„Ostatni komers” to jeden z tych filmów, który wszedł na ekrany kin trochę pod hasłem „ten polski film o którym trzeba mieć zdanie”. Osobiście nie lubię tej kategorii polskiej kinematografii bo zwykle okazuje się, że owo zdanie trzeba mieć na temat rzeczy miałkiej czy nie wartej uwagi. Czasem jednak koledzy po krytycznym fachu wymagają wypowiedzi na temat ciekawy. I takim jest refleksja nad filmem Dawida Nickela.
Zacznę chyba od tego, że jak rzadko patrząc w biogram reżysera zorientowałam się, że już się zaczęło. Filmy kręcą ludzie ode mnie młodsi, co znaczy, że bliżsi młodzieżowym przeżyciom. Jednocześnie – co ważne – tacy którzy sami przeszli przez gimnazjum (bo teoretycznie mówimy w filmie o końcu tego etapu edukacji) i pamiętają owe mity o gimbazie – świecie głębokiej młodzieżowej patologii. Słusznie zauważył reżyser, że do młodzi ludzie są w Polsce częściej pokazywani jako problem niż temat. To zresztą widać też poza kinematografią gdzie co pewien czas ktoś z zaskoczeniem ukrywa, że nastolatek może być czymś więcej niż uczniem ewentualnie chuliganem.
Fabularnie „Ostatni komers” toczy się nieśpiesznie jak ostatnie czerwcowe szkolne dni po klasyfikacji końcowo rocznej. Wszystko jest tu zawieszone pomiędzy wyczekiwaniem na tytułowy „komers” a oddaniu się absolutnemu słodkiemu nieróbstwu, które przed młodymi ludźmi rozpościera się w czerwcu każdego roku. Jeszcze tylko jedna msza, jedna impreza, jedna akademia i można odpłynąć w ten bezmiar wolnego. Na razie jako namiastka pozostaje spędzanie dni na otwartym basenie, ewentualnie chodzenie po kolegach gdzie między grą na konsoli a bitem puszczanym w garażu rodziców można się podzielić jednym skrętem.
W całej tej pozornej beztrosce pojawia się jednak cała gama uczuć młodych ludzi, które najprostszą sytuację potrafią zamienić w chwilę pełną napięcia. Pod względem tych uczuciowych fascynacji film nie wychodzi poza ustalone ramy gatunku. Jest chłopak i starsza sąsiadka, jest dwóch kumpli z których jeden czuje do drugiego coś więcej, jest dziewczyna zazdrosna o chłopaka, jest wymyślony ukochany, który podnosi prestiż, jest ciągota ku dorosłości i nieodwzajemnione uczucie rówieśnika. To można powiedzieć wzór kina dorastania – zawieszonego bardziej we wspomnieniu, w emocji, w tym poczuciu że niezależnie od Internetu czy komórki wszyscy to pamiętamy. Zresztą w filmie panuje swoisty bezczas bo z jednej strony Instagram, komórki, konsole, oznaczenia, z drugiej – toż się bardzo zmienił ten brzeg lokalnego basenu od lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Przecież tak samo sobie młodzi ludzie łamali serca a czasem życia.
Zresztą skoro o bezczasie mowa – zastanawiam się czy pewnym przypieczętowaniem tej historii jako rozgrywającej się w takiej czasowej pustce nie jest wiek aktorów. Wszyscy są tu zdecydowanie za starzy – niekiedy wręcz karykaturalnie starsi od swoich bohaterów. To jest zawsze problemem kiedy film o młodzieży nie pokazuje nam młodzieży – wykrzywiając trochę naszą wizję jak owa młodzież wygląda. To nie problem tego filmu ale niemal całej popkultury. Możemy podjeść do tego krytycznie – ale osobiście wolę chyba interpretację, że dzięki temu bliżej tej młodzieży do widza dorosłego, być może – tego który pamięta siebie jako młodego człowieka, ale już nie pamięta jak wtedy wyglądał. Trochę jakbyśmy oglądali wspomnienie zasiedlane naszym obecnym ja. Jednocześnie – zastanawia mnie jak przyjęlibyśmy pewne wątki tego filmu gdyby chociażby rolę Kuby zagrał młodszy nastolatek. Mam przeczucia, że pewne sceny rezonowałyby z widownią zupełnie inaczej.
Tu zresztą należy się mały, choć konieczny wtręt, w którym wypada zaznaczyć, że obsada z zadaniem stawianym przez reżysera radzi sobie świetnie. Doskonały jest Mikołaj Matczak w roli Tomka, który najwięcej mówi kiedy przygląda się swojemu koledze Kubie, świetna jest (co nie zaskakuje po udanym występie w „Sexify”) Sandra Drzymalska. Duże wrażenie zrobiła na mnie też Nel Kaczmarek, która wyjątkowo dobrze gra dużo młodszą od siebie dziewczynę. Ale słabych ról tu raczej nie ma co też trzeba poczytać za plus, bo jednak zbyt często w polskich filmach młodzieżowe dialogi brzmią jak z czytanki. Tu kilka razy zabrzmiało to jak dialog, który sama w życiu mogłabym odbyć. Inna sprawa – muszę powiedzieć, że jest w tym filmie cudowna scena, w której dwie dziewczyny idą na imprezę powtarzając sobie jak będzie cudownie i jak będą się dobrze bawić, a ostatecznie – biforek pachnie trochę nudą. Och jaki mnie sentyment złapał na te wszystkie momenty kiedy właśnie tak kończyło się wielkie imprezowanie.
Podobno film jest o młodzieży zdeprawowanej – jak chcą twierdzić niektórzy krytycy – choć osobiście uważam, że to nie prawda. Jasne to jest młodzież, która będzie próbowała wynieść wódkę ze sklepu, skręcika sobie wypali, i w cnocie do ślubu nie wytrwa. Ale poza tym – serca te dzieciaki mają zdecydowanie po właściwiej stronie. Dbają o siebie nawzajem, widać między nimi tą troskę – czy to rodzinną, czy to rówieśniczą – której często młodym ludziom się w filmach odmawia sugerując jedynie zazdrość czy młodzieńczy egoizm. Tu są mniejsze i większe gesty które prowadzą nas do refleksji, że to w sumie dobra młodzież jest – pogubiona, pozakochiwana, miejscami bezczelna, ale ostatecznie – wcale nie zła. Bardzo bałam się, że film skończy jakaś przemoc, ale przemocy, którą pewnie niejeden reżyser by nam tu zafundował (żeby było mocno) – nie było. Była za to rzeczywistość każdego kto kochał i nie był kochany. Ponownie – bardziej to z widzem – zwłaszcza tym zatopionym we wspomnieniach – rezonuje niż kolejny szokujący element.
Pomysł by film był w formacie 4:3 może się wydawać jakimś wydumanym artystycznym zabiegiem ale wizualnie umiejscawia film gdzieś pomiędzy kwadratowym formatem Instagrama, a filmem rodzinnym odtwarzanym na kwadratowym jeszcze telewizorze, w niejednym domu rodzinnym w latach 90. I taki jest ten film – kiedy mamy mocny taniec to jesteśmy bliżej współczesności, gdy chłopaki jadą po ulicy małego miasta, gdy dostajemy ujęcie na bloki przy wtórze „Oto jest dzień” to mamy takie delikatne retro. Kto wie, może to jest właśnie ten najlepszy przepis na narrację o młodości gdzieś między tym co współczesne a tym co czai się we wspomnieniach. Ostatecznie jednak ten format wcale nie wydaje się naddatkiem czy jakimś artystycznym popisem – raczej można po wyjściu z kina po skojarzeniach dzielić pokolenia na starsze i młodsze. Zresztą myślę, że przy całej mojej sympatii dla narracji – jest w niej więcej sentymentu niż współczesności. Reżyser opowiada o rzeczach uniwersalnych więc do młodych widzów pewnie to trafi, ale poza tym – mam wrażenie, że ich świat zmienia się tak szybko, że ledwie go uchwycimy. Kwejk, nazwa popularnej strony z memami która pada w filmie, pewnie już niejednemu piętnastolatkowi nic nie mówi.
Ostatecznie „Ostatni komers” to ów rzadki w polskiej kinematografii film, który nic do tej młodzieży nie ma. Nie próbuje jej nawrócić, ani nie próbuje jej pouczyć, nie próbuje powiedzieć, że oto jest ona cała w tych kilku historiach. Nie ma tu ani naiwnego dydaktyzmu, ani zachłyśnięcia się „prawdziwym życiem trudnej młodzieży, która nie przykłada się do nauki i powtarza klasę” (czytane głosem narratora kroniki filmowej). Tu raczej jest jakaś świadomość, że ten ostatni komers to tylko biforek przed całą resztą życia bohaterów. Ten moment kiedy robi się rzeczy, głupie, często obarczone konsekwencjami ale w jakimś stopniu – jeszcze nie ostateczne. To jest jeden z tych filmów – zwłaszcza jeśli mówimy o debiutach – który nastraja pozytywnie do polskiego kina. Bo widać, że coś się przełamało, i coraz mniej uciekania od robienia produkcji, które dzieją się tu w Polsce, z bohaterami, którzy choć są choć trochę osadzeni w rzeczywistości. Miałam wrażenie, że po latach uciekania coraz częściej twórcy wracają do kraju. I dobrze bo Polska to bardzo filmowy kraj jest. Choć nie wiem czy to zawsze komplement.
Ps: Natomiast męczyły mnie niesamowicie sceny tańca ale jednocześnie zakładam że nie każdy widz reaguje alergicznie na taką muzykę do jakiej tańczy bohater więc kładę to na karb mojego muzycznego zramolenia, które nastąpiło u mnie na skutek wychowania się w domu obrzydliwie inteligenckim, co przyjmuję na klatę i godzę się z tym bo cóż mi pozostało.