Wiem, jest kwiecień a właściwie prawie jego koniec i dziwnym jest, że ktokolwiek ogląda filmy świąteczne. Z drugiej strony – czasy są dziwne to i filmowe wybory potrafią być nietypowe. Ja na przykład postanowiłam nadrobić komedię romantyczną „Last Christmas” którą przegapiłam w kinach co bardzo się za mną ciągnęło (głównie psychologicznie) bo kiedyś postanowiłam, że obejrzę wszystkie komedie romantyczne (jestem blisko osiągnięcia tego niewątpliwego sukcesu – przynajmniej na polu brytyjsko/amerykańsko/polskim). Jednak im dłużej myślę o filmie tym bardziej dochodzę do wniosku, że fakt iż go pominęłam w swoich kinowych doświadczeniach był jakimś błogosławieństwem.
Zacznijmy może od rzeczy trochę drugoplanowej – co w sumie czyni ją najbardziej problematyczną. Otóż teoretycznie motywem przewodnim filmu mają być piosenki Georga Michela. Sam przedwcześnie zmarły piosenkarz, zapisał się w historii muzyki kilkoma hitami, choć pewnie większość z nas potrafi przywołać z pamięci max dwa. Pomysł by jego piosenki towarzyszyły bohaterom miałby jakiś sens, gdyby twórcy filmu mieli nań pomysł. Ale cały ich pomysł opiera się w sumie na niezbyt oryginalnym, bo dosłownym potraktowaniu jednej linii z najbardziej znanej piosenki wykonawcy. I tyle. Wszystkie pozostałe utwory w filmie są bo być muszą i jakoś nie wyróżniają się bardziej od typowych piosenek w tle. Fakt, że nikt nie ma pomysłu na to co ma wyróżniać ten film spośród dziesiątek innych produkcji świątecznych sprawia, że w sumie dostajemy potworny zakalec świątecznego banału.
Nasza bohaterka Kate, pracuje w sklepie sprzedającym ozdoby świąteczne jako elf i ma mnóstwo życiowych problemów. Głównie taki, że nie za bardzo ma gdzie mieszkać, bo wyprowadziła się od rodziców, a przyjaciele, u których co pewien czas pomieszkiwała na kanapie nie chcą jej widzieć. Trudno się zresztą dziwić, bo jako gość zachowuje się koszmarnie – bez szacunku dla swoich gospodarzy. W pracy też się nie stara i to tak bardzo, że jedyny powód, dla którego tej pracy nie traci to przymus narracyjny. Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy bohaterka poznaje tajemniczego Toma, miłego faceta, z którym kręci się po mieście. Tom jest wielce tajemniczy, pracuje po nocach, coś tam komuś dowozi, ale przede wszystkim albo poucza naszą bohaterkę albo pomaga jej odnaleźć radość życia. Bo musicie wiedzieć, że Kate jest z życia niezadowolona.
Co jest powodem niezadowolenia Kate? Trochę trudno jednoznacznie powiedzieć. Z narracji wynika, że ma pretensje do świata, że była wyjątkowa, kiedy była chora a teraz już nie jest. Może jest też trochę pretensji do rodziców, że uznawali ją za wyjątkową a tymczasem cóż – Kate nie śpiewa aż tak dobrze by stać się gwiazdą West Endu, choć trudno powiedzieć, bo stawia się na przypadkowe przesłuchania, spóźnia się i ogólnie nie zachowuje się jak osoba, której na czymkolwiek zależy. Do tego zresztą, mimo że powinna dbać o swoje zdrowie zupełnie tego nie robi i ma pretensję do wszystkich którzy ją napominają, że być może powinna zmienić dietę na zdrowszą, mniej pić i nie sypiać z każdym kto się do niej uśmiechnie. Największe pretensje Kate ma zaś do swoich rodziców – głównie do matki, która ma przytłaczającą osobowość i nie pozwala bohaterce na normalne życie.
I tu musimy się na chwilę zatrzymać z dwóch powodów. Pierwszy rozdrażni tylko mieszkańców Europy wyczulonych na historię i geopolitykę. Otóż rodzina Kate jest uchodźcami z Bałkanów. Problem w tym, że pierwsza scena rozgrywa się w 1999 roku a nasi bohaterowie okazują się Chorwatami. Co prowadzi do poważnej geograficznej i czasowej konfuzji, zwłaszcza że w filmie sporo się mówi o Jugosławii. Innymi słowy – wszystko wygląda jakby ktoś dowiedział się o wojnie na Bałkanach przez głuchy telefon i zapisał to trzy po trzy w scenariuszu co jest moim zdaniem absolutnie niedopuszczalne. Zwłaszcza jeśli chce się wykorzystać lęki i przeżycia uchodźców wojennych w swojej ciężkostrawnej komedyjce romantycznej.
Drugi problem jest bardziej skomplikowany – czyli postać matki – Petry. Matka teoretycznie ma być absolutnie nieznośna, gdzieś tam pojawia się sugestia, że cierpi na depresję. W istocie dość wyraźnie widać, że matka cierpi na dość ciężki syndrom stresu pourazowego, co jest raczej do przewidzenia u osoby, która na propozycje wyjścia do znajomych mówi „wszyscy moi znajomi nie żyją”. Bohaterka, jej ojciec czy siostra – wszyscy zachowują się trochę na zasadzie „Ło Jezu matka przestań wojna, która zmusiła cię do emigracji była tak dawno temu daj spokój”. Film w pewnym momencie w ogóle decyduje się skomentować Brexit – kiedy matka płacze przed telewizorem, że ich wypędzą z Wielkiej Brytanii, a córka pociesza, że nic takiego się nie stanie. Matka mówi wtedy całkiem rozsądnie, że to się właśnie tak zaczyna – że ludzie znajdują kogoś na kogo mogą zwalić winę za swoje gorsze życie i go chcą przepędzić. Gdyby scena się tu kończyła dostalibyśmy spojrzenie na to jak pewne lęki nie opuszczają ludzi nawet po latach względnego dobrobytu. Tylko, że potem scenarzyści każą dopowiedzieć matce takie zdanie „To wszystko przez Polaków” a bohaterce spojrzeć prosto w kamerę. Wiecie taki dowcip, że ta matka też na kogoś zrzuca winę, i wszystko jest jednym wielkim zrzucaniem winy. No jakoś wydało mi się to niesmaczne i w sumie – niepotrzebne.
Inna sprawa – film od pewnego momentu pokazuje nam jak Kate naprawia swoje życie. Jak wiadomo do naprawy życia konieczni są uroczy bezdomni ludzie, których wartość polega na tym, że bohaterka pomagając im staje się lepszą osobą. Wiadomo, że bezdomni istnieją tylko po to by ludzie z nieco wyższych klas mogli się nieco lepiej poczuć. Bezdomni są zabawni, uroczy, kolorowi i stanowią pewne zastępstwo opiekowania się sierotkami, zadziornymi staruszkami, i zbuntowanymi nastolatkami (niepotrzebne skreślić). I żeby było jasne – bezdomnym pomaga się najbardziej robiąc koncert świąteczny, bo jak wiadomo, nic nie jest ważniejsze niż to by nasza bohaterka mogła zaśpiewać Last Christmas, zresztą bezdomni nie mają żadnej osobowości są jedynie dekoracją przemiany bohaterki. Och zachodnia kinematografio rozrywkowa nigdy nie przestaniesz mnie wzruszać swoim podejściem do kryzysu bezdomności. Co ciekawe – wraz z życiem Kate zmienia się także relacja jej rodziców – którzy mieli się już, już rozwodzić (choć ich na to nie stać) a tu proszę są w dobrej komitywie. Co się stało? No ich córka pomagała bezdomnym. Najwyraźniej magiczny dotyk dobroczynności dotyka wszystkich.
Tu trzeba się na chwilę zatrzymać nad wątkiem, który doprowadził mnie do szewskiej pasji. Otóż Kate ma siostrę, wziętą prawniczkę, dość słusznie zazdrosną o fakt, że rodzice trochę ją olewają na rzecz siostry (mechanizm ten jest wyjaśniony chorobą Kate, ale z drugiej strony – pokazany trochę na odwal się). I kiedy dochodzi do konfrontacji nasza bohaterka outuje swoją siostrę jako lesbijkę (w szczęśliwym związku) przed rodzicami. Teraz ważna sprawa – wyoutowanie kogoś, kto tego nie chce, zwłaszcza przed rodziną – jest jedną z najpaskudniejszych rzeczy jaką można zrobić. Zwłaszcza, że takie działania mogą mieć dla osoby wyoutowanej bardzo daleko idące konsekwencje. Zerwanie kontaktów z rodziną jest jednymi z pierwszych. Inna sprawa – tego się po prostu nie robi. Nigdy. To nie jest małe foux pas przy rodzinnym obiedzie. Kate ostatecznie przeprasza siostrę, a ta dość słusznie mówi, ze to takie przewinienie przy którym zwykłe przepraszam nie wystarczy. Tylko, że szybko się okazuje, że wystarczyło i już kilka scen później nie ma między siostrami animozji, a nawet można powiedzieć że działanie Kate było słuszne bo siostra w końcu przyprowadziła partnerkę na spotkanie z rodzicami. Serio ktoś powinien dostać po łapach za ten wątek. Ale ponownie – w bezpiecznym świecie komedii romantycznych nigdy nie jest tak, żeby bycie wredną osobą miało konsekwencje. Nasza bohaterka w kilka dni przeprosi swoich znajomych (dając im prezenty, które są dalekim cieniem szkód jakie im wyrządziła) i wszystko jest w porządku. Kocham te światy, w których możesz być wredny, ale każdy wybaczy ci po jednym „przepraszam”. A my powinniśmy kibicować bohaterce bo przecież ona była wredna tylko dlatego, że ludzie mieli wobec niej jakieś oczekiwania. Albo nie mieli oczekiwań. Trochę trudno wyczuć co tak bardzo wpłynęło na cierpienia bohaterki, że wszyscy powinni jej wybaczać.
Oczywiście film ma wątek romantyczny charakteryzujący się dalekim brakiem chemii pomiędzy bohaterami. Być może dlatego, że Tom został skonstruowany jako taka typowa postać, której jedynym zadaniem jest pouczanie bohaterki. Wiadomo każda kobieta marzy o tym by poznać mężczyznę, którego zachowanie będzie składało się tylko z dobrych rad, pouczeń i wizyt w tajemniczych miejscach. Problem w tym, że kiedy poznajemy prawdę o Tomie nic nie składa się w całość. Serio, jeśli się nad tym filmem głębiej zastanowić, to ma dziury większe niż ser szwajcarski. No ale przecież nie masz się zastanawiać, bo to romantyczna komedia na święta, która korzysta z wątków takich jak trauma wojenna, przeszczepy narządów, i bezdomność by poprawić ci humor. No jak o się nie uśmiechasz? Przecież w tle gra George Michel, który pewnie zza chmury zastanawia się co jego piosenki robią w tym zakalcu.
Czy film ma plusy? No całkiem podobała mi się Michelle Yeoh jako właścicielka świątecznego sklepu. Gdzieś na trzecim planie jest historia jej romansu z niemieckim specjalistą od kiszonej kapusty i to jest ciekawsze i bardziej romantyczne od wszystkiego na planie pierwszym. Plus Henry Golding nie jest najgorszy do oglądania, choć za dużo to on tu nie ma do grania. Natomiast ten film utwierdził mnie w przekonaniu, że Emilia Clarke wybiera role, w których niekoniecznie się sprawdza. Mimo bardzo sympatycznej twarzy mam wrażenie, że nie odnajduje się w całej tej konwencji i nawet gdyby jej bohaterka była nieco bardziej sympatyczna to nie wiem, czy film byłby dobry. Natomiast Emma Thompson zupełnie w tym filmie odlatuje zarówno na poziomie aktorskim jak i jako współautorka scenariusza. Emmę nadal uwielbiam, ale jednak – nie wszystko się jej udaje.
Spotkałam się z opiniami, że po tym filmie robi się człowiekowi cieplej na sercu i rzeczywiście – mam wrażenie, że poczułam uderzenie gorąca, ale ja mam tak zawsze, kiedy mam ochotę rzucić komputerem z wściekłości. Może o to chodziło twórcom. W końcu kto powiedział, że w święta ma nas grzać tylko rzewne wzruszenie, może nas też rozgrzać odrobina gniewu.
Ps: Film jest dostępny na Chili i można go wypożyczyć za dychu