Home Seriale Nieznośny ciężar metaplotu czyli Sherlock po raz drugi po raz pierwszy

Nieznośny ciężar metaplotu czyli Sherlock po raz drugi po raz pierwszy

autor Zwierz
Nieznośny ciężar metaplotu czyli Sherlock po raz drugi po raz pierwszy

Wszystko przez Sherlocka

Kil­ka lat temu zde­cy­dowałam się obe­jrzeć ser­i­al, który pole­cała moja koleżan­ka. Pomysł brzmi­ał nieźle, Sher­lock Holmes we współczes­nych deko­rac­jach. Koleżan­ka zach­wycała się rzad­ko, a tu była peł­na entuz­jaz­mu. A że jej gust ceniłam postanow­iłam spróbować. Ze zdjęć pro­mo­cyjnych spoglą­dało na mnie dwóch aktorów. Jed­nego dobrze kojarzyłam, drugiego nigdy wcześniej nie widzi­ałam. Jedyne co przyszło mi do głowy to, że wyglą­da dzi­wnie. Kil­ka godzin później w pan­ice przeszuki­wałam Inter­net, bo byłam praw­ie pew­na, że trafiła mi się wadli­wa kopia seri­alu. To nie było, możli­we by sezon miał tylko trzy odcin­ki. Nawet jeśli trwały pół­torej godziny.

 

Takie było moje pier­wsze spotkanie z Sher­lock­iem BBC, seri­alem, który niewąt­pli­wie wpłynął na pop­u­larność mojego blo­ga i na moją „kari­erę” w social medi­ach. Dość dodać, że pre­mierę trze­ciego sezonu oglą­dałam w Lon­dynie, patrząc na zupełne żywych, obec­nych na pokazie aktorów, których kojarzyłam z okład­ki DVD – i tego którego wcześniej znałam dobrze, i tego z dzi­wną twarzą. To chy­ba najwięk­szy i najbardziej niespodziewany przeskok w moim życiu i do dziś mnie bard­zo bawi.

 

To jak wiele znaczył dla tego blo­ga ser­i­al oznacza też, że nigdy potem nie oglą­dałam go w całoś­ci bez ciążącej na mnie koniecznoś­ci zre­cen­zowa­nia, opisa­nia, podzie­le­nia się opinią. Każdy kole­jny sezon oglą­dałam w swois­tej mieszaninie poś­piechu, emocji, świado­moś­ci, że ktoś tam chce się szy­bko dowiedzieć co myślę. Było to ekscy­tu­jące i dość ner­wowe. Do niek­tórych ukochanych odcinków wracałam, ale niek­tóre – obe­jrza­łam tylko wtedy, kiedy przyszło mi je recen­zować dla czytelników.

 

Korzys­ta­jąc z pan­demii zro­biłam coś na co dość dłu­go się zbier­ałam – obe­jrza­łam całość jeszcze raz. Tym razem chłod­niej – tak jak zapewne oglą­dał­by to widz nie mają­cy świado­moś­ci, że za kil­ka godzin będzie musi­ał omaw­iać ser­i­al w mil­ionach komen­tarzy. Uwag i reflek­sji mam mnóst­wo (kiedy robiłam notat­ki wyszło ich koło 60). Postanow­iłam więc napisać o kilku kwes­t­i­ach, które rzu­ciły mi się w oczy, o momen­tach które uważam za ważne i o tym co moim zdaniem wciąż jest pytaniem, które budzi ludzi w środ­ku nocy – kiedy Sher­lock z cud­ownego seri­alu stał się dla wielu karykaturą samego siebie. To jest jed­nak też wciąż post kogoś kto ser­i­al uwiel­bia, i nawet w najsłab­szych odcinkach zna­j­du­je momen­ty godne zachwytu.

 

To nie jest spójny wywód raczej seria uwag, rozmyślań i kwestii – jeśli kiedyś uda mi się to spójnie ułożyć będę miała nową książkę. OCZYWIŚCIE SĄ SPOIELRY

Ile Holmesa w Sherlocku

 

 

Sher­lok to być może jeden z najbardziej wysokobudże­towych fan fików, tuż obok Han­ni­bala Bryana Fullera (och jaki to jest piękny ser­i­al do roz­pa­try­wa­nia w kat­e­go­ri­ach fan­ficzku). Dla wielu widzów, w tym dla mnie – ta fanows­ka strona seri­alu była tym co stanow­iło jego najwięk­szą siłę. W dwóch pier­wszych sezonach twór­cy baw­ią się moty­wa­mi i sprawa­mi z opowiadań Arthu­ra Conan Doyle’a w sposób prze­myślany i taki, który wywoły­wał uśmiech na twarzy wielu widzów, przy­wiązanych do ory­gi­nal­nych postaci i opowieś­ci. Najlep­sze odcin­ki seri­alu (w mojej opinii „Study in Pink” czy „Hounds of Baskerville”) w dużym stop­niu opier­ały się na inteligent­nym przetworze­niu znanych moty­wów, zas­tanowie­niu się „jak­by to wyglą­dało dzisi­aj”. Oczy­wiś­cie – były tam ele­men­ty zupełnie nowe, ale przez pier­wsze dwa sezony – im więcej wiedzi­ało się o opowiada­ni­ach Doyle’a tym człowiek baw­ił się lep­iej. W pewnym momen­cie jed­nak nastąpiła w seri­alu zmi­ana – naw­iąza­nia do postaci czy wątków z opowiadań Doyle’a nadal się pojaw­iały, ale coraz więcej było tam pomysłów samych twór­ców. No i nieste­ty – ta zabaw­na gra z lit­er­ackim ory­gi­nałem nagle zamieniła się w ser­i­al, chao­ty­czny. Więcej, w pewnym momen­cie moż­na dojść do wniosku, że ser­i­al przes­ta­je być fan fic­tion do dzieła Conan Doyle’a ale sta­je się fan­fic­tion do pier­wszych sezonów … Sher­loc­ka. Ilość naw­iązań do rzeczy, które już się w samym seri­alu pojaw­iły – ta autoref­er­en­cyjność sta­je się w pewnym momen­cie stras­zli­wie nud­na, czy wręcz iry­tu­ją­ca. Tak jak­by sce­narzyś­ci klepali samych siebie po ple­cach, że coś im się fajnie napisało dwa sezony wcześniej.  O ile odwoły­wanie się seri­alu do samego siebie może niek­tórym się podobać, to jed­nak nie jest to w stanie wypełnić luki po przy­jem­noś­ci jaką spraw­iało patrze­nie jak inteligent­nie a cza­sem wręcz błyskotli­wie udawało się, przełożyć wymyślone przez Doyle’a tropy na zupełnie inną rzeczywistość.

Bohaterowie straconej szansy

 

 

Tym co najbardziej boli mnie w ewolucji seri­alu to fakt, jak ser­i­al trak­tu­je swoich bohaterów. Nie głównych bohaterów, ale bohaterów dru­go­planowych. Weźmy np. Lestra­da. To dobrze zagrana, ciekawa postać, która nigdy nie dosta­je nic więcej poza kilko­ma zda­ni­a­mi na odcinek. Choć teo­re­ty­cznie – jest tu sporo miejs­ca do rozwinię­cia charak­teru bohat­era. Zosta­je on jed­nak sprowad­zony coraz bardziej do człowieka, który wchodzi i wychodzi z Bak­er Street. Ale to w sum­ie najm­niejsza zbrod­nia. Dwie najwięk­sze zbrod­nie wobec bohaterów to: zmi­ana charak­ter w zależnoś­ci od okolicznoś­ci oraz „prze­fa­jnowanie”. Zacznę od drugiego przy­pad­ku. Genial­nym przykła­dem jest tu Pani Hud­son. Twór­cy wspom­i­na­ją, że miała męża w kartelu narko­tykowym. Brz­mi jak dobre uzu­pełnie­nie biografii miłej pani, która zde­cy­dowanie nie jest gosposią głównego bohat­era. Nim jed­nak ser­i­al się skończy okaże się, że Pani Hud­son była też księ­gową kartelu, tancerką eroty­czną, jeździ super­wypa­sionym samo­cho­dem przekracza­jąc granice pręd­koś­ci i obow­iązkowo słucha Iron Maid­en do sprzą­ta­nia. Żad­na z tych rzeczy nie jest sama w sobie zła, ale wrzu­cone razem krzy­czą „PANI HUDSON JEST TAKA COOL”. W isto­cie jed­nak pokazu­ją jak twór­cy nie umieją się pow­strzy­mać, przed dodawaniem nowych „fajnych” ele­men­tów. Aż w końcu postać sta­je się karykaturą.

 

Drugim przykła­dem jest Mycroft. Nie wiem, czy zade­cy­dowała tu próżność Mar­ka Gatis­sa czy pew­na niepo­rad­ność sce­narzys­tów. Praw­da jest taka, że od momen­tu, kiedy Mycroft sta­je się postacią kluc­zową i zde­cy­dowanie szerzej obec­ną w seri­alu nagle … głupieje. Widzi­cie – Mycroft powinien być inteligent­niejszy od Sher­loc­ka. Taką postać moż­na napisać na drugim planie – bo wtedy nie trze­ba się męczyć wymyśla­jąc geniusza wybit­niejszego od naszego geniusza. Ale kiedy nagle pojaw­ia się na planie pier­wszym – pojaw­ia się konieczność napisa­nia kogoś przy kim Sher­lock mógł­by się czuć głupi. Twór­cy tego nie potrafią, a co więcej nie chcą – bohaterem ostate­cznie ma być Sher­lock i ser­i­al opiera się na jego wyjątkowoś­ci. Doda­jmy do tego fakt, że Cum­ber­batch ma nieco więcej charyzmy jako Sher­lock niż Gatiss jako Mycroft i dosta­je­my postać, która po pros­tu głupieje z odcin­ka na odcinek, jed­nocześnie – sta­jąc się coraz bardziej kluc­zowa i obec­na. Pomysł wprowadzenia Mycrof­ta i to na wyso­kich pozy­c­jach rzą­dowych ma sens. Nato­mi­ast ponown­ie – twór­cy nie wiedzieli, kiedy powiedzieć dość. I tu prze­chodz­imy do następ­nego problemu.

 

Zresztą im dalej w ser­i­al tym bardziej twór­ców przes­ta­ją intere­sować bohaterowie, których wprowadzili – w pewnym momen­cie w seri­alu pojaw­ia się Bil­ly Wig­gins. Chemik, który przy­jaźni się z Sher­lock­iem i mu poma­ga. Fajnie obsad­zona i ciekaw­ie napisana rola tylko, że … zupełnie nie wyko­rzys­tana. Bohater pojaw­ia się i równie szy­bko twór­cy tracą nim zain­tere­sowanie. Tak szy­bko, że w ogóle mogło­by go nie być. Trochę tak jak­by chcieli dostać punk­ty za naw­iązanie do Doyle’a ale jed­nocześnie nie mieli pomysłu co z nim zrobić.

 

The game is a foot

 

Wyda­je mi się, że ważne jest dostrzeże­nie, że Sher­lock zaczy­na jako ser­i­al detek­ty­wisty­czny – i trzy­ma się tego plus minus przez dwa sezony, ale szy­bko się tą detek­ty­wisty­czną stroną włas­nej opowieś­ci zaczy­na nudz­ić. Twór­cy coraz częś­ciej prze­b­ie­ga­ją przez moment tłu­maczenia dedukcji Sher­loc­ka, coraz częś­ciej spraw­ia­ją, że pojaw­ia się tzw. Mag­iczny Sher­lock potrafią­cy przewidzieć rzeczy, których nie da się przewidzieć.  W pewnym momen­cie mało ważni przes­ta­ją być klien­ci, samo rozwiązy­wanie zagad­ki wespół z bohat­era­mi sta­je się niemożli­we, nawet blog, na którym Wat­son opisu­je ich przy­gody prze­chodzi na dru­gi plan.

 

I to samo w sobie nie jest takie złe, ale twór­cy trochę nie wiedzą czym dokład­nie to wypełnić. Pojaw­ia się sporo ele­men­tów kina trochę sen­sacyjnego, intry­gi szpiegowskie, rzeczy trochę od cza­py, urwane wąt­ki, sprawy w sprawach itp. Częś­ciowo winię sce­narzys­tów, którzy chy­ba sami nie umieli napisać wszys­t­kich dedukcji Sher­loc­ka tak by były spójne i ciekawe, ale częś­ciowo mam wraże­nie, że zabrakło im skupi­enia na tym co robią. Tak jak­by robiąc jeden ser­i­al zaczęli mieć pomysł na zupełnie inny i zami­ast zmienić pro­dukcję – kon­tyn­uowali tą samą. Zresztą bard­zo podob­ną reflek­sję miałam przy Dra­c­uli – dwa pier­wsze odcin­ki były jeszcze spójne, ale trze­ci spraw­iał wraże­nie całego osob­ne­go seri­alu wrzu­conego w jeden odcinek.

 

Tym­cza­sem oglą­danie Sher­loc­ka rozwiązu­jącego sprawy jest naprawdę fajne. Nawet w mniej udanym czwartym sezonie – sce­na, w której Sher­lock tłu­maczy skąd wie w jakim miejs­cu mieszka­nia wisi­ała kart­ka – jest ciekawa, dobrze napisana i wiz­ual­nie super­pokazana. Nieste­ty twór­cy seri­alu o wybit­nym detek­ty­wie w pewnym momen­cie zaczy­na­ją tworzyć ser­i­al o super bohaterze. Oso­biś­cie nazy­wam to klątwą Bat­mana (bo któż pamię­ta, że Bat­man powinien być przede wszys­tkim detektywem).

 

Do widzenia Irene Adler

 

 

Kary­god­nym błę­dem seri­alu jest właśnie ten brak świado­moś­ci, że im więcej pewnych wątków i postaci tym gorzej. Weźmy przykład Irene Adler. Wiem, że nie wszyscy lubią „Skan­dal w Bel­grawii” ale dla mnie to jeden z odcinków który dał mi najwięcej czys­tej radochy. Pojaw­ia się w nim Irene Adler. Jej związek z Sher­lock­iem napisany jest tak, żeby był niekończą­cym się trochę jed­nos­tron­nym flirtem. Irene być może jest jedyną kobi­etą, z którą Sher­lock mógł­by się związać. Pojaw­ie­nie się jej w jed­nym odcinku było ukłonem w stronę kanonu, możli­woś­cią roz­pa­try­wa­nia relacji Sher­loc­ka z cielesnoś­cią i ogól­nie całkiem dobrym pomysłem. I tu wątek Irene Adler powinien się raz na zawsze skończyć. Tym­cza­sem twór­cy wycią­ga­ją wspom­nie­nie o bohater­ce, czy jak­iś wątek naw­iązu­ją­cy do jej obec­noś­ci w seri­alu (zwłaszcza w sezonie 4) ilekroć potrze­bu­ją przy­pom­nieć nam, że w życiu Sher­loc­ka była jakakol­wiek kobi­eta. To nie ma sen­su, bo każde jej pojaw­ie­nie się jest coraz bardziej nachalne i czyni ją coraz mniej wyjątkową. Plus sami wid­zowie niekoniecznie chcą jej więcej. I w ogóle jest coś obraźli­wego w takim ciągłym zas­trze­ga­niu się, że bohat­era musi intere­sować kobi­eta. Jak­by sprowadza to całą postać wyłącznie do zapewnienia nas, że twór­cy zna­ją ori­en­tację sek­su­al­ną bohat­era (więcej o tym, że to niekoniecznie praw­da poniżej)

 

Podob­ny przykład choć na mniejszą skalę – rodz­ice Sher­loc­ka. Pojaw­ia­ją się najpierw jako ludzie, którzy po pros­tu są, potem mamy jed­ną całkiem uroczą scenę na Bak­er Street i w sum­ie tu powin­no się to skończyć. Udał się dow­cip z tym, że rodz­iców Sher­loc­ka gra­ją rodz­ice Cum­ber­bat­acha, udało się dodać coś do mitologii postaci – naprawdę nie potrze­bu­je­my ich więcej. Tym­cza­sem twór­cy nie są w stanie się pow­strzy­mać i odwiedza­my ich w domu, dowiadu­je­my się więcej o ich przeszłoś­ci i nagle coś co było nawet fajnym mrug­nię­ciem do widza, sta­je się wątkiem niepotrzeb­nym – więcej, z Sher­lock­iem jest tak, że im więcej wiemy o tej postaci, tym mniej ciekawa się robi. Pewne niedopowiedze­nie towarzyszące genial­ne­mu bohaterowi zawsze się sprawdza (nie tylko w tym seri­alu), im więcej doda­je­my mu rodziny i przeszłoś­ci tym bardziej banal­ny się sta­je. Nieste­ty tego twór­cy zupełnie nie zrozumieli.

 

Mind Palace zamknięty do odwołania

 

 

Powyższe uwa­gi o tym, że twór­cy nie wiedzą, kiedy przes­tać chy­ba najlepiej egzem­pli­fiku­ją się w wątku „mind palace”. Pojaw­ia się on w Psach Baskervil­lów. Nie jest to nic szczegól­nie ważnego – daje nam za to wgląd jak to jest możli­we by Sher­lock tyle wiedzi­ał. Oso­biś­cie uważam, że to jest zupełnie wystar­cza­ją­ca sce­na. Jed­nak twór­cy zach­wyceni tym pomysłem postanow­ili nas odsyłać do umysłu Sher­loc­ka, ilekroć nadarzy się okaz­ja. Moim zdaniem – jest to jeden z naj­gorszych pomysłów tego seri­alu i jed­na z rzeczy, która najbardziej mu zaszkodz­iła. Głównie dlat­ego, że sce­ny w umyśle Sher­loc­ka potrafią być niesły­chanie źle nakrę­cone, długie, łza­we i przeszarżowane. I ter­az tak – sam pomysł by w sytu­acji w którym Mary postrzeliła Sher­loc­ka, ten rozważał w którą stronę powinien się przewró­cić by dać sobie jak najwięk­szą szan­sę na przeży­cie – jest bard­zo dobry. To doskon­ały pomysł by pokazać, że nawet w takiej chwili mózg bohat­era pracu­je na pełnych obro­tach. Ale to jak to pokazano jest zde­cy­dowanie zbyt długie i fil­mowo za słabe.

 

Jed­nak najwięk­szą zbrod­nią wobec kon­cepcji „mind palace” jest odcinek spec­jal­ny, który roz­gry­wa się w cza­sach wik­to­ri­ańs­kich. Otóż – sam pomysł na alter­naty­wnego Sher­loc­ka nie jest zły, nie jest też w ogóle złe by pod sam koniec mogło się okazać, że to wszys­tko się bohaterowi „przyśniło” – nie raz z tego zabiegu korzys­tano. Co jest złe? Że sce­narzyś­ci zachowu­ją się tak jak­by zapom­nieli, że wszys­tko co bohaterowie robią i mówią w takim odcinku Sher­lock mówi sam sobie. I tu pojaw­ia się prob­lem, bo jeśli rzeczy­wiś­cie wszys­tko co bohaterowie mówią w odcinku, Sher­lock mówi sam sobie, to np. moż­na dojść do wniosku, że rzeczy­wiś­cie postrze­ga on swo­ją relację z Wat­sonem w kat­e­go­ri­ach roman­ty­cznych, albo przy­na­jm­niej zda­je sobie sprawę z tego, że tak ten związek prezen­tu­je się światu. I ponown­ie – nie jest to nic złego, gdy­by nie fakt, że sce­narzyś­ci zde­cy­dowanie to ignorują.

 

Ogól­nie nien­aw­idzę tego co w tym seri­alu stało się z mind palace bo to jest dla mnie częs­to bard­zo leni­wy zabieg, który pozwala dobrze się baw­ić oczeki­wa­ni­a­mi widzów (zwłaszcza kiedy odcin­ki pojaw­iały się po raz pier­wszy) ale dra­matur­gicznie dzi­ała słabo, a kiedy w końcu okazu­je się że taki sam pałac ma prze­ci­wnik Sher­loc­ka, moż­na dojść do wniosku, że twór­com skończyły się pomysły i recyk­lin­gu­ją w kółko to samo. Co jest przykre biorąc pod uwagę ilu dobrych pomysłów Conan Doley’a nawet nie tknęli.

 

Zabójcza jaszczurczość Andrew Scotta

 

 

Sko­ro o recyk­lin­gu mówimy – jeśli miałabym powiedzieć co naj­moc­niej zaciążyło na seri­alu to Mori­ar­ty. Otóż nie ukry­wam, że uważam, iż odkrycie Andrew Scot­ta dla świa­ta jest jed­ną z najwięk­szych zasług seri­alu. Nie ma też wąt­pli­woś­ci, że jego Mori­raty okazał się postacią doskonale zagraną, charyz­maty­czną, nieoczy­wistą i po pros­tu taką którą chce się oglą­dać na ekranie (nie zawsze mając w ser­cu tylko potępi­e­nie, cza­sem mnóst­wo innych uczuć). Prob­lem w tym, że Mori­rar­ty jako główny prze­ci­wnik Sher­loc­ka jest właś­ci­wie ode­jś­ciem od natu­ry przygód bohat­era, Sher­lock nie jest postacią wal­czącą z legionem arcy­wrogów. Ale nasi sce­narzyś­ci, najwyraźniej zach­wyceni sukce­sem Mori­rartego, postanow­ili nam zafun­dować Mori­rartego 2 (Charles Augus­tus Mag­nussen w sezonie 3) a nawet coś na ksz­tałt Mori­rartego 3 (Cul­ver­ton Smith). Wszys­tkie odmi­any Morirarty’ego są zde­cy­dowanie naz­nac­zone wys­tępem Scot­ta (ale też tym, że piszą ich ci sami sce­narzyś­ci). Wszyscy są niesły­chanie pewni siebie, psy­chopaty­czni, przeko­nani o swo­jej wielkoś­ci, niemalże nietykalni, gra­ją­cy z fizycznością.

 

Jed­nak naj­ciekawsze jest to, że we wszys­t­kich przy­pad­kach ich kon­frontac­ja z Sher­lock­iem sprowadza się do tego samego – Sher­lock wie, że są oni ludź­mi niebez­pieczny­mi, którzy robią rzeczy podłe, ale nie jest w stanie tego udowod­nić. Mori­ar­ty ukry­wa się jako Richard Brook, Mag­nussen okazu­je się pamię­tać wszys­tkie swo­je mate­ri­ały do szan­tażu, ale niczego nie posi­a­da fizy­cznie, Smith genial­nie pozby­wa się dowodów. Co więcej w każdym przy­pad­ku kończy się to plus minus tak samo – Sher­lock musi poświę­cić siebie (w przy­pad­ku Mag­nusse­na właś­ci­wie poświecą swo­ją przyszłość) by ostate­cznie położyć kres zagroże­niu. Ostate­cznie oglą­damy kil­ka razy bard­zo podob­ną his­torię, co widać dopiero kiedy obe­jrzy się to wszys­tko obok siebie. Zresztą opar­cie dzi­ałań Sher­loc­ka o schemat wal­ki z prze­biegły­mi bard­zo wysoko postaw­iony­mi prze­ci­wnika­mi, jest moim zdaniem kole­jnym dowo­dem na to, że twór­cy zaczy­na­ją o nim myśleć jako o super bohaterze a nie detek­ty­wie. Prze­ci­wnik detek­ty­wa nie musi być typowym czarnym charak­terem — może być po pros­tu osobą, która popełniła zbrod­nię w niety­powy sposób.

 

There is something about Mary

 

Mary Wat­son nie jest postacią źle zagraną (oso­biś­cie bard­zo lubię Amandę Abbing­ton i uważam, że był to kole­jny dobry „rodzin­ny” cast­ing – tych w Sher­locku jest mnóst­wo) ale jest postacią kosz­marnie napisaną. Głównie dlat­ego, że podle­ga dwóm mech­a­niz­mom, o których już pisałam. Po pier­wsze – prze­fa­jnowa­niu – czyli Mary nie może być po pros­tu żoną Wat­sona, musi być super agen­tką z nie­jas­ną przeszłoś­cią (co wcale nie czyni jej ciekawszą – inteligent­na pielęg­niar­ka, która rozu­mie Sher­loc­ka brz­mi dużo ciekaw­iej). Jej nie­jas­na przeszłość jest zresztą zupełnie z cza­py i wprowadza ser­i­al w tanie kino sen­sacyjne wyprowadza­jąc niemal zupełnie ze świa­ta detek­ty­wisty­cznych przygód w Lon­dynie. Dru­ga sprawa – bard­zo widać, że twór­cy Mary nie potrze­bu­ją i nie chcą. A właś­ci­wie potrze­bu­ją jej do jed­nego – aby umarła, dała Wat­sonowi nową traumę, a obu panom – polece­nia zza grobu. Jeśli jest jak­iś wątek, który powinien zostać ofic­jal­nie zakazany, to ukochani/ukochane dające polece­nia zza grobu. Inna sprawa, że wątek pły­ty z zalece­ni­a­mi, dla Sher­loc­ka którą Mary przesyła po swo­jej śmier­ci jest źle roze­grany fil­mowo. Gdy­byśmy zobaczył tą płytę pod koniec odcin­ka, w którym Sher­lock jawi się jako oso­ba rujnu­ją­ca swo­je życie – wtedy była­by to ład­na puen­ta. Ponieważ jed­nak wiemy już wcześniej o ist­nie­niu pły­ty i o tym, że Sher­lock dostał polece­nie opiekowa­nia się Wat­sonem (czy jego ratowa­nia) – zda­je­my sobie od razu sprawę, że sytu­ac­ja bohat­era jest bardziej skom­p­likowana. Co spraw­ia, że oglą­damy jego dzi­ała­nia bez emocji. Sama Mary jest postacią która moim zdaniem pokazu­je typowy prob­lem z kobi­eta­mi w seri­alach Mof­fa­ta. Muszą być tak fajne, że przes­ta­ją być realne, a jed­nocześnie – częs­to są trak­towane przez sce­narzys­tę dużo gorzej niż bohaterowie męs­cy (ja w ogóle zabroniłabym Moffa­towi pisać kobi­ety. Jakiekolwiek).

 

Sko­ro przy Mary jesteśmy – czy nie wyda­je się wam, że John Wat­son wysyła­ją­cy ukrad­kiem sem­sy do innej kobi­ety, pod­czas kiedy jego żona zaj­mowała się ich dzieck­iem to jest naj­gorszy, nie osad­zony w charak­terze bohat­era wątek? Mamy wybaczyć Wat­sonowi coś co jest rzeczy­wiś­cie wyjątkowo paskudne, ale przede wszys­tkim – nie dosta­je­my żad­nego uza­sad­nienia, dlaczego to zro­bił. Czyż­by nie prze­baczył Mary? To nie ma sen­su w kon­tekś­cie tego co wiemy z seri­alu. Jego zachowanie jest tak od cza­py, że naprawdę aż boli. Jest potrzeb­ne sce­narzys­tom? Niekoniecznie. Osad­zone w charak­terze? Nijak. Ma sens? Żaden. Ma dobrą kon­kluzję ? Nope.

 

The love that dare not speak its name

 

 

Okej jesteśmy na piątej stron­ie, może­my poroz­maw­iać o relac­jach Sher­loc­ka z Johnem. Wiele lat temu spier­ałam się z koleżanką, czy całe zjawisko „John­lock” czyli przeko­nanie, że bohaterowie są w sobie zakochani ma sens. Ja twierdz­iłam, że nasz prob­lem pole­ga na tym, że nie umiemy patrzeć na męską przy­jaźń bez myśle­nia o homosek­su­al­nym podtekś­cie czułych gestów. Ona twierdz­iła, że jeśli Sher­lock i John nie są w sobie zakochani – to w takim razie źle ich się pisze i niewłaś­ci­wie gra. Wtedy uważałam, że nie ma racji. Dziś poko­rnie przyz­na­ję rację (Ewa miałaś rację!).

 

Sher­lock Holmes i John Wat­son gra­ją kocha­jącą się parę. Co więcej są tak pisani. Ser­i­al jest zresztą chy­ba tego świadom, bo co pewien czas zapew­nia nas, że nie ma tu miejs­ca na żadne roman­ty­czne pory­wy ser­ca. No ale dlaczego musi to co chwilę robić? Bo tak pisze bohaterów, że jest to inter­pre­tac­ja oczy­wista. Od pier­wszego sezon bohaterowie mówią wprost „ojej jak to musi wyglą­dać dla postron­nych, zupełnie jak­byśmy byli parą”. Po czym zachowu­ją się jak para. Moja inter­pre­tac­ja tego co się zdarzyła jest taka. Moim zdaniem twór­cy nie potrafią pisać blis­kich przy­ja­ciel­s­kich relacji między ludź­mi. Nie tylko między mężczyz­na­mi, w ogóle między ludź­mi. Umieją pisać luźne zna­jo­moś­ci, wrogów, opiekunów i właśnie – part­nerów roman­ty­cznych. Co więc robią? Korzys­ta­ją z całego arse­nału roman­ty­cznych gestów, i dialogów rodem z rom-comów, i uzna­ją, że wszys­tko jest dobrze, bo prze­cież zaz­naczyli, że to tylko przyjaźń.

 

Co więcej do pewnego stop­nia zaczy­na to ciążyć – co chwilę się trze­ba do tego odnosić, trochę grać z wid­own­ią i w ogóle – powracać do tego prob­le­mu. Co ciekawe – gdy­by bohaterowie bez jakiegoś więk­szego prob­le­mu wyz­nali sobie miłość (miłość nie rów­na się temu, że wchodzisz z kimś w sek­su­alne kon­tak­ty – tak na mar­gin­e­sie) to w sum­ie – nagle niesamowicie odciążyło­by to ser­i­al. Było­by też zgodne z prawdą, bo prze­cież dokład­nie to czu­ją do siebie bohaterowie. Takie wyz­nanie spraw­iło­by, że ser­i­al mógł­by wresz­cie przes­tać grać w kółko tym samym wątkiem i bie­gać jak jak­iś bied­ny kon­ser­watys­ta, który dowiedzi­ał się że kochać moż­na kil­ka osób i nawet tej samej płci. Serio to jest naprawdę jed­na z takich rzeczy, która seri­alowi (który kończy się tym, że dwóch facetów miesz­ka razem wychowu­jąc dziecko!) niesamowicie ciąży. Zwłaszcza, że jeśli ten ser­i­al nie jest love sto­ry to ja nie wiem.

 

A tak w ogóle – sko­ro przy uczu­ci­ach jesteśmy – ser­i­al robi wszys­tko by nas zapewnić, że Sher­lock sek­su nie upraw­ia (nawet dając mu dziew­czynę do syp­i­al­ni pamię­ta­ją by to pod­kreślić). I wiecie co? To cholera nie ma zupełnie sen­su. Biorąc pod uwagę, że Sher­lock chce na potrze­by śledzt­wa wiedzieć wszys­tko o ludz­kich zra­chowa­ni­ach, a jed­nocześnie – nie przykła­da do nich jakiejś wielkiej emocjon­al­nej wagi – log­icznym wydawało­by się, że powinien dużo syp­i­ać z ludź­mi płci obo­j­ga. Dlaczego? Bo to była­by pożytecz­na widza do prowadzenia śledzt­wa, dodatkowe infor­ma­c­je o ludz­kich zra­chowa­ni­ach, i zwycza­jach. Sher­lock powinien syp­i­ać z ludź­mi badaw­c­zo i nie mieć z tym prob­le­mu oraz pewnie nie przy­wiązy­wał­by do tego więk­szej wagi. Tak wynikało­by z jego psy­chi­ki. Nieste­ty – nie wyni­ka to z psy­chi­ki scenarzystów.

 

London baby!

 

 

Jed­ną z moich ukochanych rzeczy w Sher­locku jest Lon­dyn. Kiedy zwiedza­łam mias­to po obe­jrze­niu seri­alu byłam w kilku miejs­cach, gdzie krę­cono kole­jne sce­ny i było to naprawdę fajne. Jed­nak z cza­sem mam wraże­nie, sce­narzyś­ci zapom­nieli jak ważnym bohaterem jest mias­to. Oso­biś­cie mam poczu­cie, że nie ma praw­ie Sher­loc­ka poza Lon­dynem (z wyjątkiem Psa Baskervil­lów). Kiedy his­to­ria wynosi się z mias­ta lub kiedy przes­ta­je je zauważać – Sher­lock traci sporo swo­jej wyjątkowoś­ci. Moim zdaniem ostat­ni odcinek seri­alu jest zły właśnie dlat­ego, że nie dzieje się w Lon­dynie – oczy­wiś­cie ja mam z tym odcinkiem mil­ion innych prob­lemów, ale właśnie to wyjś­cie z mias­ta pokazu­je, że twór­cy trochę nie zała­pali, że Sher­lock musi bie­gać po uli­cach mias­ta. Co więcej – mam wraże­nie, że ten ser­i­al dość dobrze pokazy­wał tą twarz mias­ta – rozpoz­nawal­ną, ale pokazy­waną z innej per­spek­ty­wy – w pewnym momen­cie to zni­ka choć stanow­iła niesamowicie moc­ny ele­ment pier­wszych sezonów.

 

Co zresztą prowadzi mnie do wniosku, że tym co przesądz­iło o pewnej „klęsce” późniejszych sezonów Sher­loc­ka była pró­ba wymyśle­nia go na nowo. Twór­cy z niez­nanych mi powodów dos­zli do wniosku, że wid­zowie chcą zupełnie czego innego. Tym­cza­sem więk­szość widzów jakiegoś konkret­nego seri­alu chce jeszcze więcej tego seri­alu. Rozu­mi­ałabym potrze­bę zmi­any, gdy­by Sher­lock miał kilka­dziesiąt odcinków, ale on miał 13. To jest zde­cy­dowanie za mało by znudz­ić się for­mułą. Właśnie o to chodzi – nim wid­zowie zdążyli się nacieszyć jakimś sche­matem opowiada­nia nagle pojaw­ił się zupełnie nowy – i to wcale nie ciekawszy. Zresztą mam wraże­nie, że w pewnym momen­cie twór­com zaczęła ciążyć wybrana for­muła – pół­torej godziny. Odcin­ki nagle zaczęły być bard­zo frag­men­taryczne – trud­no się dzi­wić, bo wyraźnie – mieli za dużo odcinków do fabuły.

 

Nieznośny ciężar metaplotu

 

 

Nie będę ory­gi­nal­na, kiedy stwierdzę, że tym co najbardziej dobiło ser­i­al był fakt, że w końcu okaza­ło się, że WSZYSTKO było ze sobą pow­iązane. Nikt nie był przy­pad­kowy, każ­da sprawa miała jak­iś związek z tym czego dowiadu­je­my się pod koniec. Cóż… to jest strasznie den­er­wu­jące z punk­tu widzenia widza, kiedy nagle okazu­je się, że sce­narzys­ta coś wiedzi­ał nie powiedzi­ał, i wszys­tko było inaczej. Zwłaszcza, że rozwiązanie było bard­zo rozczarowu­jące, chy­ba, że aku­rat należy­cie do tej wąskiej grupy osób, które lubią, kiedy okazu­je się, że za wszys­tkim stała sios­tra, o której bohater wygod­nie zapom­ni­ał, i która sterowała właś­ci­wie całą jego his­torią przez ostat­nie lata. Jeśli lubi­cie takie zabie­gi bard­zo pole­cam telenow­ele – tam jest tego więcej.

Ale tak serio to nieste­ty – to jest błąd, który popeł­nia wielu sce­narzys­tów przeko­nanych, że wyjaw­ie­nie wid­zowie, że wszys­tko się ze sobą łączyło za każdym razem będzie wartoś­cią dodaną. Tym­cza­sem w przy­pad­ku takiego seri­alu jak Sher­lock – gdzie nic nie ma prawa się ze sobą tak łączyć — widz czu­je się oszukany. Zwłaszcza, że to co najlepiej wychodz­iło w pro­dukcji to właśnie te nieza­leżnie oder­wane od siebie sprawy. Kiedy nagle wszys­tko jest pow­iązane dosta­je­my zupełnie niel­og­iczne i iry­tu­jące zbie­gi okolicznoś­ci. Aku­rat w tym domu, w którym Sher­lock prowadzi śledzt­wo jest stłuc­zona gip­sowa głowa Mar­garet Thatch­er, która prowadzi do sekretów Mary. Nie no takie rzeczy w ogóle nie obraża­ją widzu two­jej inteligencji.  Podob­nie jak to, że nagle okazu­je się, że dziew­czy­na, którą Sher­lock spotkał przy­pad­kowo na ślu­bie Wat­sona jest sekre­tarką Man­gusse­na – meta­plot wyma­ga by się wszys­tko ze sobą łączyło nawet jeśli to jest zwykłe sce­nar­ius­zowe lenistwo.

 

Jed­nocześnie, kiedy sce­narzyś­ci w pier­wszym odcinku trze­ciego sezonu przyz­na­ją, że nie mają dobrej odpowiedzi na pytanie – jak Sher­lock przeżył to właś­ci­wie spraw­ia­ją, że widz traci zau­fanie, że pojaw­ie­nie się cliffhang­era oznacza, że twór­cy wiedzą co z nim dalej zro­bić. To jest jed­na ze sce­nar­ius­zowych zbrod­ni – kiedy pro­ponu­je się wid­zom cliffhang­er ale odpowiedź na pytanie „jak to możli­we?” kończy się na „zabili go i uciekł”. Oglą­da­jąc pier­wszy odcinek trze­ciego sezonu cały czas miałam w głowie frag­men­ty „Mis­ery” Kinga gdzie bohater­ka skarży się właśnie na takie trak­towanie widzów czy czytel­ników. Zresztą w ogóle zwró­cil­iś­cie uwagę, że wiel­ki meta­plot spraw­ia, że niemal wszyscy którzy giną w Sher­locku muszą być martwi ale nie tak do koń­ca? Mary, Mori­rar­ty – powraca­ją dzię­ki nagran­iom, Irene Adler oczy­wiś­cie wymy­ka się pewnej śmier­ci i w ogóle nad całoś­cią unosi się taki duch Mar­vela – pewne jest tylko to, że wujek Ben nie żyje.

 

 Oczy koloru nieba po burzy

 

 

Jeśli dos­zliś­cie do tego momen­tu pewnie myśli­cie, że jest we mnie tylko jad i nien­aw­iść wzglę­dem seri­alu. Tym­cza­sem – mam też sporo pozy­ty­wnych uwag. Jak na przykład to, że właś­ci­wie poza ostat­nim odcinkiem 4 sezonu, nie sposób się przy­czepić nawet odrobinkę do gry Bene­dic­ta Cum­ber­batcha (wciąż mnie bawi, że nauczyłam się pisać to nazwisko bez zas­tanowienia). Jest fenom­e­nal­nym Sher­lock­iem. Co z tego, że pon­ad dwuset­nym w his­torii, sko­ro potrafił uczynić swo­jego bohat­era swoim – od tego ja mówi, jak patrzy, jak się porusza, jak staw­ia na sztorc kołnierzyk swo­jego płaszcza (na Boga ktokol­wiek wymyślił TEN płaszcz powinien dostać mil­iony fun­tów wyna­grodzenia, bo to jest przykład jak ubier­ać bohat­era tak by już zawsze było wiado­mo, jak wyglą­da). Nie ukry­wam – trud­no mi sobie wyobraz­ić sukces tego seri­alu bez Cum­ber­batcha i jego roli. Co więcej, wcale nie uważam by Cum­ber­batch zawsze był równie dobrym aktorem – widzi­ałam wszys­tkie jego filmy i jest tam sporo nieu­danych pro­jek­tów i przeszarżowanych ról. Ale Sher­lock­iem Cum­ber­batch jest doskon­ałym. Zwłaszcza w tych sce­nach oby­cza­jowych, w drob­nych ges­tach (zwi­janie się na kanapie w szlafroczku), zarówno w sce­nach w których ma być błyskotli­wie inteligent­ny jak i zaskaku­ją­co mało kuma­ją­cy. No naprawdę – nie trze­ba się w aktorze pod­kochi­wać – moż­na spoko­jnie stwierdz­ić, że to jest rola perła. Jedyny moment, w którym mam wraże­nie, że Cum­ber­batch się jakoś gubi to odcinek ostat­ni, gdzie pier­wszy raz poczułam jak­by aktor nie czuł się ide­al­nie pewnie w roli, którą zna. Być może dlat­ego, że tam się dzi­ało po pros­tu zde­cy­dowanie za dużo.

 

I żeby było jasne – uważam, że zestaw­ie­nie go z Mar­tinem Free­manem gra­ją­cym Wat­sona było doskon­ałe właśnie ze wzglę­du na różnice w sposo­bie gra­nia. Free­man jest ide­al­nym aktorem, który na kogoś patrzy, i jest trochę w tle. Dziewięćdziesiąt pro­cent tego co robi pole­ga na doskon­ały reagowa­niu. I te reakc­je doskonale uzu­peł­ni­a­ją charyzmę Cum­ber­batcha. Seri­alowo to wymar­zony duet (choć uważam, że twór­cy powin­ni zrozu­mieć, że jeden pogrążony w żało­bie Free­man to jest wystar­cza­ją­ca ilość na jeden ser­i­al. Jego reakc­ja na „śmierć” Sher­loc­ka jest doskon­ała, ale potem musi w sum­ie zagrać to samo w reakcji na śmierć Mary”).

 

To było całkiem dobre!

 

 

Przez wiele lat byłam przeko­nana, że „The Blind Banker” jest słabym odcinkiem. No więc zde­cy­dowanie nie jest. Podob­nie jak ostat­ni odcinek trze­ciego sezonu – w kilku miejs­cach mnie den­er­wował, ale oglą­dało mi się go całkiem miło i kil­ka ele­men­tów było doskonale roze­granych. Zupełnie zmieniłam też zdanie odnośnie odcin­ka ze ślubem Wat­sona. Nie przepadałam za nim wydawał mi się zbyt posza­tkowany, ale kiedy oglą­dałam go tym razem miał w sobie mnóst­wo uroczych scen. Podob­nie dru­gi odcinek czwartego sezonu – zwłaszcza, te ostat­nie sce­ny w których Sher­lock pociesza i przy­tu­la Johna – bard­zo dobre emocjon­alne – gdy­by tu się skończył sezon – nie miałabym nic prze­ci­wko. Doskon­ała jest sce­na rozmowy/spaceru  Sher­loc­ka z klien­tką która myśli samobójcze (szko­da, że potem ją tak zep­su­to). Ogól­nie „prob­lem” z tym seri­alem pole­ga na tym, że nawet w swoich naj­gorszych odcinkach, i najsłab­szych sezonach ma prze­błys­ki tak dobre, satys­fakcjonu­jące i fajne, że nie sposób po pros­tu powiedzieć „słabe nie oglą­dam”. Nawet w tym kosz­marnym odcinku, gdzie John i Sher­lock gra­ją rodzin­nie w Escape Room jest koń­cowa sek­wenc­ja, która jed­nak porusza jakąś nutkę w ser­cu i każe się zas­tanaw­iać czy taki pią­ty sezon nie był­by bard­zo miłą niespodzianką. Co prowadzi mnie do takiej jed­nej z ostate­cznych kon­kluzji – to zawsze będzie ser­i­al, do którego będę wracać nawet jeśli jego najwięk­szym prob­le­mem jest fakt, że odniósł sukces.

 

Tapety

 

Są genialne. Podob­nie jak więk­szość wnętrz, zdjęć, kostiumów i wszys­t­kich rzeczy, które nie są zależne od sce­narzys­tów. Ale przede wszys­tkim tapety. Serio ten ser­i­al nauczy was jak ważne w powodze­niu seri­alu są odpowied­nio dobrane tapety. Są kluczowe.

 

Gdyby tylko nie Sherlock

 

Myślę, że najwięk­szym prob­le­mem seri­alu jest to, że zaczy­na on z dobrze napisanym, ciekawym, intrygu­ją­cym bohaterem a potem zupełnie nie wie co z nim zro­bić. Sher­lock niby powinien się zmieni­ać i ewolu­ować, ale cóż… sce­narzyś­ci potrze­bu­ją go niezmi­en­nego. Dlat­ego wydarzenia, które powin­ny być graniczne (jak np. zas­trze­le­nie kogoś!) nimi nie są, dlat­ego relac­je nie mogą się za bard­zo pogłębić, dlat­ego cały czas trze­ba potwierdzać, że bohater jest tym kim był – nawet jeśli logi­ka pod­powia­da, że tak być nie może. Nigdy jakoś szczegól­nie nie przekon­ałam się do amerykańskiego Ele­men­tary ale tamten ser­i­al dobrze pokazy­wał co się dzieje kiedy jed­nak daje się bohaterowi szanse i miejsce na rozwój – ostate­cznie robi się to ciekawsza opowieść. Tu bohater ma takie waha­nia – nawet jeśli w jed­nej sce­nie jest bardziej ludz­ki w drugiej musi o tym zapom­nieć. Co czyni postać niespójną.

 

Jed­nocześnie jed­nak – to wciąż jest Sher­lock Holmes, jed­na z najbardziej mag­ne­ty­cznych postaci pop­kul­tu­ry, która przy­cią­ga, nie daje o sobie zapom­nieć, żyje w coraz to nowych odsłonach i sprzeda­je się nowym pokole­niom, choć prze­cież wydawać by się mogło, że już wszys­tko o nim powiedziano. I twór­cy seri­alu aku­rat z tego zda­ją sobie sprawę, zabier­a­jąc nas na niesły­chanie frus­tru­jącą prze­jażdżkę, z której nie sposób się wyp­isać. Gdy­by to było o kimkol­wiek innym pewnie bym nie wracała a tak, co ja mogę. Nic nie mogę. Obe­jrzę jeszcze raz za rok, dwa i pewnie znów się zakocham i ziry­tu­ję, i nagrodzę was tek­stem o dłu­goś­ci małego artykułu naukowego.

 

To tyle na dziś. Nie ukry­wam, ponowne spotkanie z Sher­lock­iem było zarówno ciekawe jak i trochę trau­maty­czne. Jed­nocześnie mam wraże­nie, że pier­wszy raz obe­jrza­łam ten ser­i­al jako ja a nie jako ja (i dziesiąt­ki fanów w mojej głowie). Jed­nocześnie mało co tak dobrze jak Sher­lock przy­pom­i­na, że moż­na bard­zo lubić jakieś dzieło kul­tu­ry i jed­nocześnie szcz­erze go nien­aw­idz­ić. W zależnoś­ci od tego, o której min­u­cie którego odcin­ka mówimy.

 

 

Ps: Kończę ten wpis tylko dlat­ego, że ma 10 stron i mam wraże­nie, że w tym momen­cie czy­ta­ją go już tylko dwie oso­by na krzyż. Jed­ną jest pies mojej mamy.

0 komentarz
48

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online