„Joker” to film zagubiony, być może bardziej zagubiony niż jego bohater. Produkcja, która garściami czerpie z mistrzów kinematografii przedstawiając kolaż, z którego powinna wyłonić się nowa jakość ale ostatecznie nawiązania – czy to wizualne czy tematyczne okazują się puste. To film, który chce zaprowadzić widzów na granicę ale kiedy już nas zbiera to nie wie do końca który kierunek wskazać. Ostatecznie więc nie jest w stanie powiedzieć niczego. I choć jest to miejscami produkcja piękna, prawdziwa czy bolesna to po jej obejrzeniu czuje się głównie frustrację. I to niekoniecznie tą którą twórcy pragnęli wzbudzić. Wpis zawiera drobne spoilery ale nie mówi o liniowym przebiegu fabuły filmu.
Historia rozgrywa się w Gotham, które nie jest Gotham tylko Nowym Jorkiem sklejonym z nawiązań do najlepszych filmów Martina Scorsese. Ten przestrzenny realizm filmu jest chyba najmocniejszym elementem opowieści. Metro, walające się wszędzie nie wyrzucone śmieci, popadające w ruinę budynki komunalne – to wszystko sprawia, że zdajemy sobie sprawę, jak daleko opowieść wychodząca ze świata komiksów odeszła od gotyckiego umownego Gotham Tima Burtona. Jednocześnie takie Gotham jest symbolicznym „miastem wszystkich miast” – rozpoznawalnym jako cień Nowego Jorku ale też równie dobrze może to być każde wielkie miasto borykające się z niekończącymi się problemami administracyjnymi. Jak upadające Detroid czy Los Angeles na którego ulicach żyje coraz więcej bezdomnych. Osadzenie filmu w latach osiemdziesiątych przywołuje dodatkowo wspomnienie ówczesnej amerykańskiej epidemii przemocy, zwiększającej się coraz bardziej stratyfikacji społeczeństwa i upadku pewnego marzenia o Ameryce pełnej możliwości. I tu nie będę miała żadnych uwag – uważam, że to jeden z najinteligentniejszych zabiegów filmu, który posuwa realizm komiksowej adaptacji – znany z produkcji Nolana o krok dalej i chyba robi to przynajmniej w tej warstwie dekoracyjnej lepiej. Może dlatego, że u Nolana jednak wygrywał taki prosty wizualny mrok, zaś w Jokerze miasto jest najstraszniejsze kiedy jest jasno.
Twórcy filmu pokazują nam naszego bohatera Arthura Flacka – człowieka chorego, odrzuconego, zagubionego, dzielącego swoje nieudane, spędzanie niemalże w całkowitej samotności życie z starszą chorą matką. Arthur na pierwszy rzut oka jest typowym przedstawicielem klasy wykluczonej, która do wielkiego świata ma dostęp tylko wieczorem obserwując w telewizji jak ważniejsi i zamożniejsi od nich śmieją się z absurdów codzienności. Mogą marzyć by stać się częścią tego świata ale drzwi są dla nich zamknięte. Jak bardzo? Film nie może się powstrzymać by nie zatrzaskiwać tych drzwi przed nosem Arthura na każdym kroku, właściwie zmuszając widza (który przecież idąc do kina zna puentę całej historii) by w głowie obstawiał kiedy ostatecznie ten poniżany człowiek będzie miał dość. Przełom następuje dość szybko, choć fala upokorzeń ciągnie się dalej. Przemoc eskaluje ale właściwie nie ma tu żadnej odpowiedzi na to jak owa eskalacja miałaby sytuację Arthura i mu podobnych zmienić. Ostatecznie chaos ogarnia całe miasto a nasz bohater dopytuje – dlaczego wszyscy nie mogli by być dla siebie po prostu mili. Pytanie o tyle wybrzmiewające, że zadawane przez kogoś z placem na spuście pistoletu.
No właśnie – pozornie film próbuje nam opowiedzieć historię o tym jak wyzysk i prześladowanie klas niższych i osób wykluczonych ostatecznie może się zemścić. Że człowiek poniżany ostatecznie się odwinie. Problem w tym, że przecież nie chodzi o to by polepszyć byt klas niższych po to by nas nie zabiły. A jeśli takie jest nasze myślenie to znaczy, że dominującym sposobem myślenia jest ten klasy wyższej. Boimy się odmienności więc musimy ją obłaskawić by nie zwróciła się przeciwko nam. To brzmi trochę inaczej niż – musimy szanować drugiego człowieka bo jest człowiekiem. Podobnie z problemem wykluczenia ze względu na problemy psychiczne. Arthur jest człowiekiem chorym – leczącym się ale mającym neurologiczne objawy w postaci niekontrolowanego śmiechu. Fakt że społeczeństwo go odrzuca jest dobrą diagnozą beznadziejnej sytuacji w której znajduje się wiele osób z zaburzeniami psychicznymi. Podobnie scena w której Arthur zostaje pozbawiony pomocy psychiatrycznej jest dobrym komentarzem do tego co dzieje się w Stanach gdzie pomoc osobom chorym i zaburzonym jest trudna do znalezienia (w Polsce też nie jest prosto). Ale ponownie – wszystkie osoby zaburzone w tym filmie ostatecznie okazują się agresywne lub krzywdzą innych. Film z jednej strony chce wskazać problemy wykluczonej mniejszości ale jednocześnie powiela wizję „niebezpiecznych wariatów”. Bądźmy dla nich mili żeby nas nie zabili. Ponownie – nie koniecznie tak brzmieć powinna ta mantra. Inna sprawa, że jedyny przejaw życzliwości czy próby porozumienia młodej dziewczyny z tego samego budynku co Arthur kończy się ostatecznie średnio. Mam też wrażenie że „Joker” korzystając z faktu, że dzieje się w latach osiemdziesiątych pragnie wyjaśnić dlaczego pozwala sobie na takie a nie inne podejście do osób chorych psychicznie. Co nie zmienia faktu, że w sposób realnie szkodliwy pokazuje odstawienie leków.
Jest w pewnym stopniu „Joker” filmem o replikujące się przemocy. Jest to jeden z tych wątków z którym mam najwięcej problemów. Być może dlatego, że jest on całkowicie pozbawiony pierwiastka współczucia, czy pierwiastka społecznego. Bez tego dostajemy historię która w pewien sposób robi z ofiar sprawców. Mowa tu o wątku matki bohatera która sama będąc zaburzona nie umiała pomóc swojemu synowi a nawet przyczyniła się do jego problemów. Film nie jest w stanie pokazać nam matki jako osoby właściwie niewinnej swojego postępowania. Zamiast tego choroba wrodzona staje się swoistą karą, chorobą nabytą. Bohater mógłby być szczęśliwy i „normalny” gdyby zajmowała się nim normalna osoba. Ostatecznie wszystko to staje się winą osób zaburzonych które – właściwie powinny być odseparowane. To jest przykre że w tej narracji kobieta chora psychicznie zostaje pokazana głównie jako matka która nie dopełniła swojego obowiązku względem dziecka. Uderzyło mnie to jak bardzo wątek ten uderza w znany schemat pokazywania kobiet z zaburzeniami w popkulturze. W ogóle to jest jeszcze jedna kwestia – ponownie dostajemy film właściwie bez kobiet. Ja wiem, że się powinnam już przyzwyczaić ale ostatnio mam wrażenie że kino trochę się zafiksowało na smutnych białych mężczyznach.
Tym jednak co najbardziej poruszyło mnie w filmie, to jego pozorna apolityczność, do której bohater przyznaje się kilkukrotnie. „Nie jestem polityczny”, „To nie jest polityczne” – tak jakby reżyser ustami bohatera błagał nas byśmy nie myśleli za bardzo o polityczno- społeczny implikacjach przedstawionej w filmie sytuacji. Tymczasem trzeba tak na nie spojrzeć bo – uwaga, uwaga – filmy funkcjonują w społeczeństwie. Co to oznacza? Że kiedy obserwujemy uliczne zamieszki, skierowane przeciwko rządzącym i milionerom to musimy zdać sobie pytanie – jak to co widzimy w filmie ma się do jakichkolwiek politycznych czy społecznych narracji. I tu chyba Joker najbardziej się gubi kluczy i oferuje kilka symbolicznych scen by przykryć swoją własną konfuzję. Tłumy na ulicach Gotham wnoszą hasła antysystemowe, ale są dowodzone przez mordercę (jego morderstwa są przyjmowane z entuzjazmem), szaleńca, człowieka zagubionego. Film który teoretycznie chce przemawiać w imieniu mniejszości, w swoim ostatnim akcie dokonuje konserwatywnej wolty. Mordujące i szalejące tłumy na ulicach, nie budzą współczucia, a ich postulaty rozmywają się w powszechnej demolce. Społeczny ruch przeciwko wykluczeniu staje się motłochem prowadzonym przez szaleńca. Ostatecznie więc film wcale nie mówi głosem wykluczonych, którzy domagają się by ich dostrzeżono, ale raczej tuli do snu możnych tego świata pokazując społeczną rewoltę jako niebezpieczny motłoch. Ci ludzie na ulicach są w filmie apolityczni i w sumie nie wiedzący czego chcą poza tym by zabić milionerów. Oj tak jeden procent może spać spokojnie. Hollywood o nich zadba. To w sumie jest trochę smutne że narracji o wykluczeniu szukamy w „Jokerze”, który nie za bardzo umie powiedzieć cokolwiek konkretnego, a już taki Ken Loach to jest dla wielu twórca niszowy. Sen d
Dlaczego Joker jest filmem który na tylu osobach zrobił wrażenie? Moim zdaniem z trzech powodów. Pierwszy jest prozaiczny i wynika z tego jak postrzegamy dobrą kinematografię. Dla większości z nas powiązanie – smutne oznacza ważne, jest tak oczywiste że nawet nie próbujemy tego kwestionować. Im bardziej jesteśmy przygnębieni jakąś wizją świata tym bardziej ważna wydaje się ona być. Jesteśmy uczeni, że tylko tragedia jest prawdziwa, zaś komedia stanowi swoisty eskapizm. Problem w tym, że moim zdaniem pewne stężenie tragedii jest już czystą manipulacją. Budującą wrażenie ważności ale w istocie nie wymagająca od twórców niczego więcej niż tylko dodawania kolejnych smutnych elementów. Dla mnie jest w tym element cyniczny, bo dzięki stężeniu tragedii najłatwiej fabrykować głębię. Druga sprawa to kwestia tego o czym pisałam na początku. Moim zdaniem Todd Philips pożycza sobie od innych reżyserów zarówno stylistykę jak i symbolikę którą wypełnia swój film. Nie wymagam od nikogo by doskonale znał kinematografię amerykańską lat osiemdziesiątych. Uważam że nie jest to konieczne. Co nie zmienia faktu, że kiedy się widziało Taksówkarza to człowiek widzi jak bardzo Philips pożycza, ale tylko wierzchnią warstwę opowieści. To robi wrażenie, ale to wrażenie do pewnego stopnia zapożyczone. Miałam podobne wrażenie przy „Wielkim Pięknie” – film mi się podobał ale nie aż tak bo Sorrentino uwodził mnie wtórnie – pożyczając od Felliniego. Gdybym jednak nie znała Felliniego Sorrentino zrobiłby na mnie niezapomniane wrażenie. Ostatni trzeci element – Jaquin Phoenix.
O roli Jaquina Phoenixa można byłoby zapewne napisać osoby tekst. Z jednej strony – można do niej podejść cynicznie – to kolejna rola, którą napisano niemalże pod wszystkie nagrody. Przystojny, sprawny, stabilny psychicznie aktor, gra wychudzonego, przedstawianego światu jako odpychający, mężczyznę z zaburzeniami. Aż dziw że Akademia nie przerwała seansu by wręczyć mu Oscara. Jednocześnie jednak jest w roli Phoenixa coś magnetycznego. Sceny w których jego Joker tańczy mogą nie mieć bardzo dużo sensu scenariuszowo, ale są po to by móc podziwiać jak aktor zaprzągł do roli całą swoją fizyczność. Doskonałe jest też jego przeistaczanie się od zagubionego mężczyzny który zawsze będzie budził pewien dyskomfort wśród osób wokół niego, w człowieka który nie mając nic do stracenia zyskuje pewność siebie. W tych ostatnich scenach jest to niemalże inny człowiek i przyznam, że gdyby go takiego wstawić do jakiejkolwiek produkcji z Batmanem to dostalibyśmy konfrontację od której już dziś przechodzą ciarki po plecach. To jest rola magnetyczna i bez niej tego filmu nie ma bo właściwie nikt inny nie dostaje tu nic do grania. Wszelkie zachwyty nad drobną rólką Roberta DeNiro uważam za mocno przesadzone. Jednocześnie jednak nie ukrywam, że choć Phoenix gra dobrze to reżyser prowadzi tą rolę tak, że trochę nie dziwię się obawom amerykańskiej policji że ktoś mógłby uznać Arthura za wzór. Jest to film który można poddać interpretacji zgodnej ze sposobem myślenia inceli – gdzie pragnienie unicestwienia samego siebie zamienia się w pragnienie unicestwienia wszystkich wokół. Pod pewnymi względami mam wrażenie, że ten film jest trochę jak „13 powodów”, które pokazuje sposób myślenia osoby zaburzonej jako jedyne logiczne wyjście z sytuacji, nie dając żadnego innego logicznego kontrapunktu w ramach narracji.
Jeśli chodzi o reżyserię produkcji to mam mieszane uczucia. Z jednej strony pełno w tym filmie malarskich kadrów, z drugiej – trochę za dużo nimi zachwytu, trochę za często, reżyser replikuje chwyty które już raz mu się sprawdziły. Osobiście wyściskam każdego komu uda się zrobić jakikolwiek film o przemianach czy załamaniach psychicznych bez scen w których bohater przygląda się sobie w lustrze. Serio ten kadr uznajemy w kinematografii za skończony, znajdźmy sobie inny. Mam też wrażenie, że niektóre pomysły wprowadzone do filmu są tam zupełnie zbędne. Cały wątek mieszkającej na tym samym piętrze dziewczyny zdaje się być tylko po to by widz zorientował się wcześniej, jaka będzie jego puenta, co moim zdaniem świadczy o pewnej nieudolności reżyserskie. Joker jest pełen scen które doskonale wyglądają w trailerze kiedy spodziewamy się, że będą jakąś wymowną puentą konkretnych momentów w scenariuszu ale ostatecznie są tylko celebracją własnego zachwytu nad wybraną stylistyką. Zresztą ten film pełne jest symboliki czy nawiązań które działały by dużo lepiej gdyby odciąć je o połowę. Nie każdy napis musi być symboliczny, nie każde schody muszą pokazywać cierpienia bohatera.
Joker jest pewnym krokiem milowym w świecie filmów adaptujących postacie komiksowe na potrzeby wielkiego ekranu. Jest to nowa stylistka, autorskie podejście i ostateczne zerwanie ze schematem koniecznego moralnego triumfu, który wydawał się właściwie nieodłącznym elementem takich produkcji. Pytanie jednak czy dostaliśmy w ramach tej nowej konwencji wystarczająco dużo? W świecie gdzie miliarder jest super bohaterem, złoczyńcą staje się człowiek z nizin społecznych. Ład stoi jednak po stronie milionera. Zagrożeniem jest „rewolucja” ludzi którzy sami nie wiedzą jak bardzo są wykorzystani. Którzy wnoszą hasła tak puste być broń boże nikt nie skojarzył ich z realnymi ruchami społecznymi domagającymi się zmiany. Jakby na to nie patrzeć my ludzie prawdziwego świata jesteśmy przegrani. Zwłaszcza ci wykluczeni, których głosu jak widać wciąż nawet nie tyle nikt nie słyszy, co nie rozumie. Bo wiecie… żyjemy w społeczeństwie.
Ps: Uważam, że film ma absolutnie fenomenalną muzykę i wykorzystanie utworów znanych z „naszego” świata przedstawionego. Choć jeśli w świecie Batmana istnieje Stephen Sondheim to nie wierzę, żeby nie napisał o nim musicalu