Home Film Latarnicy czyli o “Lighthouse”

Latarnicy czyli o “Lighthouse”

autor Zwierz
Latarnicy czyli o “Lighthouse”

Ostat­nio ktoś na Fan­page zarzu­cił mi, że co chwilę uży­wam określe­nia „najlep­szy film tego roku” – i to na dodatek pod koniec fil­mowego sezonu. Cóż jed­nak mogę poradz­ić, że najlep­sze pro­dukc­je fil­mowe wchodzą do kina (a właś­ci­wie też na plat­formy streamin­gowe) w listopadzie i grud­niu. Nieza­leżnie jed­nak od moich wcześniejszych zach­wytów „Light­house” zja­da więk­szość tegorocznej pro­dukcji fil­mowej na śniadanie.

Light­house” teo­re­ty­cznie nie pro­ponu­je wid­zowi, żad­nego szczegól­nie dzi­wnego ani nowego punk­tu wyjś­cia. Oto na niewielką wyspę, na której stoi latar­nia mors­ka, przy­by­wa nowy pomoc­nik latarni­ka. Latarnik jest stary i doświad­c­zony, spędz­ił tu nieje­den miesiąc, jego ostat­ni pomoc­nik, postradał zmysły, ale nie wyglą­da na to by poza tym zdarzyło się cokol­wiek dzi­wnego. Latar­nia jest stara i wyma­ga codzi­en­nego doglą­da­nia. Pomoc­nik jest małomówny, ale wykonu­je polece­nia, mimo, że latarnik nie jest szczegól­nie sym­pa­ty­czny i cią­gle staw­ia nowe wyma­gania. Pomoc­nik ma tylko jed­ną prośbę – czy mógł­by wejść na sam szczyt latarni by zobaczyć światło, wszak tak mówią przepisy, że przy pil­nowa­niu światła powin­ni się zmieni­ać obaj pra­cown­i­cy, ale latarnik zaz­drośnie trzy­ma klucze do najwyższego poziomu latarni morskiej i nawet nie chce o tym myśleć.

 

Jed­nocześnie wid­zowie od samego początku czu­ją, że coś jest nie tak. Reżyser nie pro­ponu­je nam żad­nych prostych jump scare, żad­nych prz­er­aża­ją­cych obrazów. Po pros­tu powoli obser­wu­je­my dwóch mężczyzn na niewielkiej przestrzeni skalis­tej wyspy, wokół której sza­le­je morze i nad którą góru­je wyso­ka latar­nia. Relac­je pomiędzy mężczyz­na­mi nie są stałe, potrafią się zmieni­ać, bohaterowie mają swo­je tajem­nice, bywa­ją kapryśni, okrut­ni, jest między nimi dzi­w­na ener­gia, która cza­sem objaw­ia się gniewem, cza­sem nieoczeki­waną czułoś­cią. Widz czu­je jakąś kumu­lu­jące się prag­nienia – trochę sek­su­alne, trochę wykracza­jące daleko poza jakiekol­wiek fizy­czne pożą­danie. Niekiedy odnosimy wraże­nie, że sza­leńst­wo i obłęd są już za pro­giem, ale wtedy nagle reżyser staw­ia na humor, niekiedy absurd, niekiedy zaburza naszą per­spek­ty­wę. Pod­czas kiedy więk­szość filmów, pokazu­ją­cych bohaterów tracą­cych kon­takt z rzeczy­wis­toś­cią pokazu­je lin­earnie osuwanie się w sza­leńst­wo, tu bujamy się na falach. Cza­sem jesteśmy jak w pijanym widzie, cza­sem wyda­je się, że wchodz­imy w świat pon­ad­nat­u­ral­ny, by cofnąć się do tego co jest pod­stawą his­torii – dwóch mężczyzn na niewielkiej przestrzeni, którzy muszą ze sobą wytrzymać.

 

Nie trud­no dostrzec w wymowie fil­mu inspirac­je twór­ców. Jest tu więcej Lover­crafta niż w jakiejkol­wiek bezpośred­niej pró­bie adap­tacji jego tek­stów, ide­al­nie bowiem uda­je się odd­ać atmos­ferę jego tek­stów, owo zaburze­nie grani­cy pomiędzy tym co realne a kosz­marne, poczu­cie, że kosz­mar może w każdym momen­cie stać się rzeczy­wis­toś­cią. Sporo w tym też Edgara Allana Poe i całego amerykańskiego gotyku. Jed­nocześnie jed­nak dostrzec tu moż­na dużo starsze i łatwiejsze do odcyfrowa­nia inspirac­je jak cho­ci­aż­by mi o Prom­e­teuszu – wszak mamy tu starość i młodość i ogień który jest zamknię­ty i budzi fas­cy­nację, jest przy­cią­ga­ją­cy, niebez­pieczny, dale­ki i niedostęp­ny. Dodatkowo film czer­pie garś­ci­a­mi z żeglars­kich leg­end i opowieś­ci, biorąc z nich to co pogłębia para­no­ję człowieka w obliczu tak nie dającej się pow­strzy­mać siły i energii jaką jest morze. Przeko­nanie o tym, że nie moż­na zabić mewy bo żyją w nich dusze zmarłych mary­narzy, sta­je się jed­nym z prze­wod­nich moty­wów fil­mu. Zresztą sam grany przez Wille­ma Defoe latarnik jest kwin­tes­encją postaci starego mary­narza – od pyka­nia faj­ki po szty­wną nogę. Nawet syreni śpiew zna­jdzie tu dla siebie miejsce.

 

 

Tym jed­nak co przesądza o geniuszu „The Light­house” jest to jak doskonale twór­cy zgrali o tym co opowiada­ją z tym o czym opowiada­ją. Film nakrę­cony jest w bard­zo specy­ficznym for­ma­cie 1.19:1, z którego nie korzys­tano w kinie od bard­zo daw­na (był wyko­rzysty­wany przez krót­ki czas kiedy kino nieme przestaw­iało się na dźwięk, słyn­ny thriller „M” Fritza Lan­ga jest nakrę­cony w takim for­ma­cie). Dla współczes­nego widza jest to przede wszys­tkim for­mat nieprzy­jem­ny, bard­zo wąs­ki, zmusza­ją­cy nas do oglą­da­nia fil­mu, który zda­je się przy­cię­ty, ściśnię­ty, nie zostaw­ia­ją­cy bohaterom zbyt wiele przestrzeni. Dzię­ki wyborowi takiego a nie innego for­matu, czu­je­my klaus­tro­fo­bię sytu­acji w jakiej się znaleźli, niewielką przestrzeń wyspy, ale też ciasne granice ich włas­nych umysłów. Pro­dukc­ja jest czarno- biała, ale całość została nakrę­cona tak, że czu­je­my swoistą ziar­nistość obrazu (film był zresztą bard­zo specy­ficznie oświ­et­lany), trochę jak­by stare zdję­cia ożyły. Ponown­ie – ten wybór nie tylko czyni film abso­lut­nie pięknym ale też naty­ch­mi­ast osadza nas w świecie dawnych his­torii, wspom­nień, zdjęć na których powoli roz­mazu­ją się twarze. Jed­nocześnie – kolory niewiele by tu zmieniły, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia ze skalistą wyspą położoną wśród wzbur­zonego morza. Ostat­ni ele­ment który wzmac­nia przekaz to muzy­ka ale przede wszys­tkim dźwię­ki. Pod­czas kiedy wielu reży­serów próbu­jąc budować napię­cie gra ciszą, tu poz­na­je­my świat przez brak chwili ciszy. Fale rozbi­ja­ją się o brzeg, mewy cały czas krzy­czą, wia­tr hula wśród polu­zowanych dachówek, w tle sły­chać co chwilę prze­j­mu­jące bucze­nie naut­o­fonu (nauczyłam się nowego słowa na potrze­by tej recen­zji!). Ten brak ciszy, spraw­ia, że podob­nie jak bohaterowie nie czu­je­my chwili odpoczynku, spoko­ju, prz­er­wy, wszys­tko dzieje się cią­gle i nieprz­er­wanie, pogłębi­a­jąc poczu­cie zagubienia.

 

 

Ponoć warun­ki w cza­sie kręce­nia fil­mu były tak złe, że aktorzy aut­en­ty­cznie cier­pieli wys­taw­ieni na nieprzy­jazne, mokre i zimne warun­ki pogodowe. Jest mi bard­zo przykro, że Willem Dafoe i Robert Pat­tin­son zmok­li i zmar­zli, ale między inny­mi dzię­ki temu, że obser­wu­je­my prawdzi­we wzbud­zone morze, i fale rozbi­ja­jące się o brzeg, i deszcz pada­ją­cy bez prz­er­wy, jeszcze lep­iej czuć atmos­ferę fil­mu. Po pewnym cza­sie nie musimy niczego dotknąć czy powąchać, by wiedzieć, że wszys­tko co bohaterowie posi­ada­ją jest przemoknięte, nadg­niłe, zgli­wiałe, że nie ma na wyspie być może żad­nego prawdzi­wie suchego miejs­ca – poza przestrzenią na którą pada tajem­nicze, niemal zaczarowane światło latarni. To fas­cynu­jące jak bard­zo do poczu­cia grozy przy­czy­nia się właśnie ten nat­u­ral­izm warunk­ów w których prze­by­wa­ją bohaterowie. Nie potrze­ba tu nic strasznego i nad­nat­u­ral­nego, kiedy deszcz wali o zabite okna niewielkiej chat­ki, gdzie naszych bohaterów ratu­je lub pcha do sza­leńst­wa kole­j­na butel­ka alko­holu.  Na niewielkiej opuszc­zonej wyspie nawet pozbaw­iona lęku mewa potrafi być sym­bol­em niepokoju.

 

 

Nie było­by pewnie tak doskon­ałego fil­mu gdy­by nie aktorzy obsadzeni w głównych rolach. Wille Dafoe wystyl­i­zowany tu na typowego mary­narza z dow­cipu czy obrazku, gra człowieka nieco zdzi­wacza­łego, kryjącego się za zwycza­jem i kwiecistą mową. Trud­no jed­noz­nacznie ocenić do jakiego stop­nia ma on wpływ na pog­a­rsza­ją­cy się stan psy­chiczny swoich kole­jnych towarzyszy, nie sposób jed­noz­nacznie powiedzieć czy zdzi­waczał na wyspie, zap­a­tr­zony w światło latarni czy może był już taki wcześniej i właśnie to przyg­nało go na odludzie. Nie zmienia to fak­tu, że Dafoe tworzy rolę fenom­e­nal­ną, mag­ne­ty­czną i wyjętą z goty­c­kich powieś­ci. W jed­nej sce­nie gdy rzu­ca przek­leńst­wa pod adresem swo­jego kom­pana kwiecis­tość jego mowy, bal­an­su­je gdzieś na grani­cy par­o­dii ale nigdy jej nie przekracza. Jed­nocześnie jest w filmie kil­ka scen przy których moż­na się zas­tanaw­iać czy postać grana przez Dafoe nie zrosła się za bard­zo z morski­mi leg­en­da­mi, czy nie stała się jed­ną z nich. Ale ponieważ to film genial­ny, to kil­ka ujęć później bohater robi na dru­tach (aktor nauczył się spec­jal­nie do roli) i nie ma w tym nic nie pasu­jącego do jego postaci.  To zresztą chy­ba najlep­sza rola Dafoe od lat. Aktor po pewnym niezbyt udanym flir­cie z fil­ma­mi pop­u­larny­mi powoli wraca do niszy gdzie sprawdza się najlepiej. Choć szans na Oscara raczej nie ma bo to za mała pro­dukc­ja, to nie było­by przykre widzieć go ze statuetką.

 

Robert Pat­tin­son, który od lat wybiera ciekawe pro­jek­ty  (to do tych wszys­t­kich którzy z uporem lep­szej sprawy sprowadza­ją akto­ra do wys­tępu w Zmierzchu, od którego się już naprawdę aktorsko daleko odbił) sta­je w szran­ki z Dafoe, całkiem sprawnie. Ponieważ jest bardziej „naszym” bohaterem, to musi nas przeprowadz­ić przez dzi­wność całej sytu­acji, jed­nocześnie zaszczepi­a­jąc w nas niepokój i fas­cy­nację dalekim światłem latarni. Aktorowi wychodzi dobrze zarówno początkowe zgry­wanie mil­cz­ka, jak i późniejsze nieposkromione tyrady wygłaszane pod wpły­wem ros­nącego sza­leńst­wa i alko­holu. Zaletą Pat­tin­sona jest to, że nie idzie w oczy­wiste aktorskie tri­ki, który­mi pewnie uraczył­by nas aktor taki jak Chris­t­ian Bale, czy Jack Nichol­son, u których sza­leńst­wo oznacza­ło pod­kręce­nie mimi­ki o tysiąc pro­cent. Pat­tin­son pozosta­je sobą – nigdy nie zgry­wa­jąc się za bard­zo, nie idąc w jakąś sza­loną metodę – co jak bard­zo cenię. Jed­nocześnie na pewno nie był to łatwy film dla akto­ra, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że pod wzglę­dem fizy­cznym reżyser wyma­gał od niego całkiem sporo. Śledze­nie kari­ery Pat­tin­sona sta­je się równie ciekawe co śledze­nie kari­ery Daniela Rad­cliffe. Obaj aktorzy pos­zli moim zdaniem tym samym tropem. Nie musząc się martwić o sławę, pop­u­larność i pieniądz, gra­ją nie w tym co było­by korzystne ale w tym co ich intere­su­je. I te decyz­je bywa­ją naprawdę interesujące.

 

 

Nie jestem w stanie zbyt wiele pisać o The Light­house, głównie dlat­ego, że to film który bardziej się czu­je niż oglą­da. Atmos­fera którą tworzy jest hip­no­ty­cz­na i zosta­je z widzem na dłu­go po zakończe­niu sean­su. To kino które trze­ba poczuć całym sobą, stąd nie jestem pew­na czy sprawdza się ono poza salą kinową. Nie ma tam niczego czego by się nie dało pokazać na małym ekranie, a jed­nocześnie – to film który bard­zo wyko­rzys­tu­je ciem­ność Sali kinowej, i fakt że na chwilę my też jesteśmy odcię­ci od zewnętrznego świa­ta, sta­jąc się kole­jny­mi mieszkań­ca­mi niewielkiej wyspy na środ­ku oceanu. Nie jestem pew­na czy to się da odt­worzyć trzy­ma­jąc lap­topa na kolanach. Pod tym wzglę­dem to jeden z tych moich ulu­bionych rodza­jów kina, który pole­ga właśnie na uczu­ciu, przeczu­ciu, i obra­zie. Choć dialo­gi w pro­dukcji są świetne, to nawet gdy­by nasi bohaterowie nie wypowiedzieli ani jed­nego słowa, zapro­ponowany ciąg obrazów wciągnął­by nas do przestrzeni dzi­wnoś­ci, niepoko­ju i niesamowitości.

 

 

Film nieste­ty miał/ma w Polsce niesamowicie wąską dys­try­bucję co jest bard­zo smutne. Choć lubię kino wysokobudże­towe, to boli mnie, że z roku na rok coraz trud­niej znaleźć kino pokazu­jące ciekawe pro­dukc­je, które prze­cież nie są aż tak niesamowicie nieza­leżne (kino anglo­języ­czne ze znany­mi nazwiska­mi w obsadzie, pokazy­wane na fes­ti­walach). To tworzy nieste­ty bard­zo zabur­zony obraz kine­matografii w której nie ma nic ciekawego, chy­ba że możesz wybrać się do kina Iluzjon w Warsza­w­ie, bo aku­rat masz czas i mieszkasz w stol­i­cy. Martwi mnie to, że pewnie zjawiska takie będą się pogłębi­ać. I jasne, wiem, że mamy dostęp do więk­szej iloś­ci tytułów niż kiedykol­wiek, ale wbrew temu co się wyda­je – nie tylko pro­dukc­je z drogim CGI lep­iej się sprawdza­ją w cza­sie kinowego sean­su. To jest pewne specy­ficzne doświad­cze­nie które robi dobrze nie tylko wid­owiskom, ale też niekiedy właśnie takim małym klaus­tro­fo­bicznym pro­dukcjom. Nieste­ty mam wraże­nie, że to wyko­rzys­tanie przestrzeni kina jako miejs­ca gdzie dzieje się coś specy­ficznego między widza­mi a tym co oglą­da­ją coraz mniej zaprzą­ta nasze głowy. A powin­no, bo jestem pew­na że The Light­house w kinie a w domu to dwa różne filmy. Jed­na nadzie­ja w tym że w obu wyda­ni­ach będą równie dobre. Bo o tego, że film będę chci­ała obe­jrzeć jeszcze nie raz, by odkry­wać w nim coraz to nowe ele­men­ty, jestem pewna.

Ps: W Warsza­w­ie film gra­ją tylko kina nieza­leżne takie jak Kinote­ka, kino w Cen­trum Sztu­ki Współczes­nej — Zamek Ujaz­dows­ki czy Kino Luna albo Iluzjon. Widzi­ałam jed­nak że film pojaw­iał się w serii pokazów spec­jal­nych Mutik­i­na więc może w waszym mieś­cie — jeśli jest Mul­ti­ki­no, też tak będzie.

0 komentarz
0

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online