Home Aktorzy This is the life czyli o karierze Andrew Garfielda

This is the life czyli o karierze Andrew Garfielda

autor Zwierz
This is the life czyli o karierze Andrew Garfielda

W 2011 roku Andrew Garfield mógł czuć, że zła­pał Hol­ly­woodzkie bóst­wo za nogi. Miał na swoim kon­cie kil­ka nagród, nom­i­nacji i nazwisko na liś­cie tych młodych bry­tyjs­kich aktorów, na których zde­cy­dowanie trze­ba zwracać uwagę. Przede wszys­tkim jed­nak dostał rolę Spi­der-Mana. I to w momen­cie, gdy właś­ci­wie każdy, nawet nieco zapom­ni­any czy początku­ją­cy aktor, który zanurzył stopę w biją­cym źró­dle komik­sowej pop­u­larnoś­ci miał szan­sę wys­trzelić do gwiazd. Garfield miał być Spi­der-Manem dla pokole­nia, które już wyrosło z tego co dekadę wcześniej pokazał Tobey Maguire. Naprawdę wszys­tko układało się po myśli. Do cza­su, kiedy przestało.

 

Rene­sans pop­u­larnoś­ci akto­ra to zawsze rzecz ciekawa. Rene­sanse przeży­wa­ją aktorzy młod­si i star­si, tacy o których praw­ie zapom­nieliśmy i tacy którzy pojaw­iali się na ekranach reg­u­larnie. W ostat­nich lat­ach przy­pom­i­nal­iśmy sobie, że Matthew Mcconaugh­ey potrafi grać, wyciągnęliśmy Michaela Keatona z aktorskiego nieby­tu (po to by zadać sobie pytanie, dlaczego ktokol­wiek go tam odesłał) i mieliśmy chwilę, w której Keanu Reeves pojaw­iał się w niemal każdej naszej kon­wer­sacji. Te „rene­sanse” wyda­ją się zwyk­le zbie­ga­mi okolicznoś­ci, ale dużo częś­ciej wynika­ją z dys­try­bucyjnych splotów okolicznoś­ci, które spraw­ia­ją, że filmy jed­nego akto­ra nagry­wane przez kil­ka miesię­cy czy lat nagle trafi­a­ją do kin blisko siebie spraw­ia­jąc wraże­nie, że oto ktoś jest wszędzie.

 

 

 

Tak trochę jest w przy­pad­ku Garfiel­da, który przez ostat­nie lata nigdzie się nie ruszył. Od jego pier­wszego uznanego i nagrod­zonego fil­mu – „Boy A” aż do „Oczu Tam­my Faye” grał mniej więcej w jed­nym filmie rocznie. Jedyną więk­szą prz­er­wę w kari­erze miał tuż przed pojaw­ie­niem się w „Mil­cze­niu” Scors­ese – po tym jak stało się jasne, że Sony nie zro­bi z nim kole­jnych filmów o Spi­der-manie i kiedy w ramach przy­go­towań do roli nie tylko dra­maty­cznie schudł, ale też przez rok chodz­ił na roz­mowy i nau­ki do jezuick­iego księdza (czego się nie robi dla Mar­ti­na Scors­ese). Mamy więc ciekawy przykład, kiedy swój rene­sans przeży­wa aktor, który nigdy tak naprawdę ze sce­ny nie zszedł, co więcej – po drodze udało mi się zdobyć i oscarową nom­i­nację i nagrodę Tony. Inny­mi słowy – wszyscy niby wiemy, że Garfield to aktor, z którym należało­by się liczyć. A jed­nocześnie – taki którego wciąż wyda­je się, że trze­ba odkryć.

Wróćmy na chwilę do Spi­der-Mana. Wyda­je się, że to jest ta aktors­ka his­to­ria, która niesie w sobie najwięk­szy potenc­jał do rozważań. Oto po niezwyk­le udanej roli w „Social Net­work” i naprawdę dobrym wys­tępie w „Nev­er Let Me Go” Garfield zosta­je wybrany na Spi­der-Mana. Wyda­je się do roli ide­al­ny – ma dwadzieś­cia parę lat ale wyglą­da młodziej, może pokazy­wać pub­licznie swo­je zdję­cia z dziecińst­wa gdzie widać, że lubił prze­bier­ać się za swo­jego ulu­bionego bohat­era mając kil­ka lat. Do tego aktorsko ma odpowied­nią skalę – wiado­mo, że umie grać, a że w młodoś­ci ćwiczył gim­nastykę to moż­na zau­fać, że poradzi sobie z wyzwaniem. Na zdję­ci­ach prób­nych doskonale wypa­da z Emmą Stone, która ma grać jego fil­mową dziew­czynę – Gwen Sta­cy. Ich ekra­nowa chemia jest zresztą do dziś jedynym ele­mentem, który się w tych fil­mach zupełnie nie zestarzał.

 

 

Pier­wszy „Niesamow­ity Spi­der-man” radzi sobie naprawdę dobrze w box office. Nie są to filmy z MCU, ale jest na tyle dobry, że moż­na założyć, że ów osob­ny świat Spi­der-Mana będzie się rozwi­jał. Sony miało zresztą wielkie plany. Dru­gi film pojaw­ił się dość szy­bko. No i jasne było, że coś poszło nie tak. Dłu­gi, miejs­ca­mi dzi­wacznie zmon­towany, ze sce­na­mi, które wyraźnie sug­erowały kon­tynu­ację albo wąt­ki, których nie rozwinię­to. Niedłu­go po pre­mierze zaczęły się prob­le­my – było wyraźnie widać, że nie wszyscy są zad­owoleni z final­nego pro­duk­tu. Sony miało zresztą wtedy własne prob­le­my na głowie – w tym słyn­ny wyciek maili. Sam Garfield kil­ka razy powiedzi­ał, że było to doświad­cze­nie wyjątkowo przykre – z jed­nej strony pra­cow­ał nad filmem, o bohaterze którego uwiel­bi­ał, z drugiej – ostate­czny efekt był dale­ki od zamier­zonego. Sony nie było zad­owolone z tej współpra­cy, podob­nie jak sam aktor.

 

Trze­ba zdać sobie sprawę, że we współczes­nym świecie super­bo­hater­s­kich pro­dukcji takie sytu­acje praw­ie się nie zdarza­ją. Jasne bywa, że film jest total­ną klapą – jak np. „Zielona Latar­nia” z Ryanem Reynold­sem, ale poza liczny­mi dow­ci­pa­mi akto­ra nie usłyszy­cie od niego słów prawdzi­wego żalu. Z Garfiel­dem było inaczej – jeśli pub­liczność wyniosła coś z całej sprawy to raczej his­torię ambit­nego, kocha­jącego pro­jekt akto­ra, który zderzył się z rozpęd­zonym pociągiem olbrzymiej pro­dukcji, w której ostate­czne słowo zawsze ma pro­du­cent i stu­dio prag­nące zaro­bić jak najwięcej.

 

Andrew Garfield and Emma Stone star in Colum­bia Pic­tures’ “The Amaz­ing Spider-Man.”

 

Tym co jest fas­cynu­jące to jak wid­zowie ode­brali ten spór (o którym wciąż mało wiemy). Garfield dla wielu stał się aktorem poszkodowanym. Choć mógł­by spoko­jnie dostać łatkę trud­nego do współpra­cy – wid­zowie raczej zobaczyli w nim siebie – wiel­bi­cieli tego co prze­mysł fil­mowy może łat­wo zniszczyć – zwłaszcza jeśli ktoś był prawdzi­wym fanem komik­sowej postaci. Sam aktor jest do dziś jed­nym z nielicznych, jeśli nie jedynym przy­pad­kiem młodego bry­tyjskiego akto­ra, który zro­bi­wszy krok w świat współczes­nego kina super­bo­hater­skiego tak boleśnie by się od niego odbił. A jed­nocześnie – mimo, że rola Spi­der-Mana została z powodze­niem obsad­zona ponown­ie (i znów trafiła do młodego Bry­tyjczy­ka) to fani nigdy nie stra­cili ser­ca do Garfiel­da w super­bo­hater­s­kich tryko­tach. Po ostat­nich seansach i pro­dukc­jach coraz częś­ciej wspom­i­na­ją Sony, że być może należało­by zakończyć włas­ną try­logię przygód Petera Parkera.

 

Jed­nocześnie w tym doświad­cze­niu zaw­iera się pew­na osob­ność kari­ery Garfiel­da. W LA pojaw­ił się na dłużej wtedy, gdy mias­to przeży­wało któryś z kolei najazd młodych, zdol­nych bry­tyjs­kich aktorów. Jamie Dor­nan wspom­i­nał, że przez pewien czas pomieszki­wali razem z Eddie Red­maynem i Garfiel­dem, dzieląc się opłata­mi parkingowy­mi i his­to­ri­a­mi o tym jak nie dostali jakiejś roli. Red­mayne zado­mow­ił się w Hol­ly­wood na krótko – wpadł z kilko­ma doskon­ały­mi rola­mi (które z cza­sem wyda­ją się coraz bardziej wyra­chowane), zgar­nął Oscara i ter­az wid­zowie „Fan­tasty­cznych Zwierząt” tylko co pewien czas przy­pom­i­na­ją sobie, że powin­ni go skądś kojarzyć. Dor­nan zła­mał sys­tem, bo jed­nocześnie udało mi się zostać między­nar­o­dowym sym­bol­em sek­su dzię­ki „Pięćdziesię­ciu Twar­zom Greya” i utrzy­mać swój sta­tus dobrego akto­ra dru­go­planowego w pro­dukc­jach, gdzie nikt nie każe mu cieszyć się szarym kolorem jego mebli.

 

 

Garfield w amerykańskiej pop­kul­turze zako­rzenił się dużo moc­niej. Nawet po nieu­danej przy­godzie z kinem super­bo­hater­skim – więk­szość jego fil­mowych pro­dukcji może­my zal­iczyć do kina amerykańskiego a nie bry­tyjskiego. Choć sam Oscara jeszcze nie ma (piszę jeszcze, bo wyda­je mi się to kwes­t­ia cza­su) to zdobył nom­i­nację za „Przełęcz Ocalonych” i mówi się dziś, że pewnie dostanie nom­i­nację też za główną rolę w „Tick Tick Boom…” za którą właśnie dostał świeży Zło­ty Glob. Jego najbardziej bry­tyjską decyzją był powrót na des­ki teatru – gdzie zagrał w „Aniołach w Ameryce” (niemal każdy bry­tyjs­ki aktor robią­cy kari­erę w Stanach wcześniej czy później wraca na scenę). Sztukę z powodze­niem wys­taw­iano na West Endzie a potem, gdy prze­nie­siono ją na Broad­wayu przeniosła Garfiel­d­owi Tony.  Być może owo pod­wójne oby­wa­telst­wo, które posi­a­da (urodz­ił się w LA, ale wychował w Sur­rey) jed­nak przekła­da się jakoś na ścieżkę kariery.

 

Gdy­by szukać klucza do jego ról w ostat­nich lat­ach to widać dość wyraźnie kil­ka tropów – po pier­wsze sporo gra w kinie biograficznym – więk­szość jego dużych ról w ostat­nich lat­ach, to kino przy­na­jm­niej częś­ciowo oparte na fak­tach i biografi­ach. Dru­gi trop – podob­nie jak u wielu aktorów jego kari­era to raczej kat­a­log reży­serów i reży­serek z który­mi współpra­cow­ał. Moż­na zrozu­mieć, że nie chci­ał odrzu­cić ani propozy­cji Davi­da Finchera, ani Mar­ti­na Scors­ese, że nie trud­no było się zgodz­ić na udzi­ał w filmie, który reży­serował David Robert Mitchell. Są aktorzy, którzy kolekcjonu­ją reży­serów jak znacz­ki i przyz­nam szcz­erze – bard­zo cenię taki klucz, ostate­cznie, jeśli moż­na pra­cow­ać z najlep­szy­mi to nie należy odmaw­iać. Ostat­ni trop, który wydał mi się ciekawy to ele­ment powraca­ją­cy u bohaterów granych przez Garfiel­da, czyli kwest­ie religii i duchowoś­ci. W jed­nym roku zagrał jezuick­iego księdza, adwen­tys­tę odmaw­ia­jącego uży­wa­nia broni, jego ostat­nia rola to telee­wan­ge­lista. Spoko­jnie moż­na było­by do tego dorzu­cić inter­ne­towego cele­bry­tę z „Króla Inter­ne­tu” który wygłasza w filmie więcej niż jed­no kazanie.

 

 

To ciekawe, że pod­czas gdy wielu aktorów uni­ka tem­atów religi­jnych, Garfield zda­je się niemal dobier­ać bohaterów według tego klucza. Jed­nocześnie jed­nak, nie należało­by się przy­wiązy­wać do jakiejś jed­noz­nacznej inter­pre­tacji. Nie dlat­ego, że był­by to jak­iś zarzut, ale raczej, wsłuchu­jąc się w słowa samego Garfiel­da – najbardziej intere­su­je go w fachu robi­e­nie rzeczy nowych. A to oznacza, że może się nagle pojaw­ić w musi­calu i niko­go to za bard­zo nie zdzi­wi. Bo trze­ba przyz­nać, że trochę jak Lin Manuel- Miran­da reży­seru­ją­cy „Tick, Tick Boom…” też byłam przeko­nana, że Garfield umie śpiewać, mimo że nigdy go śpiewa­jącego w filmie nie słysza­łam. Najwyraźniej są tacy aktorzy, którym jesteśmy skłon­ni przyp­isać dowolne umiejęt­noś­ci, taką pewnoś­cią siebie emanu­ją na ekranie.

 

Tu zat­acza­my nieco koło bo Garfield to nie tylko przykład akto­ra, które­mu udało się uniknąć kon­sek­wencji hol­ly­woodz­kich kon­flik­tów i zaszu­flad­kowa­nia, ale też przede wszys­tkim –kogoś kto spełnił pokładane w nim nadzieje. Bo nie ma wąt­pli­woś­ci, że aktorem jest dobrym, częs­to najlep­szym w tym w czym aku­rat gra. Do tego zaskaku­ją­co dobrze lawiru­ją­cym pomiędzy różny­mi tem­ata­mi pro­dukcji, kinem bardziej nis­zowym i nieza­leżnym. To jed­na z tych kari­er, która sama w sobie może nie skła­da się z samych wybit­nych filmów, ale gdy przyglą­damy się jej jako całoś­ci – widać, że właś­ci­wie nie ma w niej wyborów przy­pad­kowych, pro­dukcji których twór­com o nic nie chodzi, żad­nych wciśnię­tych kolanem komedii roman­ty­cznych, pro­ponowanych później filmów akcji i tego jed­nego fil­mu, w którym cała zabawa pole­ga na tym, że twój bohater mówi z bry­tyjskim akcen­tem i chodzi w stro­jach z epo­ki regencji.

 

 

Być może poza zde­cy­dowanie dobrym aktorskim nosem Garfiel­da ratu­je też to, że trud­no go jed­noz­nacznie przyp­isać. Urodzi­wy – ale nie tak by ogranicza­ło to jego możli­woś­ci ani wyróż­ni­ało go z tłu­mu, młodzieńczy, ale na tyle by grać raczej prz­er­ażonych życiem trzy­dziesto­latków a nie wiecznych chłopców, ekspresyjny, ale nie popada­ją­cy w kosz­marną manierę, w wywiadach sym­pa­ty­czny, dow­cip­ny i elok­went­ny. Nie moż­na mu zarzu­cić ani epa­towa­nia życiem pry­wat­nym, ani kon­trow­er­syjnych poglądów. Po tym jak rozs­tał się z Emmą Stone ludziom było naprawdę żal (przedzi­wne przy­wiązanie ludzi do aku­rat tego aktorskiego związku nigdy nie przes­tanie mnie zaskaki­wać) ale paparazzi raczej dali mu spokój. Ot kole­jny aktor, który jest zbyt charyz­maty­czny by grać na drugim planie i zbyt charak­terysty­czny by trafić do grona pop­u­larnych aktorów pier­ws­zo­planowych w komer­cyjnych pro­dukc­jach.  Mógł nie dostać roli księ­cia Kaspi­ana w ekraniza­cji Narni, bo nie był równie przys­to­jny jak Ben Barnes, ale jed­nocześnie – ludzie wychodząc z kina nie zapamię­ta­ją go równie dobrze jak Adama Dri­vera, jego rówieśni­ka, z którym grał razem w „Mil­cze­niu”.

 

Jeśli już miało­by coś Garfiel­da wyróż­ni­ać to dość sprawne wymi­janie schematów fil­mowej męskoś­ci. Hero­izm jego bohaterów ma zawsze bard­zo ludz­ki wymi­ar, częs­to związany z poświęce­niem, które jed­nak nie ma w sobie nic z tej siły, którą prezen­tu­ją klasy­czne postaci męskie. Jego bohater na polu bitwy nie pojawi się po to by strze­lać i wygrać, ale po to by odciągnąć ciała ran­nych. Co nie znaczy, że wszyscy jego bohaterowie mają w sobie mes­jańskie poświęce­nie. Wręcz prze­ci­wnie, kil­ka razy zdarzyło mu się z niezwykłym powodze­niem zagrać tkwią­cy pod powłoką wrażli­woś­ci ego­cen­tryzm czy nawet okru­cieńst­wo – najbardziej wychodzi to w „Królu Inter­ne­tu” ale dostrzeże­my to też w „Tick Tick Boom”. Jego bohaterowie potrafią być fizy­cznie zaskaku­ją­co twardzi – jak ksiądz z „Mil­czenia” albo być niemal odraża­jącą ciepłą kluchą jak bohater „Oczy Tam­my Faye”. A jed­nocześnie to tak rozstrzelona wiz­ja męskoś­ci, że mieś­ci się w niej i Spi­der-Man i cho­ru­ją­cy na AIDS Pri­or „Aniołów w Ameryce”. Nie sugeru­ję, że to skala niezwykła, ale wciąż – to dobry przykład, że jeśli aktorzy chcą mają nieco więcej miejs­ca do manewrowa­nia w schemat­ach fil­mowej męskości.

 

 

Andrew Garfield to jeden z tych aktorów, o których ist­nie­niu moż­na zapom­nieć, póki znów nie przy­pom­ni o sobie kilko­ma dobry­mi rola­mi. Nie jest ani otoc­zony gronem fanek, ani bożyszczem tłumów, ani też nie otacza­ją go jakieś kon­trow­er­sje (chy­ba najwięk­sza pojaw­iła się wtedy, kiedy prasa bard­zo chci­ała wiedzieć czy to, że gra w „Aniołach w Ameryce” to znaczy, że jest gejem i Garfield zafun­dował wymi­ja­jącą odpowiedź, która wszys­t­kich wpraw­iła w pewną kon­ster­nację). Nie jest aktorem ani z listy A ani z listy B jest z jakiejś dodatkowej listy, którą poda­ją sobie pod stołem wybrani reży­serzy.  Ale kiedy się pojaw­ia ludzie są zad­owoleni, że dobrze mu się powodzi, kibicu­ją mu w wyś­ci­gach Oscarowych i co pewien czas ktoś pochlipu­je, że taki miły chłopak a sobie jeszcze dziew­czyny nie znalazł. Co spraw­ia, że cza­sem mam wraże­nie, że pode­jś­cie do akto­ra przy­pom­i­na relację ze starym zna­jomym, z liceum które­mu bard­zo kibicu­je­my i chce­my, żeby sobie dobrze poradz­ił w życiu, ale zapom­i­namy o nim jak tylko skończy się spotkanie z okazji roczni­cy matury.

Kto wie, może właśnie to jest klucz dobrej kari­ery aktorskiej. Pojaw­iasz się na planie. Robisz ciekawe rzeczy. Ludzie się cieszą, dobrze ci życzą, a potem znów znikasz, żeby nauczyć się jak to jest być jezuickim księdzem albo śpiewać w musi­calu albo kła­mać że nie ma się poję­cia kto zagra w najnowszej pro­dukcji o człowieku pająku. Cóż jak śpiewał jego bohater w musi­calu – „This is the life!”

0 komentarz
10

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online