Jak może zorientowaliście się po latach lektury tego bloga, Zwierz ma specyficzny sposób doboru filmów które ogląda. Poza pozycjami obowiązkowymi, filmami super bohaterskimi, filmami nominowanymi do Oscara i polskimi komediami romantycznymi na mojej liście wyróżnia się jeszcze jedna pozycja. Filmy źle oceniane. Im niższa ocena produkcji tym większe prawdopodobieństwo, że w przypływie trudnego do wyjaśnienia masochizmu, znajdę się na sali kinowej. I tak było w przypadku niesłychanie nisko ocenianego „Hellboya”.
Od razu mogę wam powiedzieć. „Hellboy” jest filmem dużo mniej nieudanym niż wskazywały by na to aż tak niskie recenzje. Co nie zmienia faktu, że jest filmem absolutnie nieudanym. Z wielu powodów. Pierwszy – najbardziej fundamentalny, to taki, że twórcy chyba nie umieli sami przed sobą dokładnie określić co tak właściwie chcą nakręcić. Z jednej strony, widać było w nich pokusę, by zacząć od nowa, trochę w środku opowieści. To sprawdziło się poniekąd przy trzecim podejściu do Spider-Mana, gdzie nie dostaliśmy scen kąsania przez pająka tylko po prostu akcja ruszyła zakładając że wszyscy mniej więcej wiedzą, że wujek Ben nie żyje. Pozornie „Hellboy” przyjmuje ten sam punkt wyjścia, zakładając poniekąd, że na widowni znajdą się wielbiciele komiksu albo przynajmniej ci którzy widzieli filmy Del Toro. Problem w tym, że niestety – gdzieś po drodze, ktoś stwierdził, że jednak nie można widzom aż tak ufać. I film próbuje wrzucić do tej narracji całą historię pojawienia się Hellboya i odkrycie przez niego prawdziwej natury relacji z ojcem. Co jest wątkiem, na którym w tym filmie nie ma po prostu miejsca. Jednocześnie takie pomieszanie historii „założycielskiej” bohatera z wyrzuceniem nas w środek akcji tworzy wrażenie przeładowania i chaosu. Jest to o tyle ciekawe, że cala pierwsza płowa filmu jest nudnawa.
Tu pojawia się problem drugi. Film już w pierwszych minutach zakreśla nam jaka będzie główna oś konfliktu, więc nie jest to dla widza żadną zagadką. Ale jednocześnie – pojawia się tu mnóstwo wątków pobocznych, które teoretycznie mają zgrać się z drugą połową filmu. Problem w tym, że są po pierwsze nudne, po drugie historia spokojnie by sobie bez nich poradziła. To niesamowite ile jest w tym filmie scen absolutnie zbędnych, czy wręcz powtarzalnych. W pewnym momencie bohater musi podjąć ważną decyzję, tylko po to by po pięciu minutach filmu zostać postawionym przed dokładnie tą samą decyzją. Spokojnie można byłoby te dwie sceny zgrać w jedno. Podobnie w pierwszej połowie filmu sporo jest scen absolutnie zbędnych, które teoretycznie powinny bawić (bo są taką paranormalną nawalanką) ale ponieważ nie mają związku z głównym wątkiem (który wlecze się niesamowicie) to przede wszystkim nużą. Druga część filmu choć absurdalnie głupia jest przynajmniej ciekawsza. Choć ponownie – mnóstwo w niej scen zbędnych.
Film reklamowano jako produkcję gore – gdzie krew leje się gęsto a paskudni przeciwnicy Hellboya są naprawdę paskudni. I z jednej strony – co obiecano to dano, więc flaki i krew goszczą często na ekranie, a pojawiająca się na drugim planie Baba Jaga rzeczywiście nie jest uroczą i piękną postacią. Ale jednocześnie – z gore jest tak, że najlepiej potoki posoki sprawdzają się wtedy kiedy współgrają z nastrojem i tematyką produkcji. Tymczasem nowy Hellboy jest filmem zaskakująco mało klimatycznym. Brakuje w nim elementów horrorowych, absurdalnych czy nawet światotwórcznych. Na pewno jest to pomysł na ekranizację dużo mniej spójny niż w przypadku Del Toro – który swoją wizję rozszerzał ze świata fantastycznego także na świat realistyczny. Tu mamy zaś dość standardowo nakręconą produkcję, do której ktoś dokleił flaki i potwory. I jakoś ten brak spójności sprawia, że cała ta posypka gore, bardziej nudzi niż bawi. Ponownie – jeśli już decydujemy się na takie zagrania w filmie warto by ta obrzydliwość miała w filmie jakąś spójną rolę. Poza potencjalnym wyróżnianiem go z innych podobnych fabularnie produkcji. Zresztą jest to taka obrzydliwość, do której łatwo się przyzwyczaić. Po dwudziestu minutach filmu właściwie się tej krwi i flaków nie widzi a sama stylistyka filmu jest bez tego równie nowatorska co ostatniej nieudanej Mumii.
Problematyczne są także postacie. Sam Hellboy jest po prostu nudny, bo jak każdy tego typu bohater przeżywa konflikty, i ma problem z tym że ludzie nie dostrzegają jego prawdziwej osobowości. Film niby sygnalizuje nam tu wręcz nierozwiązywalny konflikt – czy Hellboy będący częścią świata cieni na pewno powinien stać po stronie ludzi, ale nie koniecznie jest zainteresowany jakimkolwiek pogłębieniem tego pytania. Ostatecznie postaci brakuje jakiejkolwiek charyzmy, i nasz bohater przemieszcza się od sceny do sceny, jak na postać główną przystało. Grający go David Harbour nie ma zresztą żadnego ciekawego pomysłu na tego bohatera. Może to kwestia masy charakteryzacji (która co ciekawe wygląda dużo gorzej niż w filmach Del Toro) a może fakt, że Ron Perlman miał w oczach coś takiego, że można było spokojnie uwierzyć, że jest wrażliwym i zagubionym facetem, ale też demonem z piekła rodem. Harbour jakoś sobie daje radę z graniem zbuntowanego młodzieńca ale kiedy ma być poważniej to wypada to wszystko płasko. Ian McShane gra ojca Hellboya, na totalnym autopilocie. McShane ma taki tryb występów w filmach rozrywkowych, który polega na tym że właściwie wszędzie gra tak samo. Czasem to zdaje egzamin – jak w Johnie Wicku, czasem – jak we wspomnianym Hellboyu sprawia wrażenie jakby aktor tylko czekał na wypłatę. Jednak ze wszystkich postaci w tym filmie najsłabiej wypada Milla Jovovich jako Nimue, czarodziejka i główna przeciwniczka Hellboya. Otóż w interpretacji Jovovich jest to postać pozbawiona jakiejkolwiek charyzmy, charakteru i w sumie wszystkich innych ciekawych cech. To jest dość niesamowite – stworzyć nie dającą się zranić, nieśmiertelną postać, która niesie chaos i zniszczenie i jednocześnie nie napisać jej ani jednej ciekawej kwestii, ani cechy charakteru. Równie dobrze w miejsce Nimue mogłaby być mordercza lampa.
Paradoksalnie najciekawszą parą wydaje się być w filmie dwójka drugoplanowych bohaterów. Sasha Lane jako Alicja, i Daniel Dae Kim jako agent Daimio grają na luzie i chyba dobrze bawią się swoimi rolami. Do tego ta dwójka ma niezłą kumpelską chemię. Problem w tym, że to takie postacie typowo pomocnicze. Niby jaką jakieś swoje osobiste historie, ale tak naprawdę służą głównie po to by w konkretnych momentach ułatwić scenarzystom robotę. Ostatecznie im dłużej ogląda się film, tym bardziej widać że to nie są prawdziwe postacie, tylko raczej narzędzia mające ułatwić komplikowanie fabuły i rozegranie wielkiego finału. Alicja ostatecznie okazuje się przenośnym telefonem dla zmarłych, a Daimio przydatnym dodatkowym magazynkiem w pistolecie. Serio gdyby jedno zamienić na telefon a drugie na pistolet to z punktu widzenia fabuły filmu zmieniłoby się bardzo niewiele. Ponownie – jasne jest że postacie pojawiające się w filmie mają swoje zadania, ale jeśli czujesz że ograniczają się właściwie tylko do tego, to produkcja budzi zdecydowanie mniejsze zainteresowanie.
Najciekawsze jest to, że gdzieś w tym filmie jest – co pewien czas – całkiem fajna iskra zupełnego szaleństwa, która może – odpowiednio poprowadzona, uczyniłaby ten film może nie dobrym ale przynajmniej – przyjemnie innym. Tylko, widać że w sumie nikt nie wiedział co to ma być. Gdyby zdecydowano się porzucić całe te narodziny bohatera, na pewno byłaby to produkcja lżejsza i mniej wtórna (w końcu ten wątek już ładnie pokazał nam Del Toro), gdyby skoncentrowano się na pomysłach absurdalnych – może udałoby się oddać trochę atmosfery komiksu (której moim zdaniem zupełnie w produkcji nie ma), gdyby zatrzymano się na trochę innej stylistyce – jak tej z wątku Baby Jagi, powstałby film cudownie obrzydliwy. A tak powstała produkcja, która – jak wskazują recenzje, właściwie nikogo nie usatysfakcjonuje. To dokładnie ten film o którym – jak podejrzewam wszyscy zapomną, a za jakieś sześć lat znów powstanie pomysł by nakręcić Hellboya. Albo – jeśli studio jest bardzo zdeterminowane, nakręci część drugą – do której ten film ma nas zdecydowanie przygotować. Co świadczy o wielkiej pewności siebie twórców. Bo jednak wystarczy obejrzeć tego Hellboya by zorientować się, że być może widownia nie przyjmie go z otwartymi ramionami.
Nie jestem wielką fanką Hellboya, więc taka nieudana ekranizacja mnie nie boli. Trzeba jednak stwierdzić, że ten film stanowi idealny przykład tego, co dzieje się z produkcją, przy której nikt tak naprawdę nie wie w którą stronę pójść. Z chęci dotarcia do jak najszerzej możliwej widowni, powstaje film, który nie usatysfakcjonuje nikogo. Co jest o tyle ciekawe, że wydaje się iż nie można już traktować filmów na podstawie komiksów, jako produkcji w których trzeba wszystko widzowi wyjaśnić. Wrzucenie w środek akcji – bez koniecznego zarysowania pochodzenia bohatera, czy nawet bez stawiania losów całego świata na szali, wydaje się pomysłem dużo lepszym, w świecie gdzie ekranizacji mniej i bardziej znanych komiksów jest multum. Ostatecznie jeśli film jest dobry to widz uzupełni sobie luki w wiedzy. Hellboy jednak widzowi nie ufa. I co najważniejsze, nie ufa że może zaproponować coś zupełnie innego. I funduje nam taką znaną przejażdżkę, która może bawić tylko wtedy kiedy budzi w nas radość pewien stopień scenariuszowego absurdu. Zwłaszcza absurdu zmieszanego z patosem. Wtedy ostatnie pół godziny Hellboya to być może będzie wasze najlepsze tegoroczne przeżycie kinowe.
PS: Zwierz nie wie kiedy uda mu się nadać ponownie bo wyjeżdża z Warszawy na święta ale ma nadzieję, że usłyszymy się ponownie w poniedziałek wielkanocny, a na pewno we wtorek po świętach.