Home Teatr Kto opowie twoją historię czyli o „Hamiltonie”

Kto opowie twoją historię czyli o „Hamiltonie”

autor Zwierz
Kto opowie twoją historię czyli o „Hamiltonie”

Obejrzałam „Hamiltona”. Nie powiem wam jak to zrobić, bo nie skorzystałam z żadnych magicznych sztuczek tylko ze znajomości. Nie mniej – obejrzałam „Hamiltona”. Nagranego cztery lata temu, czekającego na ponury rok 2020 by pokazać się niemal (NIEMAL) całemu światu. Obejrzałam „Hamiltona”, musical, który nie ukrywam, znam na pamięć. I cóż mogę wam powiedzieć – mieli rację ci którzy mówili, i mówili nie raz, że niewiele lepszych rzeczy przydarzyło się w ostatnich latach musicalowi.

 

 

Pytanie, które zawsze przychodzi do głowy, jeśli zna się na pamięć musical, który nie ma niemal żadnych linii dialogowych poza tymi śpiewanymi, czy obejrzenie go może czymś zaskoczyć. Wszak od kilku lat doskonale wiedziałam jaka jest fabuła całej opowieści, znałam każde jej słowo, a dzięki licznym urywkom to tu, to tam wiedziałam jaki był pomysł na choreografię, scenografię czy kostiumy. Nie oglądałam żadnych Hamiltonowych bootlegów (uważam to za jedno z większych osiągnięć mojego życia w zakresie korzystania z silnej woli) ale gdzieś tam w mojej głowie odgrywałam sobie sceny z tego musicalu nie raz. Czy więc obejrzenie spektaklu może coś zmienić?

 

Nie będę was tu zwodzić – tak obejrzenie nagranego spektaklu zmienia wiele. Przede wszystkim dużo wyraźniej widać pewne rzeczy, które umykają, gdy się tylko słucha muzyki. Na przykład to jak bardzo postać Burra jest wykorzystywana jako klasyczny musicalowy konferansjer, człowiek, który przemawia zarówno w historii jak i poza historią. Jeden z ciekawszych muzycznie numerów „The Room where it Happens” nabiera nowego wymiaru, gdy w choreografii mieszają się dwie narracyjne funkcje Burra, niemal wszechwiedzącego narratora i ograniczonego swoją pozycją polityka. Druga obserwacja, dzięki przedstawieniu dużo łatwiej zobaczyć jak kostiumy bardzo wyraźnie sygnalizują cztery stadia życia Hamiltona – młodość (brązowy surdut), czas wojny (surdut niebieski), czas polityki (surdut zielony) czas politycznej emerytury (surdut czarny). Ten wizualny podział jest moim zdaniem dużo istotniejszy niż być może nieco arbitralny podział na dwa akty. Zupełnie inaczej patrzy się też na postać Jeffersona, którego swobodne gesty i mimika kreują go jako konkurenta złośliwego i ironicznego, ale w sumie – nie najgroźniejszego. To duży kontrapunkt do niemal zawsze śmiertelnie poważnego Burra.

 

 

Nie da się też ukryć, że dopiero oglądając nagranie można dostrzec jak wiele jest w Hamiltonie humoru schowanego pomiędzy kolejnymi wersami kolejnych utworów. Intonacje, gesty, wchodzenie i schodzenie ze sceny – dużo jest w tym przedstawieniu momentów humorystycznych, tym bardziej ważnych, że stanowiący kontrapunkt do scen nieuniknionej tragedii. Każdy kto zobaczył nagranie wie też, że niemal połowa roli króla Jerzego nie mieści się w jego słowach, tylko w mimice i gestach, a także zaaranżowaniu tych kilku scen, w których król się pojawia. Tu pewnych rzeczy nie sposób usłyszeć i trzeba po prostu je zobaczyć, żeby zrozumieć, dlaczego Jonathan Groff był za swoją rolę nominowany do nagrody Tony. Uroku tej roli nie odda niestety żadne nagranie.

 

Oglądany na nagraniu „Hamilton” ujawnia spójność wizji, ale także – te elementy które można uznać za nowatorskie. Osobiście byłam pod największym wrażeniem dwóch scen. Pierwszej – kiedy w czasie „Satisfied” nagle kaseta przewija się do tył. Zrobienie tego w filmie czy na płycie wydaje się proste. Ale cofnięcie nagrania na scenie, wymaga doskonałej choreografii, gry światłem i jest na swój sposób nowatorskie (nie znaczy, że nigdy wcześniej się to w przedstawieniach nie zdarzyło). Druga scena to moment pojedynku Hamiltona z Burrem. Tu z kolei mamy slow motion, zatrzymaną klatkę, myśli w głowie bohatera które pojawiają się gdy kula niemalże ku niemu leci. Ponownie, było to już robione w teatrze, ale mam wrażenie, że twórcy bardzo dobrze przeskakują pomiędzy możliwościami sceny, a własną, często bardzo filmową wyobraźnią.

 

 

Nagranie pozwala w końcu dostrzec aktorski wymiar przedstawienia. Tu nie ma właściwie żadnych wątpliwości, dlaczego spektakl okazał się tak niewyobrażalnym sukcesem. Lin Manuel-Miranda gra swojego Hamiltona z absolutną pewnością co chce opowiedzieć widzom. Świetnie meandruje, pomiędzy nadgorliwością młodego emigranta, nadmierną pewnością siebie prawnika i polityka i cierpieniem zranionego ojca. Jego Hamilton jest niekiedy społecznie niedostosowany, nieco dziwny i napędzany jakimś intelektualnym ADHD, ale pomiędzy tą bezczelnością i pewnością siebie, jest przede wszystkim szczerość. To jest chyba jedna z najszczerszych teatralnych ról jakie widziałam od dawna. A jednocześnie jak to bywa ze wszystkim co robi Lin Manuel-Miranda jest w tym jakiś dziki entuzjazm, który udziela się wszystkim. Przyznam szczerze, że chętnie zobaczyłabym inne wystawienie tylko po to by dowiedzieć się jak wygląda Hamilton w innej interpretacji pozbawiony tego uroczej nerwowości, którą daje mu Lin Manuel-Miranda. Jednocześnie mam taką refleksję, że chętnie posłuchałabym kogoś z nieco lepszym głosem (co nie znaczy, że nie podoba mi się to nieperfekcyjne wykonanie jakie dostajemy – ono też nadaje charakteru bohaterowi)

 

Trzeba jednak przyznać, że musical nie byłby w połowie tak elektryzujący, gdyby nie Leslie Odom Jr. jako Burr. Pomijam już fakt, że moim zdaniem Odom Jr. ma najlepszy głos z całej męskie obsady. To co wnosi na scenę, charyzma, spokój zestawione z wybuchającymi co pewien czas emocjami, czyni z niego idealnego narratora i kontrapunkt do postaci i gry Lina Manuela-Mirandy. Choć musical każe nam podążać za ideologiczną otwartością Hamiltona, to Burr dzięki doskonałej grze nie zostaje sprowadzony nawet na moment do roli nieciekawego konkurenta. Jego frustracja jest dla nas zrozumiała, a pragmatyczne podejście do polityki, dużo bliższe naszym realiom. Zresztą na scenie najlepiej się dzieje gdy obaj aktorzy spotykają się na scenie i przez moment widzimy jak byłoby wspaniale gdyby mogli się dogadać. Oczywiście spora w tym zasługa słów i poetyckiego geniuszu, ale też – to trzeba umieć zagrać.

 

 

Skoro już jesteśmy przy chwaleniu obsady to Daveed Diggs jako Lafayette/Jefferson wnosi do spektaklu większość wspomnianego humoru, który umyka słuchaczowi a rzuca się w oczy widzowi. Diggs nie tylko ma jedne z najlepszych kawałków do zaśpiewania (kocham „What’d I Miss”) ale też jego bohaterowie najbardziej dynamicznie, i współcześnie reagują na poczynania Hamiltona. Trzeba też przyznać, że Diggs doskonale pokazuje jak niesamowicie działa magia teatru, bo po zakończonym przedstawieniu moglibyśmy przysięgać na wszelkie świętości, że szlachetnego rewolucyjnego Lafayetta z rozpolitykowanym Jeffersonem na pewno nic nie łączy. I niemal nie możliwe, by w czasie jednego spektaklu zagrał go jeden aktor. Zresztą, skoro przy tym jesteśmy to ten „recykling” aktorów sprawiający, że mimo zmiany scenerii mamy tą samą obsadę sprawdza się doskonale. Poza jednym przypadkiem -Anthony Ramos, który jest świetnym Johnem Laurensem oglądany na żywo za żadne skarby nie chciał być dla mnie synem Hamiltona. Ale to jest w sumie drobnostka. Natomiast nie ukrywam – Chris Jackson jest tak niesamowicie dobrym Waszyngtonem (tyle władczej charyzmy, że można by ją zbierać z podłogi i chować po kieszeniach) że chyba jego twarz zastąpiłam w mojej wyobraźni wizerunek prezydenta z jednodolarówki.

 

Zawsze słuchając „Hamiltona” jestem pod wrażeniem, jak musical, który w sumie toczy się wokół grupy mężczyzn na przestrzeni lat, znajduje miejsce na zróżnicowane postacie kobiecie. Osobiście po obejrzeniu spektaklu jestem jeszcze bardziej pod wrażeniem roli Renee Elise Goldsberry. Aktorce udaje się w tych scenach, które ma pokazać w pełni dramat inteligentnej, świadomej kobiety, która musi podejmować decyzje nie tylko sercem, ale i głową. To nie jest wiele scen, ale to jak je gra, jak w każdej swojej scenie pokazuje nam swoją skomplikowaną relację z Hamiltonem – to jest prawdziwa perła. To nie znaczy, że mam cokolwiek złego do powiedzenia o Philipie Soo, ostateczni dzięki niej człowiek płacze pod sam koniec spektaklu, ale oglądając nagranie spektaklu nie miałam wrażenie bym dowiedziała się o Elizie dużo więcej niż wiedziałam słuchając godzinami nagrań.

 

 

Sporo można byłoby napisać o kostiumach w produkcji – które stanowią doskonały przykład jak strój może bardzo wyraźnie sugerować czasy, w których rozgrywa się historia, a jednocześnie – pomagać w prowadzeniu narracji, odmierzać czas, pokazywać nam którzy bohaterowie żyją a którzy przemawiają zza grobu. Do tego to w ogóle jest cudowny przykład grania nawiązaniami do epoki historycznej, bez surowego odtwarzania każdego detalu. Do tego absolutnie perfekcyjne są stroje tancerzy, które z jednej strony tworzą nowoczesne połączenie, z drugiej – wciąż są utrzymane w stylistyce epoki. Nie znam się bardzo dobrze na historii mody, ale dam głowę, że ludzie, którzy się znają mogliby z tych kostiumów wysnuć drugą równoległą narrację (chociażby z zestawienia kolorów, materiałów czy wzorów – zwłaszcza przy konfrontacji Lafayette, Hamilton czy porównaniu niezmiennego stylu Burra, z dojrzewającym stylem Hamiltona).

 

Te wszystkie elementy które odkrywałam oglądając nagranie tylko uwypukliły to co w Hamiltonie jest najlepsze. Czyli muzykę i słowa. Nagranie spektaklu potwierdza tylko jak bardzo pociągające dla widowni jest dzieło dopracowane, przemyślane, można by rzec – kompletne. Jednocześnie „Hamilton” jako musical cudownie wymyka się prostemu zaszeregowaniu. Nie jest edukacyjną przypowiastką historyczną ujętą w rapową formę by przyciągnąć widzów. Nie jest tylko wariacją na temat biografii, ani też jak chcieliby niektórzy, nie jest tylko głosem o znaczeniu imigracji dla losów Ameryki. Siłą Hamiltona jest jego niejednoznaczność. To opowieść przecież nie o jednym, ale o dwóch bohaterach, których losy przeplatają się od pierwszej do ostatniej scenie. O sprawnym polityku i często kompletnie pogubionym człowieku. O tym czy można być idealistą i politykiem jednocześnie. O tym jak się w ogóle robi politykę. O tym jak bardzo siłą napędową dziejów bywa ambicja jednostki. Ale kiedy już wydaje się, że puenta będzie stosunkowo prosta, twórcy zmuszają nas do innej refleksji. Nad tym jak wygląda nasze dziedzictwo, co je kształtuje, kto opowiada historię – tym samym ostatecznie decydując jak zostaniemy zapamiętani. W przypadku Hamiltona, którego biografia nie była dotychczas ulubioną lekturą ludzi na całym świecie, ta refleksja staje się swoistym meta komentarzem do sukcesu musicalu. Ostatecznie ojciec założyciel mógł się wielu rzeczy spodziewać, ale nie tego, że najważniejszą narracją na temat jego życia będzie musical napisany przez entuzjastycznego Amerykanina portorykańskiego pochodzenia.

 

 

Pod koniec „Hamiltona” trudno nie płakać. Tak właśnie jest, niezależnie od tego, ile razy się słuchało musicalu, pod koniec człowiekowi robi się przejmująco żal. Ale przecież nie żałujemy tylko Hamiltona. Żałujemy też Burra. Żałujemy Philipa. Żałujemy Elizy. Żałujemy, że cała ambicja i inteligencja świata, nie są w stanie powstrzymać ludzi, przed złymi wyborami. Że w tej narracji pełnej szlachetnych czynów, i przełomowych decyzji, objawia się tyle samo wielkości, co małości człowieka. Żałujemy, że więcej jest historii urwanych niż dopisanych do końca. Żałujemy świata, który zwykle nie jest w stanie pomieścić wszystkich tych którzy chcą w nim udowodnić reszcie swoją wartość. Żałujemy też samych siebie, bo czujemy, że ten rewolucyjny entuzjazm gdzieś się rozmył, że z obietnicy i nadziei został tylko cień. Żałujemy trochę, że nie ma już Hamiltonów, że sami nie bylibyśmy Hamiltonami, że taki Hamilton jakiego nam opowiedział Manuel-Miranda nigdy nie istniał. Żałujemy tego, że historia, niezależnie od tego kto ją opowiada jest tylko historią.

 

Wiele, wiele lat temu, kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Hamiltonie” nie mogłam uwierzyć, że taką popularnością cieszy się rapowany musical o jednym z ojców założycieli. Brzmiało to jak najgorszy sposób na edukacyjną pogadankę w szkole. Kiedy Lin Manuel-Miranda pierwszy raz zaśpiewał fragment musicalu na kolacji w Białym Domu, to mamy nagranie jak z jego pomysłu śmieją się wszyscy obecni na sali łącznie z prezydentem Obamą. A jednak ostatecznie nie da się ukryć, jeśli było coś czego potrzebowaliśmy pod koniec drugiej dekady XXI wieku, to był to rapowany musical o jednym z ojców założyciel. I nie pytajcie mnie jakim cudem do tego doszło. Nie było mnie w pokoju, w którym to się stało.

 

 

PS: Na sam koniec muszę wam coś wyznać, ale obiecajcie mi, że nie zlinczujecie mnie na żadnej z głównych ulic miasta. Nie lubię utworu „Dear Theodosia”. Rozumiem, dlaczego jest w sztuce, jestem w stanie docenić jego wykonanie, ale jednocześnie – mam poczucie, że to jest jedyny utwór, bez którego mogłabym swobodnie obejrzeć ten musical. Co w sumie nawet mnie niekiedy cieszy, bo mam dowód na to, że jest to dzieło ludzkie, które ma w sobie zawsze odrobinkę niedoskonałości. Tak, żeby Mozart nie czuł się zagrożony.

PS2: Jeszcze jedna uwaga, trochę techniczna, trochę refleksja nad naturą takiego nagrania. Wielokrotnie oglądałam nagrania spektakli i niesłychanie się cieszę, że taka możliwość istnieje. Jednocześnie nie mam najmniejszej wątpliwości, że lęk z jakim podchodzą spece z Broadwayu do nagrań (to przecież dostaliśmy 4 lata po tym jak powstało!) są zupełnie bezpodstawne. Nie ma takiej ilości nagrań, która zastąpiła by teatr. Nie chodzi jedynie o fakt, że nagranie jest reżyserowane (to nawet bardzo, biorąc pod uwagę ilość zbliżeń i wyboru konkretnych ujęć i spojrzeń na scenę) ale też o to, że nie ma takiego nagrania które zastąpiło by emocje które odczuwamy w teatrze na żywo. Nagranie jest super ale absolutnie nie jest czymś w zastępstwie spektaklu. To inny rodzaj poznawania sztuki. Wobec tego wciąż zazdroszczę tym którzy widzieli Hamiltona na żywo i mam nadzieję, że mi samej się też to kiedyś uda. Natomiast refleksję jaką znalazłam w Variety, że nagranie Hamiltona powinno móc dostać Oscara uważam za grube nieporozumienie. To jest teatr i choć nagranie ma reżysera to jednak narracja jest teatralna nie filmowa.  Absolutnie nie należy zrównywać filmowej adaptacji z nagraniem spektaklu. Plus czy Hamiltonowi potrzebny jest jeszcze Oscar? Przecież i tak ma już wszystko

 

0 komentarz
3

Powiązane wpisy

slot
slot online
slot gacor
judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online