Netflix ma jakąś niesamowitą umiejętność takiego promowania programów, które chciałabym zobaczyć, że zupełnie nie chcę ich zobaczyć. Tak było z nowym serialem od Mindy Kaling „Never Have I Ever”. Gdyby nie fakt, że moja znajoma powiedziała mi, że to się zdecydowanie da oglądać sposób promocji wybrany przez Netflixa zupełnie by mnie odrzucił. Bogu dzięki za marketing szeptany.
„Never Have I Ever” to ciepły komediowy serial opowiadający o Devi Vishwakumar – nastolatce, która ma za sobą naprawdę koszmarny rok. Nie dość, że jej ojciec umarł nagle w czasie wiosennego koncertu to jeszcze tydzień później z powodu psychosomatycznego paraliżu przestała chodzić. Choć odzyskała już władzę w nogach (spokojnie to streszczenie pierwszych pięciu minut serialu) to wciąż w szkole ciągnie się za nią opinia kujonki, która nie dość, że straciła rodzica to jeszcze jeździła na wózku. Innymi słowy – osoby, która nie ma szans na jakąkolwiek popularność, a także na zdobycie chłopaka co obecnie stanowi dla Devi podstawowy cel na nadchodząc rok. Zresztą nie tylko dla niej, bo Devi wciąga do planu swoje dwie najlepsze przyjaciółki Fabiolę i Eleanor. Sama bohaterka ma na oku najprzystojniejszego chłopaka w szkole niejakiego Paxtona, który właśnie trafił do jej klasy na historii.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to dokładnie taki sam serial o nastolatkach jak wszystkie. I trochę w tym prawdy – oglądając kolejne odcinki miałam mocne skojarzenia z takim bardzo dobrym sezonem na MTV, kiedy leciało tam nieodżałowane „Fakeing it” czy „Inna”. To ten sam przykład lekkiego serialu o nastolatkach, który jednocześnie – lubi przełamywać pewne schematy, pokazywać innych bohaterów i jest świadom tego jak działa narracja w serialu młodzieżowym. Tym co podbiło moje serce w „Never Have I Ever” to podejście twórców serialu do bohaterów. Zamiast dzielić ich na dobrych i złych, ciekawych czy nieciekawych ze zrozumieniem patrzą właściwie na każdą pojawiającą się postać – moim ukochanym odcinkiem serialu jest ten, gdzie zmieniamy nagle perspektywę i zamiast patrzeć na świat oczami Devi spoglądamy nań oczyma jej szkolnego rywala Bena, który rzeczywiście wygląda na najbardziej samotnego dzieciaka na świecie. Paxton, który na początku wydaje się po prostu niezbyt bystrym szkolnym przystojniakiem też z czasem nabiera cech sympatycznej i nieco bardziej skomplikowanej postaci.
Kolejna rzecz, która mi się niesamowicie spodobała to fakt, że nasza bohaterka Devi nie jest szarą myszką. Wręcz przeciwnie to zdolna, całkiem pewna siebie dziewczyna, której największym problemem bywa wybuchowy charakter. Podczas kiedy wiele bohaterek seriali (zwłaszcza te które nie są popularne) pokazywane są jako potulne czy bojące się wypowiadać własnego zdania, to Devi zdecydowanie nie ma z tym problemu. Wręcz przeciwnie – czasem łatwiej jej zrobić scenę niż kogoś przeprosić czy poważnie porozmawiać. Pod tym względem Devi jest naprawdę świetnie napisaną postacią, bo często widuje się nastolatki, których właśnie największym problemem jest zbytnia skłonność do wybuchów. Przy czym nasza bohaterka to wcale nie zawsze sympatyczna tylko jak zwykła nastolatka – czasem potrafi być naprawdę spoko a czasem rzucić takim tekstem, po którym trudno darzyć ją sympatią.
Serial jeszcze jednym elementem różni się od wielu amerykańskich produkcji. Otóż… prawie nie ma tam białych aktorów. Większość bohaterów pochodzi z mniejszości. Sama Devi jest z hinduskiej rodziny, jej rodzice przyjechali do Kalifornii rozpocząć nowe życie. O ile jej matka i ojciec pozostawiali blisko swojej kultury, to sama Devi reprezentuje ten typ całkowicie zasymilowanej młodej osoby, która w czasie spotkań społeczności na święta czuje się dziwnie i ma ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Pozostałe postaci – poza Benem (rywalem bohaterki, ale w sumie bardzo miłym chłopakiem) też właściwie są zawsze z mniejszości, często rzadko pokazywanych w serialach – tzn. większość produkcji ogranicza się do jednej postaci pochodzenia azjatyckiego a tu mamy ich kilka. Ostatecznie dochodzimy do sytuacji, która w amerykańskiej telewizji zdarza się rzadko, że przez cały odcinek właściwie nie widzimy żadnego białego aktora chyba że na drugim planie. I wiecie co? Jakie to jest super. Dostajemy inne twarze, inne typy urody, inne problemy, inne perspektywy. To jest tak ożywcze, jak nie wiem. I po prostu ciekawsze. Do tego serial nijak się nie próbuje chwalić swoją różnorodnością. Taka jest Kalifornia, tacy są jej mieszkańcy. Po prostu.
Nie polubiłabym „Never Have I Ever” gdyby nie fakt, że serial jest po prostu bardzo zabawny. W moim ulubionym wątku kuzynka Devi ogląda z nią odcinek „Riverdale” i próbuje załapać co to w ogóle jest. To jest najlepszy komentarz do tej produkcji w historii telewizji. Bardzo zabawny choć trochę dziwny jest też pomysł, że narratorem całości jest… John McEnroe. Tak, tak ten tenisista. Dlaczego? Nie powiem wam, ale wiedźcie, że to ma sens i to całkiem spory. Ale dodaje cudownego surrealistycznego wymiaru całej opowieści i pozwala się trochę pośmiać ludziom, którzy są od bohaterki trochę starsi i kojarzą słynnego tenisistę i jego równie słynne występy i kłótnie z sędziami. W innym odcinku nasza bohaterka reprezentuje Gwineę Równikową na udawanym posiedzeniu rady bezpieczeństwa ONZ i… ojej człowiek się zaczyna turlać ze śmiechu w pewnym momencie tego odcinka. Jednak najlepszy jest nauczyciel od historii i jego doskonałe pomysły jak uczyć o przeszłości. Ktoś tu chyba nie ma za dobrej opinii o nauczycielach którzy tak bardzo starają się, żeby ich lekcje były cool.
No właśnie nie da się nie wspomnieć o tym, że jednym z głównych wątków serialu jest życie w hinduskiej rodzinie w Stanach. Matka bohaterki, dermatolożka, reprezentuje ten rodzaj imigrantki, która doskonale znajduje się w nowym społeczeństwie, ale jednocześnie – próbuje się trzymać swojej społeczności, zwyczajów i wsparcia, które daje. Serial ją rozumie, pokazując często jak bardzo jej problemy przypominają trochę te z którymi się zmaga Devi. Kuzynka naszej bohaterki Kamala jest z kolei dziewczyną, która próbuje być dobrze wychowana i posłuszna, ale zderza się to z jej nowym życiem i doświadczeniami. Na koniec cała ta rodzina musi się zmierzyć z czymś niewypowiedzianym – śmiercią ojca i męża, człowieka, który we wspomnieniach powraca jako optymista, człowiek pełen pasji życia i filar całej niewielkiej rodziny. Żałoba jest tu pokazana doskonale – nie jako uczucie ciągłego smutku, ale jak coś co dopada bohaterki nagle, i nie odpuszcza tylko dlatego, że w ich życiu dzieje się tyle innych rzeczy.
Wada serialu? Ma tylko kilka odcinków, które obejrzałam z Mateuszem w dwa dni (wciągnął się podobnie jak ja). Obejrzałabym w jeden dzień, ale Mateusz powiedział mi, że nie możemy iść spać o piątej. Nawet moje krzyczenie „Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!” nie zmusiło go do zmiany zdania. Jeśli jednak nie macie męża tyrana albo nie musicie wstawać następnego dnia o ósmej rano, to bardzo polecam poświęcić kilka godzin na serial, bo jest moim zdaniem dokładnie tym czego wiele osób teraz potrzebuje. Czymś zabawnym, miłym i ciepłym co nie angażuje nas za bardzo, ale pozwala doskonale się bawić no i odpowiedzieć sobie pod koniec na niesłychanie ważne pytanie – jakie miłosne decyzje powinna podjąć bohaterka. Bo chyba was nie zdziwi, że będzie ich więcej niż mógł się ktokolwiek spodziewać na początku serialu.
Ps: Na mojej grupie padło pytanie czy nie przeszkadza mi, że nastoletnich bohaterów grają aktorzy doroślejsi, lata nastoletnie dawno mają za sobą. Powiem jak ja się do tego odnoszę. Po pierwsze – wchodząc w świat serialu decyduję się na zawieszenie niewiary. Ja wiem, że oni wszyscy nie mają szesnastu lat, ale to mi nie przeszkadza. Inna sprawa – oglądanie miłosnych podbojów w wykonaniu rzeczywistych nastolatków chyba nie byłoby dla mnie komfortowe. Jednocześnie przyznam szczerze, że poza kwestią godzin prac itp. (co zwykle przemawia za tym by zatrudniać starszych aktorów) mam wątpliwości co do nastolatków w świecie rozrywki. Nie zrozumcie mnie źle- wiem, że nie da się wykorzenić aktorów dziecięcych czy nastoletnich i ze dla niektórych to marzenie życia itp. Ale jednocześnie – kurczę jest tak wiele historii dzieciaków którym praca przy serialach czy filmach zamieszała w życiu, że mam po prostu wrażenie, że to niekoniecznie jest dobre środowisko dla młodych osób. Jednocześnie – jeśli mam się zachwycać jakimś seksownym bohaterem to zdecydowanie wolę, żeby grał go dwudziestolatek niż nastolatek bo jednak to drugie jest trochę nie na miejscu. Tak więc – ja osobiście uważam, że to wcale nie jest takie złe i że wymaga ode mnie jako od widza niewielkiego wysiłku.