Raz na jakiś czas przez popkulturę przetacza się dyskusja o tym co wolno robić popkulturze z historią. Ostatnio mieliśmy odsłonę tej rozmowy w kontekście „Bridgertonów” i pytania czy można stworzyć alternatywną wersję historii, w której regencyjna Anglia poradziła sobie z rasizmem. Opinii jest wiele – od tych, które przyjmują artystyczną dowolność po głębokie analizy, sugerujące, że taka fantazja to nadużycie. Osobiście jestem zdania, że jeśli chcemy się naprawdę dobrze bawić, to idealnym rozwiązaniem jest wyrzucić historię przez okno i patrzeć jak pięknie spada. To właśnie robi serial „My Lady Jane”.
Od razu chciałabym zaznaczyć, że nie czytałam książki, na podstawie, której powstał serial. Nie jest to więc recenzja, która uwzględnia w jakim stopniu serial jest wierny powieści. Nie ukrywam, że boję się teraz zajrzeć do książki, bo świetnie się bawiłam przy serialu i nie wiem czy przeczytanie książki mi tego trochę nie zepsuje, czasem tak bywa. We wpisie są mikro spoilerki, ale nic kluczowego.
Cała historia zaczyna się w punkcie, który rzeczywiście znamy – Henryk VIII umiera, a na tronie zasiada Edward. Problem z tym, że nie jest on dobrego zdrowia, i trzeba się zastanawiać kto odziedziczy koronę. Wszystko wskazuje na to, że los Jane Grey, jest przypieczętowany. Jest dobrze urodzoną panną z rodziny, w której jednak się nie przelewa. Jej matka, sprawna polityczka wie, że wydanie dobrze córek, zapewni jej nie tylko stabilność finansową, ale też odpowiednie miejsce w wąskiej angielskiej elicie. Jane, oczytana, inteligentna dziewczyna, z drygiem do nauki, nie ma najmniejszej ochoty na ślub, zwłaszcza na ślub z kimś kogo zupełnie nie zna. No ale jesteśmy w Anglii czasów Tudorów i nie ma za bardzo wyboru.
I wszystko potoczyłoby się pewnie w zgodzie z historycznymi przekazami, gdzie Jane Grey staje się ofiarą politycznych manipulacji, gdyby nie fakt, że … wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Potoczyło się z różnych powodów – po pierwsze Jane wcale nie ma zamiaru czekać co się stanie i zwiewa z domu. Po drugie, poznaje bardzo przystojnego mężczyznę. Po trzecie okazuje się, że właśnie owemu mężczyźnie została przeznaczona. No i po czwarte – może najbardziej kluczowe – świat naszej Jane Grey nieco różni się od tego, który znamy z podręczników. Przede wszystkim żyją w nich ludzie, którzy potrafią się zmieniać w zwierzęta. Ktoś może okazać się jastrzębiem, ktoś niedźwiedziem a czasem może się okazać, że twój mąż jest koniem. Problem w tym, że w Anglii Tudorów ludzie, potrafiący zmieniać się w zwierzęta żyją na wygnaniu i nie są traktowani jako pełnoprawni poddani króla. Nie trzeba się jakoś bardzo głowić by zobaczyć w tym metaforę jakichkolwiek współczesnych wykluczeń społecznych.
Brzmi absurdalnie i trochę dziwnie? Tak. Czy wszystkie te elementy sprawiają, że serial ogląda się absolutnie fantastycznie? Och tak. Co więcej nie jestem w stanie jednoznacznie przypisać tego serialu gatunkowo. Z jednej strony to serial kostiumowy, z alternatywną historią, z drugiej to komedia przygodowa, z trzeciej – całkiem dobrze poprowadzona opowieść romantyczna. Innymi słowy jakby ktoś wrzucił do jednego worka kilka moich absolutnie ukochanych motywów filmowych i serialowych i dobrze zamieszał. Wychodzi coś, co albo się pokocha (jak ja) albo odrzuci – bo nie jest to moim zdaniem produkcja dla każdego. Ale jednocześnie, ta wielka swoboda prowadzenia fabuły, ta niezgoda na to by historia potoczyła się prostą drogą, ta zabawa konwencjami – to wszystko jest jak powiew świeżego powietrza. Tym co uważam za genialne to połączanie bardzo ciekawych i trzymających się epoki kostiumów z absolutnym szaleństwem scenariusza.
Produkcji na pewno nie przeszkadza bardzo dobra obsada. Zwłaszcza na drugim planie dostrzeżemy bardzo wiele znanych z brytyjskich seriali twarzy. Doskonała jest Anna Chancellor, jako matka trzech córek, które trzeba koniecznie dobrze wydać za mąż. To postać absolutnie niewzruszona, pewna siebie, ale dostająca zaskakujący poboczny wątek, który zaczyna się jak słaba komedia, ale ewoluuje w coś zdecydowanie ciekawszego. Bardzo dobry jest Dominic Cooper jako Lord Seymour, oślizgły typ ze słabością do masochizmu i księżniczki Marii. A skoro jesteśmy przy Marii Tudor, to Kate O’Flynn jest genialna jako koszmarna i skłonna do przemocy księżniczka. Na drugim planie mignie wam też Rob Brydon czy Jim Broadbent. No i oczywiście bardzo dobra jest Emily Bader, w głównej roli. Nie jest łatwo grać przedsiębiorczą, inteligentną, niezależną bohaterkę tak by nie budziła w człowieku morderczych uczuć. Bo też jest to taka dziewczyna, która łatwo mogłaby być denerwującą Mary Sue. A nie jest. Jedyny problem jaki mam z serialem to fakt, że niekoniecznie podoba mi się Edward Bluemel w roli jej męża, Guildforda Dudley. Ale on też dobrze gra po prostu – to nie mój typ przystojnego mężczyzny. A i jeszcze Jordan Peters, jako król Edward jest fenomenalny, ale tu nie mogę zdradzić zbyt wiele bez spoilerów.
Im dłużej myślę, o „My Lady Jane” tym bardziej dochodzą do wniosku, że najbardziej lubię takie zabawy z historią, które swoich przesunięć dokonują śmiało i otwarcie. Historia alternatywna może być poważną próbą zastanowienia się „co by było, gdyby”, ale jeszcze zabawniej jest, kiedy idzie w stronę „tego na pewno by nie było”. Inna sprawa, że to nie jest serial, w którym nie ma pewnej refleksji historycznej. Ostatecznie to jest produkcja, która ma w sobie coś pokrewnego z „Bękartami wojny”. Jest sprzeciwem, wobec tego jak historia przez wieki układała się zwłaszcza dla kobiet. Jest postawieniem jasno potrzeby budowania narracji, nad potrzebą odwzorowywania faktów, jest oczyszczającą fantazją, która pozwala wyrwać bohaterkę z oków historycznej konieczności. Nie możemy ożywić Jane Grey, nie możemy jej powiedzieć, że rozumiemy jak bardzo stała się ofiarą swoich czasów. Wysyłamy ją więc na przygodę, dajemy jej sprawczość i przystojnego męża. Bo możemy, bo w tej opowieści mamy całą władzę. I to jest absolutnie fantastyczne. Nawet bardziej niż ludzie zamieniający się w niedźwiedzie.