Wśród moich znajomych panuje przekonanie, że na „Smoleńsk” iść nie wypada – bo zyski z biletów zasilą twórców i pozwolą chwalić się frekwencją. Rozumiem, że dla niektórych może to być argument ale zwierz nie wyobraża sobie zignorowanie tego filmu. Chociażby dlatego, że jest on chyba najbardziej wyraźną manifestacją pewnego spojrzenia nie tylko na Smoleńsk ale i na Polskę – która dziś dzieli społeczeństwo. Dlatego wyprawa do kina była dla mnie czymś oczywistym – zarówno ze względu na moje zainteresowanie kinematografią (nowy film propagandowy to rzecz nieczęsta) jak i polityką a przede wszystkim – społeczeństwem. Dla osób bojących się spoilerów – to film tak wyzbyty linii fabularnej że właściwie nie ma tu nic co mogłoby się okazać spoilerem.
Zacznijmy od kwestii technicznych. „Smoleńsk” to film słaby, cierpiący na liczne braki realizacyjne. Widać, że budżet był problemem – produkcja bardziej przypomina film telewizyjny niż kinowy, jest w nim niewielu aktorów, nie ma poczucia autentyczności – tak koniecznego w produkcji, która chce opowiadać o rzeczach dziejących się tu i teraz. Zawiódł też montaż – często chaotyczny, nie dający szans by zanurzyć się w świat przedstawiony filmu, aktorstwo – często przerysowane i niedopasowane do nastroju sceny a także muzyka – która nie jest w stanie odpowiednio ani podkreślić emocji bohaterów ani wywołać odpowiednich emocji u widzów. Do tego większość scen dzieje się w jakichś anonimowych miejscach, kawiarniach, pokoju telewizyjnym który rzeczywiście sprawia wrażenie jakiegoś schowka na szczotki. Film chce być aktualny i opowiadać o wydarzeniach prawdziwych a jednocześnie jest w tym wszystkim zupełnie nijaki. Nie sprawdza się też koncepcja by część wydarzeń z 10 kwietnia odegrać pod koniec filmu. Powrót do tragicznego lotu sprawia iż narracja traci jakąkolwiek spójność a główna historia dziennikarskiego śledztwa – gubi się gdzieś w tym wszystkim. Gdyby zwierz należał do opcji która wierzy, że w Smoleńsku doszło do ataku czułby się tą wizją rozczarowany – głównie dlatego, że nie oferuje widzowi nic poza krótkim i chaotycznym streszczeniem najpopularniejszych teorii związanych z tym co wydarzyło się w Smoleńsku.
Dodatkowo – ponownie abstrahując od samej treści filmu – nawet tam gdzie pojawiają się pomysły – które mogłyby zostać doskonale wykorzystane do stworzenia pewnej wizji świata i wydarzeń – brakuje pazura, konsekwencji czy propagandowego wyrachowania. Wychodząc z kina towarzyszyło mi przekonanie, że gdyby część wątków już obecnych w filmie potraktować inaczej można byłoby stworzyć doskonałe dzieło propagandowe. W filmie poznajemy matkę bohaterki, która szybko staje się jedną z kobiet z Krakowskiego Przedmieścia, tych modlących się i przychodzących tam z potrzeby czuwania. Jak pięknie można byłoby tą postać napisać – pokazać jej przywiązanie i patriotyzm, zestawić z tym jak owe kobiety traktowano. Ale nie film nawet tu nie idzie – ot jest matka co wchodzi i wychodzi w zupełnie przypadkowych momentach.
Albo ta wyśmiewana przez wszystkich ostatnia scena ze spotkaniem ofiar katastrofy i żołnierzy poległych w Katyniu. Spotkanie jest wyjątkowo nieporadne – żołnierze z Katynia wyglądają jakby czekali na nieco spóźniony autobus, ofiary wypadku jakby przyszły przywitać się z kimś na proszonej herbatce. A wszystko w jakiś krzakach. A przecież nie trudno sobie wyobrazić scenę w której podnosi się mgła, pojawiają się ustawieni w szyku żołnierze z Katynia, którzy salutują i przy dźwiękach podniosłej muzyki witają prezydenta który oddaje im cześć a potem wszyscy w milczeniu wchodzą w ten przepastny Katyński las. Kicz? Jasne. Skuteczny propagandowo? Niezwykle. Zwłaszcza jak by dodano odpowiednią muzykę i odpowiednio nakręcono scenę – z powagą i rozmachem. I to jest właśnie problem straszny kiedy ktoś porywa się na propagandę a ostatecznie funduje poziom realizacji gdzieś w okolicach Klanu. Zwierz nie jest zwolennikiem opcji politycznej stojącej za Smoleńskiem ale czuje, że takie niewykorzystanie tematu jest jakąś potwarzą dla sztuki filmowej, która przez lata dostarczała filmowcom całego zestawu narzędzi którymi można wywołać odpowiednie uczucia czy przekonać widza, że to co pokazuje film jest obowiązującą prawdą i słuszną wizją rzeczywistości.
Przejdźmy jednak do scenariusza. O czym jest Smoleńsk? Właściwie to o niczym. To jeden z największych problemów produkcji. Z jednej strony mamy odtworzenie samego lotu do Smoleńska – przygotowań i ostatecznie zapis tego jak katastrofę wyobrażają sobie twórcy (a właściwie nie twórcy, bo o czym zwierz napisze dalej – tu nic autorskiego nie ma). Z drugiej pokazuje się nam dziennikarkę telewizji TVM. Dziennikarka teoretycznie prowadzi śledztwo dziennikarskie. Prawda jest jednak taka, że nie ma tu ani śledztwa, ani co gorsze bohaterki. To postać absolutnie przezroczysta – istniejąca w filmie tylko po to by kolejne osoby mogły się pojawiać i poddawać pod wątpliwość kolejne aspekty śledztwa czy oficjalnej wersji przebiegu wypadków. Ponieważ film obejmuje dwa lata (nie da się tego zupełnie zauważyć) a nasza bohaterka musi się wciąż dowiadywać nowych rzeczy to jej przemiana (bo taka jest gdzieś nakreślona w tle) jest trochę jak jo-jo. Czasem jest przekonana, że została oszukana i wykorzystana, niekiedy cofa się do ufania we wszystko co usłyszy z oficjalnych źródeł. Nie za wiele o niej wiemy – co prawda w tle pojawia się matka i ojciec który wyjechał do Stanów, ale bohaterka jest zupełnie przezroczysta. Jej podróż – od zaufania do telewizji TVM do poczucia, że prawda mogła wyglądać inaczej jest tak filmowi zbędna że nawet nie dostaje puenty. Puenty która nie byłaby tu trudna bo człowiek aż się spodziewa że bohaterka swoją złą telewizję porzuci i przejdzie do telewizji dobrej. Ale to oznaczałoby, że mamy do czynienia z pełni ukształtowaną postacią. Tymczasem dziennikarka postacią nie jest – więcej, kiedy co pewien czas ktoś przypomina sobie, że kształtując postać filmową wypadałoby ją pokazać w jakichś scenach które nadają jej kontekst, film robi się karykaturalny. Gdzieś w środku produkcji mamy np. pozbawioną kontekstu scenę seksu. Po co? Trudno powiedzieć. Tak pokazana wydaje się co najmniej nie stosowna a przede wszystkim głupia i nieporadna.
Zresztą to problem całego filmu – postacie w nim pokazane – specjalnie pozbawione imion i nazwisk (ponoć to zamierzona decyzja ale pachnie to wszystko lękiem przed pozwem) pozbawione są jakiegokolwiek kontekstu. Mamy więc dziennikarza zza granicy. Co tu robi? Kim jest? Czy jest ważny? Cholera wie, nic o nim nie wiemy (poza tym że gra go całkiem przystojny aktor). Zły szef telewizji jest zły, tak karykaturalnie że brakuje mu tylko białego kota w objęciach. Chłopak naszej dziennikarki ? Kim jest ? Ojciec? Matka? To nie są postacie filmowe tylko jakieś duchy przewijające się w tle. Szczytem tego jest bohater grany przez Jerzego Zelnika. To jest zły człowiek. Bardzo zły. Jak możemy rozumieć to jest ten człowiek który wszystko ustawił i teraz załatwia co trzeba – ustawia media, pilnuje by seryjny samobójca odpowiednio działał, więcej widzimy go nawet na miejscu katastrofy. Demonicznie zły, pojawia się i znika wtedy kiedy film musi zasugerować że w danym miejscu działały siły złe – w domyśle rządowe. Karykaturalność tej postaci jest tym bardziej bolesna, że twórcy nawet nie postarali się by ów bohater kogoś specjalnie zaintrygował. Ot pojawia się i znika w różnych miejscach i nawet nasza dociekliwa dziennikarka nie zadaje zbyt wielu pytań co tak właściwie robi tam gdzie się pojawia.
Na samym końcu trzeba przejść do polityki. Zdaniem zwierz pisanie niepolitycznych recenzji politycznych filmów jest trochę bez sensu. Albo inaczej – to niepełna praca. Otóż widzicie większość z widzów którzy udają się na film ironicznie czy też bez większej wiedzy o tym ile teorii przez te lata narosło wokół katastrofy może być rozbawiona czy zaskoczona tym co zobaczy. Ja nie byłam. Dlaczego? Otóż film stanowi dość nieporadną i pobieżną kwerendę wszystkich mniejszych i większych teorii spiskowych jakie przez ostatnie lata narosły wokół nie tylko samego zdarzenia ale także wszystkiego co wydarzyło się potem. Aby poznać te teorie nie trzeba się jakoś szczególnie namęczyć. Wystarczyło przez ostatnie lata dość skrupulatnie przeglądać Gazetę Polską. Tym bowiem film jest – spojrzeniem na wydarzenia przez pryzmat środowisk związanych z Gazetą Polską. Znajdziemy tu wszystko co przez ostatnie lata kwitło w tej prasie – seryjnego samobójcę, profesora z ameryki, tezę o wybuchu, podejrzenia związane z tym czy „zamach” nie był odpowiedzią na postawę Kaczyńskiego wobec konfliktu w Gruzji. Jest też pokazywanie jak bardzo głupia jest teoria o brzozie – z tym, że to jest dość trudny do oglądania fragment bo najwyraźniej fizyka nie działa kiedy do dyskusji wchodzi polityka. Do tego przekonanie o wszechwładzy państwa (przy jednoczesnej nieudolności) i bliskich poprzedniemu systemowi metodach działania. Jeśli jest tu mniej więcej na bieżąco, jak zwierz, sam film jest niesamowicie nudną zbieraniną kolejnych argumentów potwierdzających teorię – przestawionych w porządku raczej chronologicznym, bez żadnego pomysłu co zrobić by nie wyglądało to jak lista bezładnie ułożonych oskarżeń.
Jednym z chyba najbardziej znaczących przejawów takiego spojrzenia na wydarzenia z kwietnia 2010 jest pokazywanie rodzin ofiar. Otóż pokazuje się nam kilka rodzin, głównie tych które potem związały się z klubami Gazety Polskiej. Jedyną lepiej pokazaną rodziną jest rodzina Generała (bez nazwiska choć wiadomo, że chodzi o generała Błasika) – przy czym nawet ten wątek jest potraktowany trochę po macoszemu bo Generałowa w pewnym momencie znika. Nie mniej patrząc na „rodziny smoleńskie” można dojść do wniosku, że mieliśmy do czynienia z niewielką zwartą grupką którą łączy podobne podejście do kwestii katastrofy, jej ofiar i późniejszych działań państwa. Problem w tym, że jak wiemy – sytuacja jest zdecydowanie bardziej skomplikowana. Osoby które zginęły tamtego dnia nie stanowiły grupy spójnej pod względem światopoglądowym a ich rodziny wykazały bardzo różne postawy względem tego co wydarzyło się pod Smoleńskiem. Ale ich postawa – milczenia, cichej żałoby czy w końcu – niechęć do nazywania katastrofy zamachem nie znajdzie się w filmie. Między innymi dlatego, że ten – podobnie zresztą jak wiele mediów prawicowych – ogranicza rodziny smoleńskie wyłącznie do tych które związane z odpowiednią opcją polityczną. Co zawsze jest dobrym przykładem jak w sumie całe wydarzenie rozgrywane jest głównie politycznie i nikomu na rodzinach tak naprawdę nie zależy. Bo jakby zależało to na wszystkich równo. Film niczego do tej obowiązującej narracji o katastrofie nie dodaje. Łącznie z tym, że przyjmuje wersje o dwóch wybuchach – efekt „prac” niezależnych badaczy i dziennikarzy, którzy przyjęli taką wersję wydarzeń.
Czy warto obejrzeć Smoleńsk? Zwierz powie tak – w moim przypadku to nie miało sensu, bo od dłuższego czasu żyje ze świadomością (podbudowaną niestety za dużą liczbą lektur), że w kwietniu 2010 roku rzeczywistość rozpękła się na pół. O ile wcześniej można było rozmawiać o różnicach poglądów politycznych to od 2010 roku można mówić o dwóch rzeczywistościach, dwóch równoległych Polskach w których żyją zwolennicy tezy o zamachu i ci którzy widzą w tym co zdarzyło się pod Smoleńskiem tragedię związaną z pomyłką pilotów. Te dwie Polski oddalają się od siebie coraz bardziej – bo jedna to kraj wszechmocy władzy i ciągłego spisku i zagrożenia, druga zaś krajem gdzie katastrofy się zdarzają. Przy czym podział jest tak głęboki że wyklucza możliwość nie tyle porozumienia co nawet stania w rozkroku. Powiedzenie – Smoleńsk był katastrofą ale późniejsze działania władz polskich noszą znamiona nieporadności i było wiele zaniedbań – to zdanie które usłyszy się rzadko, choć być może ono najbliższe jest prawdy. Tymczasem podział się pogłębia –i trudno się dziwić – inaczej żyje się w świecie w którym partia rządząca w porozumieniu z Moskwą (co do tego nikt nie ma w filmie wątpliwości) morduje prezydenta, a inaczej w kraju gdzie prezydent ginie w wypadku lotniczym. To smutne bo właściwie pola do negocjacji tu nie ma. To są dwie rzeczywistości. I chociażby po to by dowiedzieć się gdzie żyje część ludzi w tym kraju można ten film zobaczyć. Bo trudno jest zrozumieć współczesną Polskę bez świadomości jak daleko od siebie opłynęły te dwa światy.
Na koniec coś co zapewne możne zdziwić moich czytelników. Chciałabym dobrego filmu o Smoleńsku a właściwie o tym co się wydarzyło w Polsce po katastrofie. Mógłby się zacząć w tym miejscu w którym jeszcze przez chwilę byli wszyscy razem – na Krakowskim Przedmieściu. Bo przecież wtedy wszyscy tam szli, bez względu na to czy byli zwolennikami Kaczyńskiego czy nie. Poczucie, że należy tam iść i przyłączyć się do czuwania było dość powszechne, bardzo niepolityczne. Chciałabym zobaczyć kilka osób z tego tłumu. Kogoś dla kogo to jest przełom i początek zainteresowania polityką. Starszą panią dla której chodzenie pod Pałac staje się nowym sensem. Kogoś kto radykalizuje się w przeciwną stronę. Kogoś kto popchnięty tym co dzieje się później wyjeżdża. Kogoś kto pojawia się na każdej miesięcznicy. To byłby film który chętnie bym obejrzała. O tym jak to wydarzenie – sprawiło, że poszliśmy w bardzo różnych kierunkach i to bardzo szybko (film przypomina, że napięcia pojawiły się już przy propozycji pochowania Kaczyńskich na Wawelu, choć zwierz nie rozumie dlaczego protestującymi są głównie ludzie o rysach Azjatów). Co prawda nikt takiego filmu w naszej pękniętej Polsce nie nakręci, ale być może warto byłoby zobaczyć jak szybko rozeszliśmy się do światów tak bliskich geograficznie i tak równoległych. Zwłaszcza, że w Smoleńsku są poruszające sceny. Te archiwalne z Krakowskiego Przedmieścia. Bo człowiek zdaje sobie nagle sprawę, że dziś to by wyglądało inaczej. Więcej być może nic by takiego nie było. Patrzy się więc na te sceny z przedziwną nostalgią. Nie za żałobą ale za jednością. Tylko tego film też nie wykorzystuje. Bo jedność nikogo tu nie obchodzi.
Ps: Na seansie na którym był zwierz było tylko kilkanaście osób. Większość się śmiała. Co w sumie jest straszliwie gorzkie. Sześć lat później i jeden bardzo nieudany film nie potrafimy już podejść do całego wydarzenia jak ze śmiechem lub ze zniechęceniem.