Zwierz musi przyznać, że jest trochę jak pies Pawłowa – wystarczy że Netflix podrzuci nowy tytuł a zwierz rzuca się go oglądać, niezależnie od tego czy wygląda na ciekawy czy wręcz przeciwnie. Dotychczas te eksperymenty wychodziły różnie. Ale zwierz chyba nigdy nie spodziewał się, dostać coś takiego jak The Ranch. Sitcom w którym nie ma nic śmiesznego. I dobrze.
Zacznijmy od prostych faktów, The Ranch to sitcom za którym stoją twórcy takich seriali jak Dwóch i Pół czy Mike and Molly. W rolach głównych pojawiają się Ashton Kutcher, Danny Masterson, Debra Winger i Sam Elliott. Całość dzieje się zaś na ranczu w nieopodal niewielkiej miejscowości w Kolorado. Jak sami widzicie, nie wygląda to ani na produkcję Netflix (choć ten ostatnio próbuje podbić widzów sitcomami – w tym bardzo klasyczną Pełniejszą Chatą) ani na coś szczególnie ciekawego. W sumie najciekawszym elementem całej produkcji wydaje się fakt, że na planie pojawiło się dwóch aktorów znanych z serialu Różowe lata 70 (zwierz pierwszy raz zobaczył serial w tym roku i był pod wrażeniem, jaka dobra była to produkcja, przynajmniej w pierwszych sezonach). Innymi słowy, nic co byłoby szczególnie ciekawe, ani zmieniające jakkolwiek oblicze telewizji. Do momentu kiedy zwierz nie zaczął programu oglądać i pochłonął zaledwie 10 odcinków pierwszego sezonu za jednym zamachem.
Ciekawy to sitcom w którym najmniej ciekawe są żarty
Oto bowiem dostajemy teoretycznie sitcom bardzo tradycyjny, są jednozdaniowe odzywki, śmiech z puszki i kilka przestrzeni w których rozgrywa się historia. Do tego jak to zwykle w produkcjach tego typu bywa bardzo szybko poznajemy osoby dramatu, które zarysowane są – przynajmniej początkowo dość wyraźnie i jednoznacznie. Jednak pierwsze zmiany, widzimy już po pierwszym odcinku kiedy okazuje się, że nie trwa on 20 minut ( tyle trwa odcinek sitcomu jeśli wytnie się z niego reklamy – The Big Bang Theory potrafi trwać nawet 19 minut na odcinek bez napisów i czołówki) ale bliżej 30. Niby nic daje to dużo więcej miejsca na sceny w których serial robi się zaskakująco poważny. No właśnie, śmiech z puszki niby jest, klasyczne kręcenie dość statyczną kamer jest ale bohaterowie zmagają się z dużo poważniejszymi problemami niż może się wydawać biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z produkcją (ponoć) komediową.
Dziesięć minut więcej na odcinek – tyle jest potrzebne by bohaterowie mieli życie wewnętrzne
W pierwszym odcinku poznajemy naszego bohatera Colta – 34 letniego prawie profesjonalnego gracza w football amerykański. Colt to chłopak któremu kilkanaście lat wcześniej, po zwycięstwie w zawodach stanowych ze swoją szkolną drużyną, udało się wyjechać z domu, z nadziejami na wielką karierę. Z kariery jednak nic nie wyszło i teraz Colt grywa w podrzędnych drużynach, za marne pieniądze. W rodzinnym mieście wszyscy pamiętają o jego wielkim zwycięstwie sprzed lat ale on sam ma coraz mniej złudzeń że uda mu się marzenia zrealizować. Colt tylko teoretycznie wpisuje się w długi poczet sitcomowych nieudaczników, których los rzuca tam gdzie się nie spodziewali. Nie ma w serialu momentu w którym nasz bohater radośnie przyznałby, że życie na ranczu go satysfakcjonuje. Wręcz przeciwnie – widać że mamy do czynienia z bohaterem dużo bardziej zagubionym niż bohaterki Girls. Zwierz nie wierzy by Ashton Kutcher miał jakiś wielki talent aktorski ale trzeba przyznać, że tych momentach kiedy gra faceta zupełnie zagubionego w życiu i sfrustrowanego postawą swojego ojca – jest w nim coś interesującego. Kto wie, może ten aktor, który nigdy jednak nie wyrwał się z pewnego zamkniętego kręgu „Ładny choć bez talentu” najlepiej gra rozczarowanie.
Paradoksalnie The Ranch wpisuje się w schemat reprezentacji, bo reprezentacja to pokazywanie również nie budzących wcześniej zainteresowania klas społecznych
Rancho na którym zatrzymuje się Colt prowadzą jego brat – Roosert i ojciec Beau. Ponownie – gdy spojrzymy na nie pierwszy raz wydaje się, że mamy charakterystyczne postacie – kąśliwego starszego brata i mrukliwego piekielnie tradycyjnego ojca. I takie są, do momentu kiedy nie dostaną tych swoich dodatkowych kilku minut. Rooster okazuje się człowiekiem, który ma w sobie żal, że nigdy nie spróbował niczego innego. Jest na tyle dobry by nigdy na poważnie nie wytykać bratu, że zostawił go z rodzicami, ale na tyle sfrustrowany że co pewien czas przypomina wszystkim, że żyje życiem którego nie wybrał. Jednak najciekawszy jest tu Beau. Widzowie bez trudu poczują frustrację wszystkich bohaterów, którzy nie są w stanie wytrzymać z piekielnie małomównym tradycyjnym facetem, który nawet rachunków nie chce płacić przez Internet. I byłby nasz Beau klasycznym sitcomowym wieśniakiem, który nie wierzy w globalne ocieplenie i nienawidzi rządów Obamy, gdyby nie fakt że Sam Elliott nadaje mu zupełnie inny rys. Beau jest człowiekiem który nie umie w życiu robić nic poza prowadzeniem swojego gospodarstwa, i który o własną pracę i jej wyniki oparł całe swoje poczucie wartości. Co oznacza, że w sytuacji kiedy gospodarka się pogarsza a ranczo jest o krok od zamknięcia, cały jego świat zaczyna się rozpadać, zaś bohater nie chce dać po sobie poznać że zawodzi go stary system wartości. System w sumie opresyjny, bo nie pozwalający przyjąć pieniędzy, wziąć wolnego, przejmować się za bardzo. Elliott gra swojego bohatera na tyle delikatnie że mamy okazję spojrzeć jak co pewien czas pojawia się nam inny człowiek – streszczający choremu cielakowi fabułę westernu czy walczący o swoje rozpadające się małżeństwo.
Zwierz był zaskoczony jak szybko bohaterowie drugoplanowi dostali charaktery. Nieco inne niż można się spodziewać.
No właśnie to kolejny wątek który odbiega od pewnego sitcomowego standardu. W sitcomach rozpadające się małżeństwa to najczęściej dwójka kłócących się ludzi, którzy czasem padają sobie w ramiona i obiecują ze nigdy więcej. Ale nie w tym sitcomie. Tu od samego początku wiemy, że Beau i jego żona Maggie (mieszkającą w przyczepie w mieście) się kochają. Jedyny problem polega na tym, że nie mogą ze sobą wytrzymać pod jednym dachem. Przy czym historia związku tej dwójki – tego jak o siebie dbają, jednocześnie nie mogąc się dogadać, tego jak próbują wrócić do normalności, nie za bardzo wiedząc co miałoby to oznaczać – to niesłychanie wzruszająca historia, z sitcomem nie mająca nic wspólnego. Wręcz przeciwnie zwierz nie pamięta kiedy ostatnio widział w serialu tak dobrze zarysowane małżeństwo, w którym nawet jak jedna osoba chce odejść to nie do końca potrafi zupełnie przestać się przejmować drugą. Doskonali są przy tym synowie – teoretycznie na tyle dorośli by trzymać się na dystans i na tyle dziecinni by cicho pragnąć by wszystko było po staremu. Zresztą związek między braćmi też jest dobrze pokazany.
Produkcja dobrze pokazuje, że świat bohaterów składa się w dużym stopniu z niespełnionych marzeń
Co więcej The Ranch zaskakuje tam gdzie zwierz nigdy by się nie spodziewał. W jednym odcinku – właściwie jednym z pierwszych, nasz bohater poznaje młodziutką, głupiutką Heather – młodszą od siebie o dziesięć lat dziewczynę, z blond włosami i dużym biustem. Od razu poznajemy ten typ – przecież to znana sitcomowa idiotka – przeciwwaga dla rozsądnej i rozważnej Abby – byłej szkolnej dziewczyny Colta, w której nasz bohater wciąż się podkochuje. Jakim więc zaskoczeniem okazało się dla zwierza odkrycie, że po kilku odcinkach Heather ma charakter, inteligencje i jest poczucie humoru. Co więcej, jest być może lepiej dobrana do naszego bohatera niż Abby, która jest raczej cieniem przeszłości. Zwierz był pod wrażeniem jak bardzo twórcy nie dali się złapać w pewien schemat. Choć byłoby przecież bardzo łatwo. W ogóle jakoś dziwnie w tym serialu, udaje się wykorzystywać mnóstwo schematów a nawet zaznanych żartów a jednocześnie uzyskać coś trochę innego.
Zwierz był niesamowicie zaskoczony kiedy bohaterka wydająca się stereotypową blondynką idiotką okazała się ciekawa, inteligentna i dużo lepiej pasująca do bohatera niż można było się spodziewać
Jeden z zachodnich recenzentów zwrócił uwagę, że produkcja jest ciemniejsza (w palecie barw) niż klasyczny sitcom. Ponieważ bohaterowie cały dzień pracują, większość scen na werandzie rozgrywa się w nocy i wieczorem kiedy wszyscy wrócą już do domu. Rzeczywiście zwierz zwrócił na to uwagę. Być może ten ciemniejszy ton doskonale pasuje do świata o którym opowiada serial. Od lat amerykanie opowiadają sobie zabawne historie o życiu w niewielkim miasteczku czy o życiu w wielkim mieście. Jednak przestrzeń wiejska jest dużo mniej kulturalnie zagospodarowana. Albo inaczej, jest zagospodarowana, ale własnymi – bardzo osobnymi elementami, które rzadko do nas docierają – i nie jest tu mowa tylko o muzyce ale też o filmach czy serialach, których nikt do Europy nie przywozi, a które pokazują bardziej konserwatywną, swojską wizję świata (zwierzowi oczy na takie filmy otworzył Netflix). Przy czym tu nie ma śmiania się z wiejskich głupków, czy z życia w gospodarstwie. Raczej jest pewna melancholia – jasne zabawne jest raz czy dwa pożartować z Obamy czy miłości do picia piwa, ale więcej w tym serialu spojrzenia na świat który powoli odchodzi, który może się dla wielu ludzi okazać swoistym więzieniem, który jest zbudowany na niespełnionych marzeniach i zawiedzionych ambicjach. Tak jakby scenarzyści bali się śmiać póki nie przypomną nam że w sumie śmiać się nie ma z czego.
W sumie serial ma mnóstwo dowcipów ale przekonuje nas że nie ma się z czego śmiać
Zwierz przyzna, że ten przedziwny serial, który z jednej strony jest banalnym sitcomem a z drugiej – swoistą elegią za odchodzącym światem w którym ciężka praca gwarantowała sukces i spokojny sen, uświadomił zwierzowi jak hermetyczna potrafi być amerykańska kultura. To co obejrzał – swoista refleksja nad tym co się właściwie stało z życiem na wsi (które wyraźnie przestaje ludziom wystarczać, a tym którym wystarczało przestaje dawać dochód) przypomniała zwierzowi, że są całe połacie Amerykańskiej kultury o której zwierz, czerpiący wiedzę głównie z kultury popularnej nie ma pojęcia. Bo kultura popularna – ta która dociera do Europy, jest kulturą wielkomiejską, nawet jeśli głupią to paradoksalnie inteligencką, czy osadzoną w klasie wyższej. Jednym z ostatnich bastionów programów dla klasy niższej niż średnia są programy komediowe, zwłaszcza sitcom. Wspomniany Mike and Molly był takim typowym serialem dla klasy robotniczej. Z kolei Mom (którego zwierz nie lubi) też celuje raczej w niższe warstw społeczeństwa. Nie mniej żadna z tych produkcji nie szukała tematu poza miastem czy miasteczkiem. A przecież to większość Ameryki. Zresztą można uznać, że fakt iż w tych serialach – zamiast prostego eskapizmu pojawiają się poważniejsze tony, świadczy że nie tylko widzowie się wyrabiają ale też że problemy robią się coraz trudniejsze do przemilczenia. Trudno zrobić serial o życiu na ranczu i udawać że wszystkim się powodzi.
Co ciekawe jako narracja o rodzinie jest to produkcja zaskakująco bliska prawdy
Zwierz jest szczerze zaskoczony tym jak dotknął go serial. Być może dlatego, że w sumie to zestawienie całkiem poważnych, niekiedy dość sentymentalnych, niekiedy emocjonalnych kawałków ze śmiechem z puszki wywołuje zaskakujące uczucie dysonansu. Niby wszyscy się śmieją, dowcipy są a wcale nie jest śmiesznie. Z drugiej strony nie mamy tu żadnej tragedii, tylko raczej – pewną pułapkę egzystencji, z której bohaterowie zdają sobie sprawę dużo bardziej niż w większości sitcomów. Jasne ten serial nie zrewolucjonizuje telewizji ale jest w nim znak, ze sitcom wcale nie musi być przestarzałą formułą. Może ewoluować i budzić w nas zupełnie inne uczucia niż dotychczas. Np. zwierz po obejrzeniu The Ranch był trochę melancholijny. Kto wie może o to chodziło. W każdym razie zwierz poleca. Sporo się kryje w tym serialu za zasłoną śmiechu z puszki.
Ps: Natomiast nie oglądajcie serialu The Catch. To nowy serial z Shondalandu i jej jak strasznie widać po nim kopiowanie tego samego pomysłu. Ładna główna bohaterka, mnóstwo dramy, zespół ludzi i ten jeden paskudny facet który jednak robi romantyczne gesty. Jakby to już ktoś skądś znał.
Ps2: Zwierz jak zwykle w przypadku większości seriali poleca jednak nie zniechęcać się po jednym odcinku bo można bardzo pochopnie wydawać wyroki.