Hej
Kiedy House of Cards pojawiło się w sieci, wszyscy postanowili napisać o serialu. Unikalna możliwość wypowiedzenia się nie tylko na temat pierwszego odcinka, ale na temat całego sezonu, zrobiła z nas wszystkich krytyków. Zwierz, który zwykle znajduje się w pierwszej linii pisania o czymś w tym samym momencie, co wszyscy inni, wstrzymał pióro. Nie, dlatego, że nie obejrzał serialu. Dlatego, ze zdał sobie sprawę, że nic, co by napisał nie byłoby efektem jego własnych przemyśleń, byłoby w mniejszym lub większym stopniu elementem dialogu z innymi blogerami, krytykami, czy zachwyconymi widzami. Zwierz nie ma nic przeciwko temu by pisać rzeczy, które napisali już inni – czasem oryginalność interpretacji nie przesądza o ich słuszności. Ale zwierz nienawidzi, kiedy zaczyna zdawać sobie sprawę, że wszystkie jego własne wrażenia, zostały wyparte przez konieczność dialogu, z innymi opiniami. Dlatego zwierz tak lubi pisać recenzje wcześniej niż inni. Wcale nie chodzi o to by być pierwszym, który coś powiedział – chodzi o pewność, że to myśl zwierza a nie tylko przetworzone refleksje innych. Dlatego, zwierz zdecydował się napisać o Hosue of Cards dziś niemal w Wigilię premiery drugiego sezonu. Cokolwiek zwierz przeczytał na temat serialu zatarło się w jego pamięci, zaś drugi seans, pozbawiony już konieczności porzucania snu na rzecz obejrzenia wszystkiego na raz (ok zwierz i tak się nie wyspał) przyniósł zwierzowi kolejne refleksje. Czy pokrywają się z tym, co napisali inni? Na pewno w jakimś stopniu tak. W końcu wszyscy oglądaliśmy ten sam serial. Ale przynajmniej zwierz jest pewny, że opinie pochodzą od niego.
Zwierz ostrzega, wpis zawiera spoilery do całego pierwszego sezonu House of Cards i uwagi na temat brytyjskiego odpowiednika
Zanim zwierz przystąpił do oglądania po raz drugi House of Card amerykańskiego, rzucił okiem na serial brytyjski. Prawdę powiedziawszy, żałuje, że nie zrobiło tego więcej widzów, (choć ci, którzy zrobili są liczniejsi niż się wydaje). Amerykańskie House of Cards jest brytyjską wersją serialu raczej inspirowane niż stanowi jej przełożenie na realia amerykańskie. Co nie zmienia faktu, że serial brytyjski jest absolutnie znakomity i byłby znakomity nawet bez amerykańskiego remake. Od chwili, kiedy główny bohater w pierwszej scenie spogląda czule na zdjęcie Margaret Thatcher, (której rządy właśnie dobiegły końca) widz jest absolutnie przykuty do ekranu. Zwłaszcza, że w brytyjskim serialu dużo bardziej niż w amerykańskim, widz staje się wspólnikiem knowań głównego bohatera. Jednak seriale różnią się od siebie dramatycznie. Najlepiej oddaje to sama czołówka. Brytyjski serial rozpoczyna się od obrazu parlamentu z lotu ptaka, przy irytującym dźwięku trąbek możemy obejrzeć tą niesamowitą bryłę pod każdym kontem. Serial Davida Finchera zaczyna się nie od ujęć jednego budynku, ale od serii zdjęć całego Waszyngtonu. I właściwie to najlepiej pokazuje różnicę pomiędzy serialami – amerykańskie House of Cards jest opowieścią, która wykracza poza ramy jednego budynku, brytyjskie sprowadza się do wewnętrznej politycznej walki. Poza tym różnią się też bohaterowie, – bo ten brytyjski jest zdecydowanie bardziej odrażający (być może przez to bardziej skuteczny) niż jego amerykański odpowiednik.. Oba seriale są doskonałe (cały brytyjski jest na Youtube, jakby się ktoś chciał przekonać), ale inne. Ale obecność tej brytyjskiej inspiracji ma znaczenie bo twórcy amerykańskiego odpowiednika pożyczyli sobie z niej to co najlepsze.
Dla zwierza ma znaczenie, że w czołówce House of Cards widzimy nie tylko Kapitol czy Biały dom ale cały Waszyngton to dobrze podkreśla różnice między serią brytyjską a amerykańską.
Jednak zwierz się cieszy, bo dzięki temu jego intuicja została potwierdzona. Bohater House of Cards jest bohaterem bardzo szekspirowskim. Przy czym zwierz cały czas zastanawiał się, do którego bohatera dramatów Underwoodowi najbliżej. Jego sposób zwracania się do widza (zwłaszcza tak rozwinięty jak w wersji brytyjskiej) natychmiast przywiódł zwierzowi na myśl Jago z Otella, z drugiej strony jego metodyczny sposób wykańczania wszystkich strojących na jego drodze do władzy przypomina nieco Ryszarda III, z kolei, kiedy spojrzy się na jego związek z żoną przychodzi człowiekowi do głowy Makbet. Zwierz nie ma wątpliwości, że twórcy specjalnie mieszają tropy, specjalnie podsuwając nam pewne znane schematy, rysy charakterystyczne postaci, nawet jej sposób zachowania. Zwierz musi przyznać, że od samego początku spoglądał na Underwooda, jako na współczesne wcielenie Jago. Widzicie, ze wszystkich szekspirowskich złych Jago jest najbardziej fascynujący. Nie tylko, dlatego, że jego działania są tragicznie skuteczne. Przede wszystkim, dlatego, że zapytany w ostatniej scenie, dlaczego to wszystko zrobił, nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Nie ma nic straszniejszego niż człowiek czyniący rzeczy niegodziwe bez jasnego powodu. Oczywiście, wszyscy wiemy, że Jago działał napędzany ambicją, zazdrością, poczuciem zdrady (w zależności jak intepretować jego związek z Otellem), ale w ostatecznym rozrachunku proste pytanie, dlaczego pozostaje bez jasnej odpowiedzi. Obserwując Underwooda zwierz miał cały czas wrażenie, że jest w nim coś podobnego. Oczywiście, zaczyna się od poczucia bycia zdradzonym i pominiętym, od ambicji by zająć zależne sobie miejsce. Ale przecież tam jest coś jeszcze. Underwood nie wszystko, co robi w serialu, robi mechanicznie bywa, że się potyka za bardzo przekonany, o swojej wszechmocy. Ale wciąż ma satysfakcje ze zwycięstw małych i dużych, (choć nie taką jak jego brytyjski odpowiedni, który sporo robił, bo mógł i wiedział, że ujdzie mu to na sucho). Z doprowadzenia ludzi do krawędzi. Gdyby chodziło wyłącznie o zemstę, Underwood byłby nudny. Takich bohaterów znamy, zazwyczaj okazują się żałośni. Ale nie Underwood, w nim jest coś więcej. Jak powiedział Jago „I am not what I am” .
Łatwo byłoby sprowadzić działania Underwooda do bardzo przemyślnej zemsty ale wydaje się, że to wcale nie jest jego jedyna motywacja. Wręcz przeciwnie zwierz jest pewien, że knuł by dalej niezależnie od tego jakie stanowisko powierzono by mu do sprawowania.
Oczywiście najbardziej wyraźnym elementem, który przywodzi widzowi na myśl wątki Szekspirowskie jest coś, co nazywa się po angielsku „aside glance” – moment, kiedy aktor mówi lub patrzy bezpośrednio do kamery, dając nam znak, że jest świadom obecności widza, podglądającego każdy jego krok. Ten zabieg ma olbrzymi wpływ na to jak odbiera się działania bohaterów. Kiedy Underwood zauważa naszą obecność, kiedy zwraca się bezpośrednio do nas, kiedy porozumiewawczo spogląda w kamerę, wtedy raz na zawsze tracimy pozycję obiektywnego obserwatora spoza przedstawionego świata. Stajemy się podglądaczem, ale i wspólnikiem. Właśnie od chwili, kiedy Underwood spogląda na nas z ekranu w pierwszych scenach pierwszego odcinka stajemy się współodpowiedzialni za jego działania. MY tajny wspólnik, któremu jako jedynemu można powiedzieć wszystko. Odsłonić każde kłamstwo, każdą manipulację, każde nieszczerze wypowiedziane zdanie. Ten zabieg sprawia, że chcą nie chcąc na samym początku wybieramy strony. Jesteśmy my i Frank, oraz oni – reszta bohaterów, z którą nie mamy tej specjalnej więzi, która nic więcej nam o sobie nie mówi i nie ujawnia swoich tajemnic. Powoli stajemy się nie tylko świadkami, ale i współwinnymi. Nie sięgamy po telefon (by zadzwonić po specjalny wydział do spraw sprawiedliwości w świecie fikcji), nie wyłączamy programu, nie ostrzegamy innych. Siedzimy cicho jak myszki obserwując knowania bohatera. Nie możemy go stracić, bo bez niego tracimy „naszego” człowieka w tym alternatywnym świecie. Nie możemy go wydać, bo przecież nam zaufał. Spojrzał w oczy. Jesteśmy na siebie skazani.
Od pierwszych scen jesteśmy wspólnikami bohatera, jego powiernikami, widownią i największymi fanami. Doskonały pomysł by wszystkich nas na trzynaście odcinków zamienić w niemoralnych złoli ;)
Owa więź z bohaterem, co coś, co sprawia, że House of Cards, nawet na moment nie wypada w wyeksploatowany przez amerykańską popkulturę niemal do granic schemat serialu z gatunku „political fiction”. Amerykanie lubują się w swoim systemie – skomplikowanym, wciąż balansującym na granicy legalnego lobbowania i absolutnie nie legalnego kupowania sobie głosów, pełnym tradycji, gestów, rang, które pozwalają politykom tego mocarstwa poczuć się trochę jak na królewskim dworze. Amerykanie raczyli nas już opowieściami idealistycznymi (West Wing), dalekimi od ideału (Political Animals), czy takimi, w których polityka liczy się trochę mniej od uczuć (niespodziewanie popularny Scandal). Jeśli dorzuci się do tego wszystkie filmy, to amerykanie opowiedzieli sobie o swojej władzy wszystko – od historii prawdziwych po takie, w których prezydent Stanów Zjednoczonych zabija Obcych. Tymczasem, mimo, że House of Cards rozgrywa się w pokojach Kapitolu i Białego Domu, mimo, że działania głównego bohatera są tak splątane z zasadami sprawowania polityki w Stanach, że nie da się ich bez niezłej znajomości amerykańskiego systemu rozwikłać, to jednak jest to serial, poza granice politycznych rozgrywek wychodzący. Trochę jak w przypadku Makbeta gdzie ważniejsze od tego, kto zostanie królem Szkocji jest przyjrzenie się naturze ludzkiej. Underwood, swoje potyczki prowadzi w świecie amerykańskiej polityki balansując między prezydentem, urzędnikami i lobbystami, ale język, jakim mówi, sposób jego działania – to nie jest tylko polityka, to jest pole bitwy. Pole bitwy o coś więcej niż stanowisko, raczej o zaspokojenie własnej ambicji. Tu i teraz, bo jak wyznaje Underwood w ostatnim odcinku – nic ponad to się nie liczy. Underwood nie cofnie się przed niczym, ale co ważne nie jest dowódcą idealnym. Jego pomyłki wynikają zazwyczaj z niedocenienia innych ludzi, z własnej dumy i próby kontrolowania zbyt wielu osób na raz
Małżeństwo Underwoodów to jeden z najciekawszych związków w telewizji. Spokojnie dogadaliby się z państwem Makbetami choć uznaliby ich za nieco za mało opanowanych.
Zwierz wspomniał wcześniej, że kiedy zaczął mieć skojarzenia Szekspirowskie związane z serialem przyszedł mu do głowy Makbet. Underwood i jego żona, są z jednej strony bardzo dalecy od bohaterów Szekspira (nie ona pcha go do sukcesu) z drugiej, sposób, w jaki mówią o swoich osiągnięciach jest bardzo symptomatyczny. „Taki jest nasz plan”, „Pamiętajmy, co nam się zdarzyło ostatnim razem”, „Musimy się skupić”. Wszystko w tej liczbie mnogiej, jakby to oboje mieli zostać w wyniku planów wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych. Dla zwierza, który zawsze się przychylał do interpretacji, że Makbet to min. historia małżeństwa, które robi coś dla siebie (razem) tu jest ten wątek Szekspirowski. Zresztą serial pokazuje jak silnie powiązane są ze sobą interesy małżeństw, w których obie jednostki decydują się wykorzystywać wszystkie swoje wpływy. Claire korzysta ze znajomości męża, z pieniędzy oferowanych przez wspierających go lobbystów, Frank wyznacza ją, jako głównego konsultanta nowo projektowanej ustawy. To dla tych, którzy zastanawiają się czy nepotyzm jest skazą wyłącznie naszego systemu politycznego. I dlatego też momentem, kiedy nasz bohater na chwilę naprawdę wydaje się być kompletnie wytrąconym z równowagi jest ten, kiedy jego żona decyduje się postawić własne interesy nad jego, (przy czym zwierz musi powiedzieć, że bardziej od wrednych planów Franka zwierza w serialu przerażały daleko idąc wpływy lobbystów). Zresztą to jest ciekawe, bo scenarzyści zdecydowali się nam zafundować związek dwóch w sumie niezależnych jednostek (zdrada nie jest tym, co kogokolwiek tu poruszy – zresztą wydaje się, że istnieje przyzwolenie na inne związki), które jednak w ostateczności mają jeden cel. Własną sławę. To ciekawe jak przewija się przez serial wątek tego, że trzeba coś w życiu osiągnąć, pozostawić ślad, zabrać dla siebie jak najwięcej. Zwierza o tyle to interesuje, że wizja ta jest powiązana z przekonaniem bohaterów, że nie ma nic po śmierci. Ich działania są, więc w pewnym stopniu podyktowane specyficznym spojrzeniem na sprawy ostateczne (mogą więcej, bo nie spodziewają się za swoje czyny sądu).
Zoe to postać za którą zwierz nie przepada ale z drugiej strony ma wrażenie, że właśnie tak miało być. Co zawsze jest dobrym zabiegiem
Jak zwierz wspomniał Underwood nie jest człowiekiem nieomylnym. Jego plan jest bardzo precyzyjny, ale na każdym kroku opiera się na przekonaniu, że może on kontrolować ludzi wokół siebie. To ciekawe spojrzenie na to, co władza robi z psychiką człowieka. Underwood wcale nie jest tak ostrożny w zacieraniu śladów swoich działań jakby się to mogło wydawać. Kiedy pod koniec serialu dziennikarze zbierają kolejne tropy widać, że cała rozgrywka wcale nie jest szczególnie dobrze zatuszowana. Kiedy nasz bohater decyduje się na związek (zawodowy i personalny) z młodą dziennikarką, też nie wydaje się wystarczająco dbać o to, jakie może to nieść za sobą konsekwencje. Oczywiście władza, wpływy i inteligencja Underwooda sprawia, że z większością problemów może sobie poradzić. Ale wciąż na każdym kroku widzimy jak bardzo nie docenia ludzi. Choć w ostateczności udaje mu się wygrać – czy to prowokując szefa związków zawodowych nauczycieli, czy to decydując się ostatecznie wyeliminować nieposłusznego kongresmena – to cały czas balansuje na niebezpiecznej linii. Paradoksalnie jednak to czyni go bohaterem bez porównania ciekawszym. Underwood i tak byłby ciekawy, ale fakt, że popełnia błędy oddziela go od papierowych „złych”, którzy zazwyczaj knują swe szczwane plany w filmach i serialach. Zwłaszcza, że każde jego potknięcie każe nam się zastanawiać czy chcemy jego sukcesu czy nie. I za każdym razem musimy sobie zadać pytanie, – dlaczego pragniemy żeby mu się udało. Przy czym zwierz z ręką na sercu musi powiedzieć, że jeśli Frank Underwood odniesie swój niemoralny sukces, to serial będzie lepszy, niż jeśli dosięgnie do ręka sprawiedliwości.
Motywem przewodnim (wizualnie) serialu jest symetria. To coś co widać we wszystkich odcinkach. Proste a daje do myślenia.
W tradycji seriali politycznych obowiązkowo znajduje się miejsce na dwa wątki. Pierwszy – prasy, drugi – seksu. Zacznijmy od pierwszego. Brytyjskie seriale nauczyły zwierza, że bohater pracujący dla prasy, to postać, której nie można ufać. Niechęć Brytyjczyków do dziennikarzy – uzasadniona wydarzeniami z ostatnich lat, przesączyła się do popkultury i na dobre tam zadomowiła. Niezależnie czy dziennikarz jest śledczy czy też pracuje dla tabloidu, sam zawód czyni z niego postać podejrzaną. Amerykanie wciąż jednak żyją wspomnieniami etosu pracy dziennikarskiej i samo zajmowanie się pisaniem nie oznacza jeszcze od razu, że bohater jest gnidą. Zresztą zwierz musi powiedzieć, że jako pracownik starych mediów, wciąż oglądających się na te nowe, z przyjemnością zobaczył jak inteligentnie serial podjął dylemat odnośnie tego czy pisać dla strony internetowej czy dla gazety. Przy czym sceny pomiędzy redaktorem naczelnym a właścicielką gazety należą do jednych z lepszych komentarzy odnośnie tego jak się dziś zarządza mediami. Wracając jednak do postaci dziennikarzy. Przede wszystkim mamy tu Zoe, jako typową młodą dziennikarkę, która dla informacji i przecieku zrobi wszystko. Zwierz za nią nie przepada i za to lubi scenarzystów. Zwierz już się tłumaczy. Zoe nie jest miła sercu zwierza, ponieważ to postać nie do końca spójna, trochę wrażliwa, trochę bezlitosna, zmieniająca sojusze i szukająca tego, co najbardziej się jej w danym momencie przyda – niezależnie od tego czy będzie się to wiązało ze zmianą pracy, czy ze zmianą kochanka. Zwierz nie lubi Zoe, bo ta postać nie zachowuje się jak przystało na porządną schematyczną fikcyjną młodą dziennikarkę. Przy czym o ile niemoralność Underwooda jest w jakiś sposób fascynująca, to niemoralność Zoe idealnie obnaża naszą hipokryzję, jako widza. Bohaterka, która w ostateczności robi coś dobrego budzi większą niechęć niż bohater, który idzie do przodu po trupach ( niekiedy dosłownie). Zwierz zastanawia się czy nie, dlatego, że często postępuje jak mężczyzna a wygląda jak biedne zagubione w świecie dziewczę. Przy czym zwierzowi podoba się wizja, dziennikarzy, którzy potrafią tak sami z siebie krok po kroku odkryć aferę, powiązania, zatarte ślady a wszystko w kilka tygodni. Zwierz uwielbia ta fantazję o pracy dziennikarskiej, (choć i tak nieco mniejszą biorąc pod uwagę, że nasi bohaterowie pracują dla strony internetowej, więc właściwie mogą sobie odpuścić sporo redaktorskiego zamieszania).
Zwierz jest pod wrażeniem wiary twórców w siłę dziennikarzy i ich inteligencję. Ale to taka dość powszechna filmowa fantazja
W jednym z odcinków serialu Frank wygłasza ładnie brzmiącą frazę (zaczerpnięta z Wilde’a), że wszystko w życiu kręci się wokół seksu, poza samym seksem gdzie chodzi o władzę. Zdanie brzmi ładnie i doskonale nadaje się do cytowania, ale zwierz ma wrażenie, że serial w przeciwieństwie do wielu innych ze swojego gatunku traktuje seks dość specyficznie. Główny bohater wikła się w romans, zupełnie bez emocji, chyba rzeczywiście żeby zdobyć przewagę nad młodą dziennikarką. Młoda dziennikarka wikła się w romans z politykiem żeby dostać informacje. Fakt, że romans w ogóle ma miejsce nie razi żony polityka, fakt, że żona polityka zdradza go z fotografem też nie jest powodem do szczególnej zazdrości. Kongresmen, który sypiał na prawo i lewo stanowi problem, bo trzeba uciszyć prostytutkę, która jako jedna z niewielu postaci okazuje się lojalna. Główny bohater był w czasie studiów zakochany w koledze, (przy czym zwierz interpretuje to, jako pokazanie, że Underwood jest człowiekiem, który chce mieć to co mu się podoba, teraz zaraz już – a nie jako stereotyp, że zły musi być seksualnie sfrustrowany czy niedookreślony), ale to żona jest miłością jego życia (i to chyba nie tylko w publicznych deklaracjach). Wydaje się, że seks w tym świecie naprawdę stracił na znaczeniu. A przynajmniej w takim rozumieniu jak postrzegamy go my maluczcy. W świecie, w którym poruszają się bohaterowie, wszystko opiera się na zaufaniu i lojalności. Underwoodowie nie muszą być sobie wierni, ale muszą być wobec siebie lojalni. Dlatego, Frank nie jest zazdrosny o fotografa, ale jest wściekły, kiedy żona zachowuje się nielojalnie. Z kolei jego romans z Zoe, dla obojga wydaje się, wcale nie taką przyjemną grą (ale konieczną). Nawet działania bohaterów, które mogą się wydać powodowane zazdrością – zwłaszcza Claire i Zoe, tak naprawdę opierają się na zaznaczaniu strefy wpływów. Sama Zoe, która wpakuje się do łóżka koledze dziennikarzowi (dosłownie) będzie ze swojego układu bardzo zadowolona, ale wyznanie uczuć przyjmie z pewną konsternacją. Bo nikt w tym świecie nie ma wątpliwości, ze seks sobie uczucia sobie. W ostatecznym rozrachunku, Underwoodowie mogą służyć za piękny przykład kochającego się i dbającego o siebie nawzajem małżeństwa. Sceny, w których oboje stoją przy otwartym oknie paląc papierosy (doskonały skrótowy zapis stanu psychicznego współczesnego człowieka, – który szkodzi sobie, ale nie pozwoli by mu meble przesiąkły zapachem tytoniu) stanowią pewną klamrę spinającą cały sezon – dwoje ludzi pragnących rządzić światem z parapetu w kuchni.
Seks stracił na znaczeniu, skoro wszyscy mają kogoś na boku nikt nie widzi w tym zagrożenia, ale lojalność wciąż jest w scenie. I to jej brak najbardziej boli. Czyli w sumie trochę wszystko po staremu.
To chyba jest ten moment, kiedy należy zwrócić uwagę jak dobrze nakręconym serialem jest House of Cards. O tym, że seriale są obecnie twórcze, estetycznie wysmakowane i częstokroć inteligentniejsze od hollywoodzkich produkcji to wszyscy wiemy. Ale jednak za każdym razem, kiedy serial okazuje się być nakręcony lepiej niż niejeden film, czujemy się lekko zaskoczeni. Tym, co pociąga w House of Cards jest jego precyzyjność. Nic na ekranie nie dzieje się bez powodu, wszystkie ujęcia, przejścia czy kompozycja scen ma znaczenie. Chociażby fakt, że to niesłychanie symetryczny serial – niemal zawsze mamy do czynienia z kadrami w jakiś sposób zbalansowanymi (najczęściej z centralną postacią w środku i dwiema po bokach), do tego to serial utrzymany w bardzo ograniczonej palecie barw niemal monochromatyczny, z uporządkowanym każdym kadrem. Choć serial ma kilku reżyserów, to jednak nad całością produkcji bardzo unosi się styl reżysera dwóch pierwszych odcinków Davida Finchera. Chociażby sposób, w jaki reżyserzy kolejnych odcinków korzystają z ostrości, przenosząc naszą uwagę z pierwszego na drugi plan – coś, co zwierz już wcześniej zauważył u Finchera. Poza tym House of Cards jest serialem, który raz na jakiś czas podsuwa widzowi obrazy, których nie powstydziłby się żaden filmowiec – nawet ten ambitniejszy. Jedną z najlepszych scen w serialu jest tak gdzie ostrość kamery przeskakuje od obscenicznego obrazka na szybie do pająka umieszczonego w kieliszku. Jedna scena stanowiąca komentarz do tego, co wydarzyło się w odcinku – symboliczna, ale bez przesady, z pomysłem i wizualnie błyskotliwa. Tego szuka się w kinie i nie zawsze się tam dostaje.
Uważa się że bohater gra na Playstation tylko z powodów product placement, ale wydaje się zwierzowi, że niezależnie od tego jak bardzo reklamuje sie w serialu produkty Sony to Frank mordujący wszystkich jak leci w świecie gry, jest dokładnie tym czego serial i bohater potrzebuje.
Przy czym sposób pokazywania świata przedstawionego przenosi się też na grę aktorów. Najlepiej widać to w roli Claire Underwood granej przez Robin Wright. Jej postać – nosząca właściwie tylko trzy kolory, nigdy niepodnosząca głosu, zimna i skupiona wydaje się być idealnie dopasowana do tego świata. Co ciekawe to jedna z niewielu postaci w serialu, która sprawia wrażenie, że tylko udaje. Zwierz przyglądając się jej poczynaniom miał wrażenie, że tak naprawdę bohaterka mogłaby być kimś zupełnie innym – kobietą radosną, roześmianą, pełną życia. Zresztą tu jest jakieś niedopowiedzenie – Underwoodowie nie mają dzieci, ale człowiek ma cały czas wrażenie, ze to nie tylko ich decyzja o tym przesądziła. Zwierz nie jest do końca przekonany, czy podoba mu się granie wątkiem kobiety bez dzieci, która żałuje swojej decyzji, ale o niczym nie przesądza, – bo serial jak na razie nie popadał w sztampę. Wybór Robin Wright do roli był pomysłem znakomitym – głównie, dlatego, że jak zwierz wspomniał – jest w niej coś takiego, że widz nie ma większej trudności w uwierzeniu, że jest ona częścią tego świata wielkich pieniędzy i władzy. Poza tym stanowi doskonały kontrast dla grającej Zoe Kate Mara. Zoe to dziewczyna, która pragnie się przebić w świecie, trochę igrająca z ogniem, ale jednak mimo wszystko do tego świata niedopasowana, (co ładnie podkreśla serial pokazując nam jej mieszkanie). Kiedy Zoe mierzy sukienkę Claire to wygląda jak dziewczynka przebrana w ciuchy matki. Co nie zmienia faktu, że obie są równie zdeterminowane i potencjalnie niebezpieczne. Zresztą zwierzowi podoba się jak pokazuje się w filmie kobiece bohaterki – jest ich sporo, właściwie równie dużo co męskich bohaterów i zdecydowanie nie są traktowane z góry czy jako ozdobnik.
Zdaniem zwierza to grana przez postać, żony Underwooda jest najbardziej intrygującą ze wszystkich w serialu bo najmniej o niej wiemy
Jednak nie ulega wątpliwości, że House of Cards to serial Kevina Spacey. Bóg castingów musiał pobłogosławić speców szukających odtwórcy roli Franka Underwooda. Spacey jest jednym z najlepszych aktorów swojego pokolenia, (jeśli nie w ogóle jednym z najlepszych aktorów, jacy obecnie grają w kinie), ale nigdy nie towarzyszył mu nadmierny szum. To taki człowiek, który przychodzi – gra, porywa widzów i krytyków, odbiera Oscara i znika na lata prowadzić teatr w Londynie. Ta cecha aktora jest szczególnie ważna w przypadku Franka Underwooda. Dlaczego? Bo nie widzimy na ekranie jego innych postaci, ani nawet aktora, (który z twarzy podobny jest absolutnie do nikogo), widzimy postać. Pewny siebie, wypełniający swoja obecnością cały kadr Underwood staje się niezależną postacią a nie kolejnym wcieleniem aktora. Do tego sposób, w jaki Spacey mówi – głębokim głosem, spokojnie z charakterystycznym akcentem południowca – nic dziwnego, że wszyscy dajemy się uwieść i chcemy by jak najczęściej się do nas zwracał. Przy czym nie wielu jest aktorów, którzy potrafią jednym spojrzeniem w kierunku kamery, przekonać nas do siebie, sprowadzić na złą stronę i sprawić, że zapragniemy więcej. Jednak geniusz roli polega na tym, że jest ona grana na więcej niż jednym poziomie. Underwood gra, co innego dla nas – wiernych widzów, śledzących każdy jego krok a co innego dla postaci, które go otaczają. Do tego jeszcze Spacey ma taki sposób poruszania się, okładania marynarki, podnoszenia telefonu (wszystkie gesty w serialu wydają się być niesłychanie dopracowane), że zwierz myśli, że gdyby aktor postanowił wejść do Białego Domu i zająć gabinet Owalny nikt nie stanąłby mu na przeszkodzie. Spacey nie dostał za swoją role worka nagród i zwierz nie do końca rozumie dlaczego. To znaczy zwierz wie, że jego tegoroczne nagrody powędrowały do twórców Breaking Bad, ale uważa, że w przyszłym roku to już powinien dostać wszystko, co zostało. Bo House of Cards jest jednym z najlepszych seriali, jakie mamy a bez Spacey’a nie ma tego serialu. Po prostu.
Bez Kevina Spacey’a nie ma serialu. Proste
Wpis robi się powoli niepokojąco długi a zwierz ma wrażenie, że właściwie zahaczył dopiero o to, co ma do powiedzenia o serialu. Ale żeby nie zanudzać (i żeby nie zamieniać wpisu w wyliczankę, co było fajne a co nie) zwierz będzie się już powoli kierował ku oczywistym wnioskom. A wniosek jest dość prosty – House of Cards jest doskonałym serialem z kilku powodów. Pierwszym (nie oskarżajcie zwierza o stronniczość) jest fakt, że opiera się na serialu brytyjskim. Gdyby nie brytyjska inspiracja – pochodząca z przestrzeni gdzie politykę traktuje się zupełnie inaczej niż w Stanach i gdzie przyjmuje się, że każdy widz załapie nawiązania do Szekspira – wtedy serial wyglądałby inaczej. Co nie oznacza, że nie jest dobry sam z siebie, ale to pierwsze pchnięcie sprawiło, że nie wpadł w koleiny zwykłego serialu Political Fiction. Druga sprawa, to fakt, że rzeczywiście widać, iż dano twórcom wolną rękę pozwalając stworzyć telewizyjny produkt bliższy marzeniom reżysera i scenarzysty a nie producenta. Zresztą po serialu bardzo widać, że został stworzony do oglądania jednym cięgiem. Choć odcinki posiadają charakterystyczne pół otwarte zakończenia, – które mają zachęcić do obejrzenia następnego rozdziału, to całość wydaje się jednak bardziej spójna. Co jest oczywiste biorąc pod uwagę, że tak naprawdę oglądamy jeden bardzo długi film (może poza odcinkiem ósmym). Zresztą zwierz pierwszy raz od dawna miał wrażenie, że ogląda odcinki serialu w którym nie jest w stanie wskazać co do sekundy gdzie cięcie zostało zrobione ze względu na konieczność wstawienia reklamy (wszyscy wiemy, że tak się montuje odcinki seriali). Przy czym zwierz mimo swoich zachwytów ma pewien problem – otóż jak wspomniał wcześniej – ocena całego serialu zależy od jego końca. Policja aresztująca Franka Underwooda, czy nasz bohater w więzieniu to nie jest kierunek w którym serial powinien iść. Zwierz wie, że brzmi koszmarnie, ale gdyby tak historia skończyła się triumfem bohatera niemoralnego – wtedy zwierz byłby zachwycony.
A drugi sezonu już bardzo niedługo…
No dobra naprawdę czas kończyć. Jeśli widzieliście House of Cards (biorąc pod uwagę ilość zachwytów i recenzji pewnie już wszyscy widzieli) to zwierz chętnie porozmawia o tym, co we wpisie napisał albo, czego nie napisał, bo uznał, że zajęłoby to za dużo miejsca. Natomiast, jeśli serialu nie widzieliście to po pierwsze, dlaczego czytacie ostatni akapit skoro zwierz uprzedzał, że będą spoilery, a po drugie – zwierz wcale nie wyjawił wam aż tak strasznie dużo byście nie mogli czerpać radości z oglądania serialu. Zresztą zwierz może powiedzieć z ręką na sercu, (jako że przed napisaniem notki zdecydował się na powtórkę z rozrywki), że fakt, iż człowiek wie, co będzie dalej nie czyni serialu w najmniejszym stopniu miej interesującym. Wręcz przeciwnie, – kiedy dobrze orientujemy się w podłych poczynaniach naszego głównego bohatera nie musimy się skupiać na każdym dialogu i możemy sobie na serial popatrzeć. A że premiera drugiego sezonu już w walentynki (to taki romantyczny serial) to warto zrobić sobie ekspresową powtórkę.
Ps: Zwierz nadal jest w stanie trochę konającym więc temat jutrzejszego wpisu zależy od tego jak bardzo będzie konał i czy zobaczy pierwszy odcinek drugiego sezonu Hannibala dziś czy jutro.
Ps2: Zwierz ze smutkiem przyjął wiadomość, że umarła Shirley Temple. Aktorka była kimś więcej niż dziecięcą gwiazdą. Był taki czas kiedy kochała się w niej nie tylko Ameryka ale i cały świat. W Polskich czasopismach filmowych można było znaleźć długie artykuły o jej zdolnościach, warunkach pracy, nadchodzących premierach. Spośród wszystkich dzieci pracujących ówcześnie w Hollywood żadnego nie kochano tak jak Shirley Temple. Ale nie tylko dziecięca kariera i honorowy Oscar (ponoć odbierając go miała zapytać czy może już iść do domu spać) wyróżniają ją spośród ówczesnych dziecięcych aktorów. Shirley Temple była przykładem dziecięcej gwiazdy, która powiedziała dość w odpowiednim momencie. Kiedy Hollywood nie chciało jej jako nastolatki, odeszła z fachu. Zaczęła nowe życie, nową pracę i została ambasadorem (min. w Czechosłowacji) stając się przynajmniej dla zwierza symbolem, że nie należy nie doceniać ślicznych dziewczynek z dołeczkami w policzkach, bo wyrastają z nich mądre kobiety.