Kiedy zwierzowi przychodzi wymienienie swoich ulubionych aktorów, nie sprawi mu to zbyt dużego problemu. Gorzej kiedy wśród tych nazwisk ma znaleźć jakieś należące do aktora amerykańskiego, jeszcze gorzej kiedy ma to być młody aktor jeszcze przed czterdziestką. Oczywiście nie jeden utalentowany człowiek się znajdzie, ale zwierz nie może oprzeć się wrażeniu, że coś w amerykańskim aktorstwie idzie w złą stronę.
Zacząć trzeba od tego, że wydaje się iż po części winni są Brytyjczycy. A właściwie ich podejście do zawodu aktora. W Wielkiej Brytanii tradycje aktorskie wskazują na dość jasno wytyczoną ścieżkę kariery. Zaczynamy w szkole teatralnej bądź w teatrze młodzieżowym (sporo aktorskich talentów wywodzi się np. z National Youth Theatre, który jest instytucją prestiżową a nauka w nim u części aktorów zastępuje formalne wykształcenie aktorskie) potem przechodzimy do równoległej pracy w telewizji, teatrze i niekiedy filmie. Te trzy równoległe kariery (nie obowiązkowe ale raczej powszechne przy płytkim rynku brytyjskim) mogą potem dać punkt wyjścia do kariery amerykańskiej. Aktor Brytyjski nie może mieć zbyt wielkiego ego bo rynek na którym pracuje natychmiast zweryfikuje jego gotowość do pracy, żądania czy warunki. Do tego praca w teatrze czy konieczność dywersyfikacji ścieżek kariery sprawia, że wielu aktorów ma do gry podejście bardzo pragmatyczne, bliższe może rzemieślniczemu niż gwiazdorskiemu. Dochodzą tu też kwestie jakości życia – aktorstwo w Wielkiej Brytanii choć gwarantuje popularność i kasę nie jest zawodem aż tak izolującym. Kupowanie wielkich posiadłości, otaczanie się świtą, długie urlopy na egzotycznych wyspach – brytyjskim aktorom się zdarzają ale nie są swoistym marketingowym obowiązkiem. Wręcz przeciwnie sieć zalana jest zdjęciami mniej i bardziej popularnych aktorów brytyjskich w Londyńskim metrze. Tak jest łatwiej przejechać z jednego końca na drugi angielskiej stolicy, w której samo posiadanie domu czy mieszkania na własność można uznać, za wystarczająco prestiżowe. Jasne nikt tam się szczególnie nie biczuje ale status aktorów jest nieco inny. Dobrze to widać w takim wywiadzie (publikowanym bodajże w czasopiśmie Empire) gdzie dziennikarz pyta o cenę mleka. Brytyjscy aktorzy odpowiadają najczęściej bez zastanowienia. Bo sami chodzą po zakupy. Nie dlatego, że są lepsi ale dlatego, że kultura wykonywania zawodu jest inna.
Przejdźmy teraz do Stanów Zjednoczonych. Ponownie mamy tu różnicę ścieżki i kultury zawodu aktorskiego. Aktorzy amerykańscy miewają wykształcenie ale nie jest ono konieczne. Kilka lat temu Ellen DeGeneres żartowała na Oscarach, że to najlepsze zbiorowisko ludzi bez wyższego wykształcenia. Rzeczywiście w karierze aktora amerykańskiego ważniejsze od wykształcenia jest uczenie się poprzez wykonywanie zawodu. Ścieżka kariery prowadzi więc najczęściej przez reklamę lub modeling, do telewizji. Tam aktor może się rozwijać czekając na większą rolę i przejść do kina. Jednocześnie wielu aktorów zaczyna tą drogę zdecydowanie wcześniej. Zarówno telewizyjne jak i filmowe występy aktorów dziecięcych często przekładają się na późniejszą karierę dorosłych (niekiedy z niepokojami wieku nastoletniego). Nie oznacza to, że nikt w Stanach nie ma wykształcenia aktorskiego – są nadal znane międzynarodowo ośrodki szkolenia aktorów – choć ich ukończenie nie przekłada się prosto na karierę. W kształtowaniu się karier zachodzi też spora różnica w polu wykonywania zawodu. Mimo, że światy telewizji, kina i teatru się przeplatają to jednak wciąż istnieją dość ostre granice. Podczas kiedy w brytyjskiej kulturze popularnej właściwie wszyscy mają w portfolio scenę, ekran i telewizję to tu zachodzą podziały. Spokojnie można być gwiazdą telewizji bez kariery filmowej czy stanowić jedno z wielkich nazwisk sceny, właściwie nie mając kariery poza jedną ulicą w Nowym Jorku. Ten podział sprawia, że na aktorach grających w filmach spoczywają nieco inne obowiązki. Przede wszystkim kultura wykonywania ich zawodu jest nieco inna. Zdecydowanie więcej czasu i energii muszą poświęcić w kształtowanie swojego wizerunku, stworzenia odpowiedniego otoczenia (czy wspierających ich ekipy) i stylu życia. Do tego konieczność działań marketingowych wokół filmu, dużo bardziej zmusza aktorów (za pośrednictwem producentów) do prezentowania się widowni w bardzo określony sposób. Podstawą zawodu aktora staje się dobrze utrzymany wizerunek, który można potem spieniężyć w kasie kina. Choć nie żyjemy w systemie gwiazd to jednak wydaje się, że granie w amerykańskich produkcjach wymaga dużo bardziej sprzedania duszy diabłu.
Jeśli jesteśmy reżyserem filmu to główne pytanie przed jakim staniemy dobierając aktorów do roli będzie jakie zdolności bardziej się nam przydadzą. W przypadku wielkich produkcji – obliczonych na miliony dolarów wydaje się, że zdecydowanie lepiej zatrudnić aktorów, których wizerunkiem będzie można pokierować. Spójrzcie na aktorów którzy grają w filmach super bohaterskich Marvela. Jednym z niesłychanie ważnych elementów promocji filmu jest stworzenie – zwłaszcza wśród widzów – wrażenia, że ich super bohaterowie są mili, sympatyczni, łatwi do polubienia także poza planem. Jednocześnie im więcej cech swoich bohaterów przejawiają poza ekranem tym lepiej. Łatwiej rozkręcić machinę. Chris Evans, Chris Pratt – młodsi aktorzy, którzy swój wielki przełom zawdzięczają filmom super bohaterskim są właśnie takimi aktorami – bardzo poddanymi swoistemu nadzorowi wizerunkowemu. Chris Evans zaczął się ostatnio buntować sugerując, że rzuci aktorstwo. Jak na razie zajął się reżyserią. Inna sprawa, że pewnie można byłoby się dopatrywać ciekawego przekucia takiego początku kariery na swoją korzyść w przypadku Chrisa Hemswortha. Tylko, że Hemsworth jest Australijczykiem i wygrywa z amerykańskimi aktorami nie tyle wykształceniem czy stylem pracy co wyglądem. To jednak przypadek wyjątkowy, po prostu Hemsworth wygląda na Thora. Jednak na kinie super bohaterskim świat popkultury się nie kończy. Teoretycznie do kina popularnego lepiej zatrudnić aktora blisko związanego z widzami, z dobrym wizerunkiem publicznym. To czy umie grać jest w tym przypadku sprawą drugorzędną – co pokazuje chociażby kariera Vin Diesela – jeśli spełnia się wyżej wymienione warunki wielki talent nie jest potrzebny. Co nie zmienia faktu, że w kinie popularnym, sensacyjnym, nastawionym na sukces box office też Brytyjczycy rozpychają się co raz bardziej – na razie głównie w rolach złych i niejednoznacznych ale w sumie… Supermana gra Anglik. Jednak pewnej nadziei można byłoby upatrywać w filmach będących ekranizacjami powieści młodzieżowych. Tam zwykle obsada jest jednak zdecydowanie bardziej „miejscowa” co ponownie daje młodym aktorom punkt wyjścia do dalszej kariery.
No właśnie, o ile jeszcze amerykańscy aktorzy młodszego pokolenia trzymają się jakość w produkcjach popularnych czy YA, to tam gdzie mamy do czynienia z kinem balansującym na granicy kina niezależnego pojawia się problem. Zwierz napisał balansującym bo rzecz jasna istnieje całe poważne amerykańskie kino niezależne gdzie nikt żadnego Brytyjczyka nie widział. Problem w tym, że tych filmów najczęściej nie widziała też widownia. Zwierzowi chodzi o filmy nominowane do Oscara. Taka właśnie średnia gdzieś pomiędzy zachwytami szerokiej publiczności a kinem dla koneserów. Tam od kilku lat mamy zdecydowany najazd brytyjskich nazwisk, łącznie z zeszłorocznym zwycięzcą Eddie Redmaynem. Zresztą niech liczby powiedzą same za siebie – w ciągu ostatnich pięciu lat nagrodę dla najlepszego aktora amerykańskiej akademii filmowej trzy razy wygrali Brytyjczycy raz francuz i raz Amerykanin. To jednak o czymś świadczy. Co więcej – jeśli weźmiemy ostatnie dziesięć lat i zaczniemy wypisywać nazwiska młodych aktorów którzy teoretycznie mogli zabłysnąć to dostaniemy listę bardzo ciekawą. Odkładając na bok Leonardo DiCaprio, który po pierwsze skończył już 40 lat, po drugie ma taką karierę że trudno go przypisać do jakiegokolwiek aktorskiego pokolenia (w sumie gra strasznie długo bo od czasu kiedy był dzieckiem) i Jaquina Phoenixa który też nam już wypadł z tej kategorii wiekowej, zostajemy z dość krótką listą. James Franco i Jesse Eisenberg raczej nie kwalifikują się na przyszłość amerykańskiej kinematografii. Franco w ostatnich latach zrobił chyb wszystko by stracić swój tytuł najciekawszego z młodych aktorów. Tak to prawda, że pisze, reżyseruje, studiuje, maluje, fotografuje i gra. Nie mniej ostatnio nie tylko robi wszystko na pół gwizdka ale też skutecznie zniszczył swój wizerunek, bardzo nieciekawym zachowaniem w sieci. Z kolei Eisenberg to raczej słaby kandydat na aktora pierwszoplanowego – więcej w nim aktora charakterystycznego. Zresztą Hollywood raczej nic wielkiego mu do zaproponowania nie miało, może coś zmieni rola Lexa Luthora w najnowszej konfrontacji Supermana z Batmanem. No ale to raczej też nie ruszy z posad amerykańskiego aktorstwa. Do ról trudnych, skomplikowanych i wymagających pokazania ciemniejszej strony zdecydowanie lepiej wziąć Brytyjczyka. Niech tylko nauczy się podrabiać amerykański akcent i w sumie można być spokojnym że wszystko się uda. Co więcej, wydaje się że dziś żaden amerykański aktor nie pozwoliłby sobie na zagranie takiej gamy niesympatycznych postaci jak Michael Fassbender. Ale to właśnie Fassbender jest dziś wymieniany jako specyficzny kandydat do walki z samym sobą w drodze po Oscary (z Jobsem i Makbetem w kieszeni). Nie sposób zdobyć wielkości trochę się nie brudząc ale jak się pobrudzić nie psując sobie wizerunku.
No właśnie, problem polega nie tylko na braku aktorów, ale też na ich swoistej niechęci do podejmowania trudnych wyzwań. Kto wie może zmienił się horyzont ambicji, ale zwierz ma wrażenie, że ilość amerykańskich aktorów którzy byliby gotowi przedłożyć ciekawą rolę nad spokojne miejsce w jakimś filmie o super bohaterach maleje. Nie znaczy to, że takich aktorów nie ma. Wśród tych których wymienia się najczęściej jest Jake Gyllenhaal, Bradley Cooper czy Oscar Isaacs niekiedy pada też Joseph Gordon Levitt. Rzeczywiście każdy z tych aktorów ma coś ciekawego do zaproponowania. Najciekawiej niewątpliwe układa się kariera Gyllenhaala – to aktor który w ostatnich latach zagrał sporo ciekawych ról w zupełnie nieoczywistych filmach. Do tego widać tu zdecydowanie pracę nad metodą aktorską, skłonność do poświęcenia (kiedy chudnięcie i przybieranie na wadze stało się miernikiem zaangażowania? Zwierz nie wie ale od pewnego czasu to miernik bardzo czuły) i przede wszystkim – chęć poprowadzenia kariery w nieco innym kierunku niż można byłoby się spodziewać. Gyllenhaal zbiera za to sporo pochwał, ale na pierwszego aktora amerykańskiej kinematografii raczej nie wyrośnie. Jego filmy budzą zdecydowanie więcej emocji krytyki niż widowni. Jednocześnie warto zauważyć, że nie sposób traktować kariery Gyllenhaala jako miarodajnej dla młodszego pokolenia. I to nie dlatego, że rozpoczął ja jako dzieciak ale dlatego, że wywodzi się ze związanej z filmem rodziny. Kiedy przy rodzinnym stole tylko jedna osoba nie ma w kieszeni nominacji do Oscara to możemy uznać, że mamy tu nieco inne warunku do budowania kariery aktorskiej niż w przypadku kiedy aktorowi brak takiego zaplecza. No i Akademia chyba go nie lubi, albo nie rozumie bo jak na razie od dłuższego czasu odwraca się doń plecami. Być może dlatego, że zajęta jest wyciąganiem ręki do Bradleya Coopera – ten z kolei może się pochwalić imponującą kolekcją trzech nominacji pod rząd. Co prawda Cooper wypadł już z naszej grupy 30 latków ale warto spojrzeć na chwilkę na jego karierę. Wyróżniają się w niej trzy rzeczy – po pierwsze Cooper jest aktorem z wykształceniem. Skończył Actors Studio. Po drugie jest aktorem który ma teatralne doświadczenia i do teatru wraca – jak np. w poprzednim sezonie gdzie grał w Człowieku Słoniu. To ważny element bo będący w jakiś sposób wskaźnikiem podejścia do zawodu. Plus jego sukcesy są związane z występowaniem w filmach reżysera dla którego niesłychanie ważna jest improwizacja, w czym teatr może (choć nie musi) pomagać. Najważniejsze wydaje się jednak to, że Coopera nie ciągnie do wielkiego hitu bo od wielkiego hitu zaczął. To ciekawy przypadek aktora który swoją karierę buduje na uciekaniu od raz zdobytej popularności. Co do Gordona Levitta i Oscara Isaacsa to należy stwierdzić, że choć są to aktorzy dobrzy i nawet ambitni to ich oddziaływanie na kulturę popularną jest niewielkie. Mają znakomite predyspozycje do bycia porządnymi aktorami ale gdzie im tam do porządnych aktorów definiujących kino epoki. Choć z drugiej strony Isaacs zagra teraz w nowych Gwiezdnych Wojnach. Pytanie tylko czy patrzymy na nowego Hana Solo. Jeśli tak, to byłaby to całkiem dobra zmiana. Jednocześnie, co dość symptomatyczne – ilość brytyjskich aktorów obecnych w obsadzie Gwiezdnych Wojen bardzo się zwiększyła. Kiedyś ta kwota była zdecydowanie mniejsza.
Możecie tu spytać co z aktorkami? Tu zjawisko przedstawi się zupełnie inaczej. Przede wszystkim dlatego, że Hollywood zupełnie inaczej patrzy na wiek aktorów i aktorek. Jennifer Lawrence dużo wcześniej miała szansę dostać pierwszoplanową rolę kobiecą niż jakikolwiek mężczyzna. Aktorki mają krótsze kariery (poza najwybitniejszymi) więc uznana i nagradzana aktorka przed 40 to norma. Być może właśnie dlatego w tej dziedzinie brytyjska inwazja dotyczy przede wszystkim aktorek w wieku średnim czy wręcz podeszłym – nagrody i nominacje dla Helen Mirren czy Judi Dench wskazują, że Brytyjczycy pojawiają się tam gdzie w rynku amerykańskim jest luka. I choć sporo młodych aktorek brytyjskich robi karierę w kinie amerykańskim (Keira Knightly, Felicity Jones itd.) to jednak nie ma poczucia swoistej pustki po drugiej stronie – amerykanie mają naprawdę sporo dobrych aktorek – Anne Hathaway, Emmę Stone, Michelle Williams – to tylko kilka nazwisk. Przede wszystkim wydaje się jednak, że to pokolenie aktorek przed czterdziestką ma Jessicę Chastain którą łatwo można wytypować jako taką aktorkę o której kino szybko nie zapomni. Zwłaszcza, że naprawdę ma ona na swoim koncie najróżniejsze filmy – od bardziej komercyjnych jak Marsjanin czy Interstellar po takie których nie widział prawie nikt – jak Panna Julia. Przede wszystkim zaś jest aktorką która równie dobrze sprawdza się właśnie jako gwiazda lśniąca na czerwonym dywanie i osoba doskonale wykonująca swój zawód przed kamerą. Ogólnie jednak wydaje się, że o aktorki nie za bardzo trzeba się martwić. Już bardziej o ciekawe role dla nich. Choć z drugiej strony – takie spojrzenie na kariery aktorek jedynie potwierdza smutny fakt, że aktorka musi wyrobić sobie markę przed 40 ponieważ potem niewiele już na nią czeka. A na pewno nie ma co śnić o karierze zaczynanej dość późno. Czas w przypadku karier kobiet i mężczyzn działa zupełnie inaczej i Amy Adams jest zdecydowanie starsza od Bradleya Coopera mimo, że różni ich tylko rok różnicy.
No właśnie to jest jeszcze jedna sprawa. Ile w kryzysie amerykańskich aktorów jest kryzysu amerykańskiego kina w ogóle. A właściwie inaczej. Kryzys kina nastawionego na przestrzeń dla aktora. Doskonałym przykładem takiego filmu był Whiplash. Produkcja właściwie niszowa – która jednak zdobyła szersze zainteresowanie i… Miles Teller – zdolny aktor z naszego przedziału wiekowego miał szansę zaprezentować spektrum swojego talentu. Problem w tym, że kiedy już Teller zszedł z planu Whiplash trafił do kosmicznie złej Fantastycznej Czwórki – filmu który prędzej zje własny ogon niż da aktorom choć odrobinę przestrzeni do gry. Tylko, że w ostatnich latach najwięcej takich filmów kręcą Brytyjczycy. Nawet wychwalany przez wszystkich Jobs, choć przecież kręcony w Stanach i z amerykańskim scenariuszem ma za kamerą Brytyjczyka. Tymczasem wszystkie przebłyski większego aktorskiego talentu wśród młodych aktorów pojawiały się w ostatnich latach tam gdzie reżyser dawał na to szansę – co widać w Social Network Finchera (nominacja dla Eissenberga) czy w wynoszących do zaszczytów Coopera filmach Davida O Russela. Problem w tym, że w ciągu ostatnich pięciu lat po Oscara dla najlepszego reżysera nie sięgnął żadne Amerykanin. Mamy Anglika, Francuza, Meksykanów czy Tajwańczyka ale nie Amerykanina. Choć nie jest to jedyny miernik to świadczy to o tym, że problem sięga nieco głębiej. Może to wcale nie chodzi o amerykańskich aktorów tylko raczej o spadek ich roli w napędzanym przez producentów biznesie. Nikogo już nie interesuje czy aktor będzie stawiał sobie co raz wyższe wymagania. Ważne by dało się go na 100% umieścić w sequelu. Wcześniej te mechanizmy też działały ale chyba jednak bardziej subtelnie. A może granica między kinem reżyserów a kinem producentów była łatwiejsza do przekroczenia.
Kryzys amerykańskiego aktorstwa to nie jest rzecz która została zdiagnozowana niedawno. Zwierz znalazł swój wpis sprzed trzech lat gdzie zwraca uwagę, że dziś na miano aktora pokolenia zdecydowanie bardziej zasługuje Fassbender niż jakkolwiek inny aktor. Jednocześnie – zwierz nie ma wątpliwości, że kariera Fassbendera jest pod względem sposobu doboru ról, czy nawet gry aktorskiej, chyba bliższa dawnym karierom amerykańskim. I to tym najlepszym opartym na graniu nie koniecznie sympatycznych postaci i przesuwaniu sobie granic. Zdaniem zwierza więcej w karierze Fassbendera takiego Pacino niż powiedzmy Daniela Day- Lewisa. Podobnie jak kariera Chrisa Hemswortha ma w sobie więcej drogi jaką przeszedł powiedzmy Brad Pitt (brak zgodny na to by bardzo specyficzne warunki fizyczne sprawiły, że aktor zostaje zaszufladkowany). Innymi słowy, aktorzy angielscy odnoszący sukces i wyróżniający się na tle aktorów amerykańskich niekoniecznie podejmują jakieś bardzo właściwie dla swojego kraju decyzje. Jasne mają inne zaplecze ale poza tym są – jak chyba wszyscy w tym biznesie (oraz ci komentujący) kształtowani przez wielkie wzory które bardzo często wychodzą ze Stanów. Innymi słowy Tom Hiddleston będzie miał dyplom RADA i Oxfordu, będzie podejmował inne decyzje aktorskie ale nadal będzie aktorem wychowanym na Gorączce i swoistej legendzie De Niro czy Pacino. Co oznacza, że sam pomysł przekazywania pomysłu na karierę działa. Gorzej z tym do kogo trafia. Bo choć z punktu widzenia zwierza cudownie jest dodawać kolejne angielskie nazwisko do listy ukochanych aktorów, to jednak zwierz nie chciałby załamania się kinematografii amerykańskiej. A na pewno nie chciałby kryzysu amerykańskiego aktorstwa. W końcu zwierz ma pojemne serce. Wszystkich pokocha.
Zwierz musi wam na koniec napisać, że jego przemyślenia w kwestii aktorskiej niestety nie są zupełnie oryginalne. Mniej więcej w tym momencie pisania tego tekstu zwierz poszedł poczytać jeszcze trochę Internet i znalazł tam tekst z magazynu The Atlantic, rozważający właśnie kryzys w amerykańskim aktorstwie. Zwierz z pewnością go czytał, ale zupełnie go nie pamiętał pisząc ten tekst. Niestety analiza porównawcza wskazuje, że pewne (choć na całe szczęście) nie wszystkie wnioski dotyczące karier są podobne. Na pewno warto przeczytać tekst angielski (napisany przez b. dobrego autora b. ciekawej książki) a tekst zwierza możecie w tym kontekście potraktować jako swoistą impresję na temat. Na swoje usprawiedliwienie zwierz ma jednak fakt, że już od dość dawna o podobnym tekście myślał więc na pewno wszelkie podobieństwa są wynikiem drobnej sklerozy a nie wyrachowania. Zwierz zastanawiał się nawet przez chwilę czy nie skasować całej notki ale podpowiedziano mu, że może jednak niektóre jego intuicje warto zostawić.
Ps: Zwierz musi powiedzieć że jest zaskoczony tym jak bardzo szósty sezon Downton Abbey jest spokojny w porównaniu z poprzednimi. Prawdę powiedziawszy to zdaniem zwierza najlepszy sezon serialu od czasu sezonu pierwszego. Kto wie może Fellowes umie tylko zaczynać seriale i kończyć. Plus cierpliwość nagradzana tym, że w każdym odcinku jest Matthew Goode w stroju z epoki. Życie zwierza ma wtedy większy sens.
Ps2: Jeśli skorzystacie z linka zwierza do artykułu to koniecznie przyjrzyjcie się szerzej The Atantic to takie dość hipsterskie czasopismo ale naprawdę ma dobre teksty.