Hej
Kiedy umiera aktor jest dziwnie. Z jednej strony jest nam przykro. Znaliśmy twarz, znaliśmy twórczość, czasem podziwialiśmy, nie lubiliśmy, stawialiśmy za wzór dopisywaliśmy do list. Ale z drugiej strony taka śmierć to rzecz, która jest z jakby innego porządku. Wydarzenie prywatne, które z nami ma niewiele wspólnego. Trudno o coś bardziej osobistego niż śmierć. Ale nasza na nią reakcja jest zupełnie publiczna. Dlatego miotamy się pomiędzy próbą racjonalnego podejścia, a zapisaniem własnych uczuć i przeżyć. Wiele osób decyduje się na brak komentarza, sporo sypie same pochwały i wynosi pod niebiosa. Pisze się rzeczy wzniosłe albo wręcz przeciwnie publicznie deklaruje się, jak nas to wszystko nie obchodzi. Prowadzi się prywatne śledztwo w sprawie przyczyn zgonu i pisze się mnóstwo nikomu nie potrzebnych bzdur. Po kilku dniach wszyscy czujemy się głupio, bo rozmowy się toczą, a my wciąż nie wiemy jak się reaguje na śmierć kogoś kogo się nie zna ale jakby się trochę znało. Zwierz nie ma na to dziwne uczucie żadnego przepisu. Czasem warto zdecydować się na milczenie, czasem warto coś powiedzieć. Kiedy zwierz dowiedział się wczoraj że umarł Robin Williams zdecydował się coś napisać. Nie dla koniunktury czy dlatego, ze tak wypada. Po prostu czułby się dziwnie gdybyście wchodząc dziś na bloga nie znaleźli tego wpisu.
Z jakiegoś powodu ten kadr z Aladyna gdzie Williams podkładał głos pod Dżina i udzielił mu części rysów twarzy najlepiej pasuje do tej notki.
Williams należał do najlepszych aktorów jacy są. Nie znaczy to, ze był najlepszym aktorem jakiego nosiła ziemia. Ale znajdował się w kategorii do której przynależą tylko nieliczni. Był absolutnie wszechstronny. Kiedy trzeba było stawał się komediowym wulkanem energii – niezależnie czy w amerykańskiej odpowiedzi na trend mężczyzn przebranych za kobietę (Mrs. Doubtfaire) czy w Dżinem w Alladynie gdzie był pierwszym aktorem pod którego animowano postać, czy w doskonałym choć często zapominanym Dniu Ojca, czy w kultowym Jumaniji, czy w Klatce dla ptaków czy w dziesiątkach innych lepszych i gorszych ról komediowych. Jeśli kiedykolwiek widzieliście jego stand up będziecie potem uważać pozostałych komików za ospałych i pozbawionych energii. Gdyby Williams był tylko komikiem zapisałby się w historii kina jako jeden z najlepszych. Gdyby tylko podkładał głos pod filmy – chodziłoby się na jego szalone monologi. Gdyby nigdy nie zszedł ze stand upowej sceny – nadal wypełniałby sale.
Ale Williams nie był tylko komikiem. A właściwie nigdy nie był komikiem jako takim. Był aktorem z wybitnym talentem komediowym. I dramatycznym. Kto widział Stowarzyszenie Umarłych Poetów, Good Morning Wietnam, Butownika z wyboru, Patcha Adamsa, Jakuba Kłamcę czy nawet niewielką rolę w Kamerdynerze ten wie, że Williams był doskonałym aktorem. W poważnych rolach nigdy nie był, komikiem który stara się nie śmiać. Wręcz przeciwnie – zawsze był w nich olbrzymi ładunek melancholii. Zresztą co ciekawe dwa razy obsadzony w roli mentora znajdował się w niej znakomicie. Oglądając Stowarzyszanie Umarłych Poetów wszyscy marzyliśmy o takim nauczycielu, przy Buntowniku z wyboru zastanawialiśmy się czy ktoś nas kiedyś tak w życiu pouczy. Ale tu nie kończył się dramatyczny talent Williamsa – bo przecież potrafił nas jeszcze niepokoić – jeśli nie powiedzieć przerazić. Wciąż z tą samą łagodną twarzą sprawiał, ze w Zdjęciu w Godzinę czy w Bezsenności czuliśmy strach i niepokoju. Ten sam człowiek na którego filmach śmialiśmy się do rozpuku jako dzieci budził w nas strach.
Przy czym o tym jak wszechstronnym aktorem jest Williams mogliśmy się dowiedzieć między innymi dlatego, ze nam na to pozwolił. Choć wciąż wracał do komedii to w czasie swojej kariery grał w filmach tak różnych że dopiero gdy postawi się je obok siebie dostajemy obraz osoby kreatywnej i nie bojącej się wyzwań. Któż pamięta niewielką ale jednak rolę Williamsa w Hamlecie Kennetha Branagha ( u którego zagrał już wcześniej w Umrzeć Powtórnie gdy angielski reżyser był właściwie nieznany), choć Człowiek Przyszłości okazał się klapą nie sposób odmówić odwagi aktorowi który zdecydował się zagrać w tym filmie rozważającym istotę człowieczeństwa. Pojawiał się w filmach zupełnie innych niż wszystkie (Między Piekłem a Niebem) u uznanych reżyserów (u Woodego Allena zagrał w Przejrzeć Harrego u Terrego Gilliama w Fisher King) w wielkich produkcjach (Hook), w filmach mniejszych niezłych choć nieco zapomnianych (August Rush). Zaczynał w telewizji i jego ostatnim dużym projektem był serial telewizyjny – choć „The Crazy Ones” szybko zleciało z ramówki to jednak ludzie oglądali je przede wszystkim dla Williamsa. Mało kto w Polsce pamięta że z telewizji wyszedł – serial z jego udziałem Mindy and Mork oglądało co tydzień 60 milionów osób.
Zwierz nie zawsze cenił aktora wysoko. Trzeba dużo obejrzeć i trochę dorosnąć by zrozumieć że wygłupianie się przed kamerą bywa trudniejsze niż doprowadzanie człowieka do łez. Ale nawet nie o tą prostą konkluzję chodziło. Oglądając wywiad z aktorem dla Actors Studio zwierz był przekonany, ze obejrzy po prostu jeszcze jeden ciekawy wywiad z interesującym aktorem. Ale nigdy nie spodziewał się, że zobaczy w tym programie jeden z najlepszych przykładów tego na czym polega improwizacja i gra aktorska. Williams pożyczył od siedzącej na widowni dziewczyny szalik. I przy pomocy tego jednego szalika – zamieniał się na scenie a to w hinduskiego reżysera, a to w kobietę z Iranu, w Amisza, w kucharza. Zwierz był i nadal jest oczarowany tym prostym ale zapadającym w pamięć przekazem – wszystko może być wszystkim, ze wszystkiego da się wyciągnąć element humoru, improwizacja to kwestia inteligencji, dowcipu, refleksu ale także skojarzeń i grania symbolem. Zresztą ten wywiad przeszedł do legendy Actors Studio. Jednego z widzów trzeba było odwieść do szpitala – dostał przepukliny tak bardzo się śmiał, cały wywiad trwał pięć godzin. I choć na scenie był tylko Williams można było przysiąc że przetoczyło się przez nią tysiące postaci.
Za artystyczną nadpobudliwość trzeba niestety płacić. Mało kto potrafi zmieścić w sobie wszystkich zabawnych ludzi nie mieszczą też w sobie smutku. O Williamsie wiadomo było od dawna, ze walczył z uzależnieniami od alkoholu i narkotyków (z sukcesem), z depresją. Zgodnie ze starą zasadą, że nie ma smutniejszych ludzi niż komicy. Teraz kiedy umarł, wiele osób decyduje się wykorzystać tą chwilę – kiedy depresja tak wyraźnie staje w sprzeczności z tym jak postrzegaliśmy aktora na zewnątrz – by jeszcze raz (bo nigdy dość) przypomnieć, że depresja to choroba i każdy kto na nią cierpi powinien szukać pomocy zanim będzie za późno. Zwłaszcza, że wyraźnie widać, że trudno rozpoznać w radosnych ludziach smutek. Jak zwykle w najlepszych komediach – jest bardzo śmiesznie póki nie zrobi się strasznie smutno. Ale ponieważ dobrych aktorów jest wielu ale doskonałych komików jest tylko kilku to zwierz ma zamiar dziś wieczorem się niekontrolowanie śmiać. Jak zwykle kiedy ogląda występy Williamsa. Bo jeśli ktoś umie zwierza rozśmieszyć nawet po swojej śmierci to jakby nie umarł do końca? Czyż nie?