwencją. Raz wybrana konwencja zostaje wypełniona aż do końca, nawiązania są spójne, budowanie atmosfery i zagęszczanie intrygi przemyślane. Scenariusz Zielińskiego łączy tropy znane z amerykańskiego kina, z refleksjami, które wybrzmią tylko w Polskim kinie i z nawiązaniami, które zrozumiemy tylko jeśli się karmiliśmy tą samą historyczną narracją. To film napisany tak, że choć wiemy z czego czerpie to cieszymy się tak jakbyśmy widzieli to po raz pierwszy.
„Kos” to w końcu odpowiedź na pytanie czy da się w Polsce robić inne kino historyczne. Trochę wypełnia obietnicę, którą kilka lat temu składała „Magnezja”, że da się opowiadać polską historię tak by wpisać ją w kino gatunkowe. Wtedy nie wyszło, teraz widać, że polska historia jak najbardziej nadaje się do kina, odklejona od lektury, pomnika i konia Wajdy. Choć być może udało się, bo to film o Kościuszce. Bo w Polsce, może nie możemy mieć nic pięknego, ale przynajmniej mieliśmy Tadeusza Kościuszkę. A Kościuszko… on był najpiękniejszy.