?
Hej
Wiecie jakie to uczucie przekonać się że trzy czwarte waszego napisanego wcześniej wpisu znajduje się w skrzynce pocztowej do której nie możecie się dostać bo z bliżej nie znanych wam powodów kretyński serwis na którym macie skrzynkę pocztową doszedł do wniosku, że akurat dzisiaj postanowi nie dać wam do niej dostępu. Jeśli nie to zwierz może wam opisać to uczucie pomiędzy furią a frustracją, którego właśnie doświadcza. A szkoda bo wpis który napisał by niesłychanie wyważony. Zamiast tego dostaniecie (niestety – cała wina spoczywa na złośliwości oprogramowania) coś niestety odrobinę gorszego. Zwierz najmocniej was za to przeprasza. A o czym będzie. Widzicie zwierz często spotyka się z pewnym zdaniem – zanim część ludzi wypowie swoją opinię na temat obejrzanego właśnie filmu wypowie nieśmiertelne zdanie „ja się nie znam na filmie”, podobne zdanie padnie niekiedy w trakcie rozmowy o produkcji którą właśnie ma się obejrzeć (na zasadzie – wybierz co chcesz ja się nie znam na filmie) lub wtedy kiedy ktoś w ogóle odmawia rozmowy o produkcji ( na zasadzie – ja się nie znam więc po co w ogóle zawracać sobie głowę głębszą rozmową). Dużo, dużo rzadziej słyszymy brzmiące dumnie „Znam się na filmie”, i często poprzedzane (jak np. często w przypadku zwierza) szybkim dodatkiem „mniej więcej” lub „jako tako” albo asekuranckim „nieźle”, które sugeruje, że mimo wszystko są lepsi. Ta dysproporcja oraz zdecydowanie za dużo czasu sprawiło, że zwierz zaczął zadawać sobie pytanie. Co to znaczy znać się na kinie.
Pozornie pytanie jest proste jak drut. Nie mniej zwierz łapie sią na tym, że właściwie odpowiedź mu umyka. Powszechnie uważa się, że na kinie zna się ten, kto posiada odpowiedni zakres wiedzy. Co wchodzi w zakres tej wiedzy? Przede wszystkim mnóstwo tytułów, dat i nazwisk, umiejętność odpowiedniego zakwalifikowania filmu do wielu nurtów, stwierdzenie, które jego elementy są właściwie dla danego gatunku, które stanowią element dodany, osadzenie filmu w kontekście historycznym i tym wynikającym z historii kina. Brzmi to wszystko bardzo wiarygodne do czasu kiedy nie zaczniemy sobie zadawać kilku kłopotliwych pytań. Pierwszym jakie nasuwa się zwierzowi to takie, do jakiego stopnia można się znać na kinie na sucho. Zwierz może wam z pamięci wyrecytować zawartość większości filmów znajdujących się na liście 100 najważniejszych filmów jakie musi się koniecznie zobaczyć. Może podać ich obsady, opinię o nich a nawet jeśli bardzo się spręży – rok produkcji i nagrody. Nie oznacza to jednak, że zwierz widział te wszystkie filmy. A nawet gdyby dajmy na to widział wszystkie najważniejsze filmy z tych list a potem niczym imdb wydobywał z siebie wszystkie dane, to czy to wystarczy? Listy układa się pod zachodnią kinematografię, a co z kinami innych krajów z innych kontynentów, a co z kinami narodowymi nawet krajów Europejskich? Nie sposób wiedzieć wszystkiego ale nie oszukujmy się – nawet ci deklarujący obeznanie w kinie najczęściej mają znikome pojęcie o tym co wykracza poza pewien zachodni kanon. Dobra ale nie przesadzajmy – można znać się na literaturze nie specjalizując się w tekstach chińskich. Z resztą niekiedy nawet wiedza z zakresu tej plotkarskiej może się okazać kluczowa. Zwierz pamięta, że kiedyś oglądając jakiś serial pomyślał, że to ciekawe że między dwójką teoretycznie nie zainteresowanych sobą bohaterów jest taka chemia. Zwierz natychmiast zaczął analizować ów wątek i był już prawie pewien, że scenarzysta ma jakiś ukryty plan. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że chemia między bohaterami mogła wynikać z faktu, że grających ich aktor i aktorka byli prywatnie małżeństwem. Tak więc możemy założyć (przynajmniej nikt się jakoś bardzo nie będzie spierał), że wiedza jest chyba składnikiem niezwykle ważnym. Ale czy absolutnie koniecznym?
Zwierz naprawdę zna się tylko na kinie z dwudziestolecia. Więc dlatego dziś obrazki z epoki. To poczekalnia kina Apollo, które mieściło się przy Marszałkowskiej. Taki tłok to było coś normalnego choć absolutnie zakazanego – ówczesne przepisy przeciwpożarowe nakazywały właścicielom rozładowywanie tłoku. Właściciele jak widać nie słuchali
Kino to przecież forma sztuki ale chyba przede wszystkim (oczywiście poza artystycznymi eksperymentami, które na chwilę w naszej jednak mimo wszystko popkulturalnej narracji odłóżmy na bok) forma snucia opowieści. Załóżmy, że sadzamy w kinie człowieka, który nie ma zielonego pojęcia o kinie i aktorach i krytyka filmowego. Krytyk filmowy doskonale wie co widzi i zna się na gatunkach nazwiskach i widział wszystkie filmy reżysera. Pozostaje pytanie czy jeśli obaj stwierdzą że film jest absolutnie znakomity lub obaj go zjadą – jeden bazując na guście, upodobaniach i takiej zwykłej ocenie tego co widzi, a drugi przesiewając te same odczucia przez pryzmat swojej wiedzy to czy jeden zna się na kinie lepiej a drugi gorzej. Można byłoby powiedzieć, że tak, gdyby nie dobrze nam znany fakt, że wielu krytykom wiedza staje na przeszkodzie do oglądania filmów. Z resztą jeśli cała wiedza nie wpływa na rozbieżność w ocenie to czy jest naprawdę taka ważna? Ocena gry aktorskiej, logiki scenariusza, wykorzystanych schematów to przecież coś więcej niż tylko wykorzystanie wiedzy. Zwłaszcza w przypadku gry aktorskiej wydaje się, że pole do popisu ma przede wszystkim intuicja ale i zdolność empatii.
Możecie powiedzieć, że zwierz w ogóle dywaguje po próżnicy bo przecież jest taki kierunek jak filmoznastwo i oni tam mając wiele teorii i wiedzy teoretycznej rozkładają filmy na czynniki pierwsze wyciągając z nich absolutnie wszystko. No właśnie, zwierz poznał w swoim życiu kilku filmoznawców (tu musi zaznaczyć, że żadnego jakoś szczególnie dobrze) i dochodzi do wniosku, że są oni po prostu inną odmianą literaturoznawców. Ci zaś (ponownie zwierz znał tylko kilku) mają pewną – wynikającą z wykształcenia i zawodu skłonność) by tak długo rozkładać analizowane dzieło na czynniki pierwsze by nie przypominało już samego siebie. Innymi słowy – znają się na filmach tak dobrze, że w pewnym momencie można dojść do wniosku, że mówią o bardzo wielu rzeczach tylko o niczym co dzieje się na ekranie. Dodatkowo zwierz dostrzegł – znaną też przedstawicielom wielu innych nauk opierających się o źródła – skłonność do przeceniania znaczenia wszystkiego co znajduje się na ekranie. To z kolei sprawia, że w wielu przypadkach zwierz ma wrażenie, że filmoznawcy nie koniecznie analizują ten sam film, który nakręcił reżyser. Zwierz nie chce tu w żadnym stopniu dołączać się do grupy podłych zazdrośników twierdzących, że nie ma czegoś takiego jak filmoznawstwo. Raczej wskazać, że nie jest to jedyny klucz do znania się na filmie.
Bo odejdźmy na chwilę od filmu jako dzieła. Przecież film jest też produktem. I to produktem podwójnym. Przede wszystkim film jest produktem z ekonomicznego punktu widzenia. Jego ostateczny kształt nie zależy tylko od wizji artystycznej – możliwość wprowadzania poprawek w już nakręconym i zmontowanym materiale sprawia, że informacja kto film wyprodukował, za ile i kto go rozprowadzał staje się nagle istotna. Bo czy można znać się na kinie nie wiedząc, jakie są zasady przyznawania kategorii wiekowych filmom? Czy można uznać, że jest się w stanie obiektywnie ocenić produkcję nie biorąc pod uwagę, tego w jaki sposób ją promowano? Oczywiście tego typu pytania nie mają znaczenia kiedy stajemy oko w oko z dziełem filmowym i próbujemy stwierdzić czy jest artystycznie dobre czy złe. Ale mają znaczenie kiedy dochodzimy do oceny filmu jako takiego – kiedy wychodzimy poza tym co jest na ekranie a próbujemy stworzyć jakiś związek między filmem a jego odbiorem. Ma też w końcu znaczenie kiedy rozważamy pewne decyzje artystyczne – jak na przykład użycie przekleństw czy obecność krwi i przemocy – zwłaszcza biorąc pod uwagę jakim manifestem artystycznym stało się ostatnio granie z kategoriami wiekowymi. Z resztą zwierz przekonał się o sile tego związku dość mocno kiedy udowadniał w swojej pracy magisterskiej że system opodatkowania kinematografii w dwudziestoleciu międzywojennym w Polsce znacznie wpływał na kształt produkcji (serio, zwierz zajmował się w swojej pracy podatkami i bawił się chyba najlepiej w swoim życiu. Tak jakbyście się zastanawiali czy zwierz jest normalny)
Ale przede wszystkim film jest produktem technicznym. O tym, że znawca filmu musi się znać na zabiegach związanych z montażem, światłem czy kadrowaniem wiedzą wszyscy. Ale czy musi się znać na tym jak film został zrobiony? No właśnie – większość z nas wie, że film kręci się kamerą, że czasem można coś dodać przy pomocy komputera, i że nie wszystko co widzimy na ekranie dzieje się naprawdę. Coś tam słyszeliśmy o efektach dźwiękowych i wiemy, że wszyscy noszą makijaż ale tak naprawdę produkowanie filmu jest dla nas zupełnie czarną magią. Możecie powiedzieć, że literaturoznawca nie musi znać się na procesie drukarskim. Teoretycznie tak ale w przypadku filmu jest trochę inaczej. Przecież oceniamy efekty specjalne, przecież co roku odbywa się nowa rewolucja w sposobie konstruowania kamer czy możliwości związanych z płynniejszym nagrywaniem ruchu. Z jednej strony nie musimy wiedzieć jak to się robi tak długo jak długo wiemy, że efekt jest nowatorski (jak w przypadku Matrixa nie wiemy jakim cudem zrobiono te ruszające się powoli kule ale wiemy, że wszyscy kopiowali je z tego filmu). Z drugiej strony zwierz jakoś nie może się oprzeć wrażeniu, że nie doceniamy tej technicznej strony. Chociażby kiedy porównujemy efekty specjalne w filmach w których wykorzystano makiety i wyłącznie animację komputerową – powinniśmy w każdym przypadku przynajmniej częściowo wiedzieć jakie są plusy i minusy wybrania takiej metody i dlaczego się autor na to zdecydował. Z resztą czasem decyzje techniczne są po części decyzjami artystycznymi – Christopher Nolan kręci swoje filmy na kliszy a nie na cyfrowymi kamerami (Tak zwierz poprawił wpis:P) i nie zgadza się na kręcenie w Trójwymiarze. Nie trudno dostrzec w tym coś więcej niż tylko wybór pióra którym zapisze się tekst.
Możecie w tym momencie powiedzieć, że zwierz nadmiernie komplikuje sprawy dość proste. A przecież zwierz nawet nie zaczął. Bo na przykład zaczął się ostatnio zastanawiać czy znanie się na kinie powinno także obejmować obeznanie w serialach. Bo przecież ktoś kto zna się na literaturze zna się nie tylko na powieściach ale także na nowelach czy całych cyklach powieściowych – a skoro w serialach występują niekiedy ci sami aktorzy, reżyserują ci sami reżyserzy i piszą ci sami scenarzyści co na wielki ekran to właściwie należałoby się orientować także w tym medium. Sekundę, powiecie, wiemy dokąd zmierzasz zwierzu – chcesz nam podle udowodnić, że nikt się na kinie nie zna. A kysz z podłym relatywizmem, i jakimś postmodernizmem. Ktoś się na tym przecież znać musi. Zwierz pokornie pochyla głowę, bo przecież prawdą jest, że prowokuje i zadaje głupie pytania. Ale fakt, że znalezienie odpowiedzi przychodzi jednak z pewnym trudem jest zdaniem zwierza niezwykle symptomatyczny. Dlaczego? Oto wydaje się zwierzowi, że jest to doskonały dowód na to, że z kinem wciąż mamy ten sam problem. Widza o nim co prawda bywa profesjonalna, ale wielu profesjonalistów zdobyło ją amatorsko. Film wciąż nam umyka jako przedmiot wiedzy – wciąż w takiej przeciętnej erudycji nie jest ustalone czy znanie się na filmie jest cnotą czy też tylko zbędnym dodatkiem. Zwierz cały czas zastanawia się z czego to wynika – czy z braku pełnego uznania filmu za wartościowe medium przez szkołę, czy z tego, że film jest mimo wszystko jeszcze bardzo młody (w pamięci ludzkiej to zaledwie trzy – cztery pokolenia – strasznie krótko) i nie zdołał się tak dobrze zakorzenić (mimo wszystko).
Oczywiście istnieje też prosta odpowiedź na zadawane przez zwierza pytanie – każe się nam ona – jak większość słusznych odpowiedzi w takich kwestiach, odwołać do intuicji i po prostu wskazać palcem tego kto się na filmach zna i nie rozmawiać o tym więcej. Nie mniej zdaniem zwierza brak dobrej definicji i jasno wytyczonych granic, nie jest problemem tylko wyzwoleniem. Skoro tak naprawdę nie jesteśmy w stanie dobrze powiedzieć co to znaczy znać się na filmach, to może po prostu zamiast się bać, że powiemy jakieś głupstwo, zamiast unikać rozmowy o montażu bo przecież nie jesteśmy ekspertami rzucić się na głęboką wodę i mówić oraz oceniać tak jak nam w duszy gra. Zwierz poszedł dokładnie ta drogą zakładając bloga i zobaczcie jak się dobrze bawi. Wiecie dlaczego? Bo przecież nie zna się na filmie :)
Ps: Dzisiejszy wpis sponsoruje zupełna bezsenność zwierza w nocy z piątku na sobotę, która jak widzicie owocuje zaskakująco długim refleksjami.
Ps2: A jutro o filmie Dziedzictwo Bourne’a i o chorobie filmów sensacyjnych zwaną przez zwierza bournozą. Ale to dopiero jutro.