Zwierz zgodnie z zapowiedzią spędza mnóstwo czasu starając się godnie wypełniać swoją funkcję dziennikarza pracującego przy Warszawskim Festiwalu Filmowym. Normalnie zwierz napisałby tekst dopiero po zakończeniu festiwalu ale dziś chce wam polecić kilka filmów które sam widział (i rozmawiał z ich twórcami), żebyście mogli je zobaczyć jeszcze przed końcem WFF.
Fantazja wg Escriba (Fantasia by Escribà )– film dokumentalny opowiadający o przygotowaniach do wielkiej cukierniczej wystawy jaką otworzy w Singapurze. Ma to być olbrzymia wystawa, która pokaże niesamowity talent Christiana Escriby, cukiernika pochodzącego ze słynnej barcelońskiej rodziny zajmującej się wyrobem słodkości. Oglądając film – który jest zrobiony z wielkim szacunkiem i miłością dla wszystkich zaangażowanych w projekt – zwierz nie mógł się powstrzymać przed refleksją – do jakiego stopnia taka potraktowana sztuka cukiernicza nie jest już olbrzymim marnotrawstwem. Wielkie figury zrobione z bezy czy czekolady cieszą oko dopóki nie dowiadujemy się, że w transporcie z Barcelony do Singapuru czekolada pokryła się pleśnią, dopóki nie rozumiemy, że byłoby bardzo nierozsądnym próbować tej bezy. Film jest słodki aż do przesady, ale pod tą słodyczą – przynajmniej w moim osądzie kryje się gorzka prawda o tym, że żadna jadalna rzeźba nie jest jadalna. Słuchając reżysera czuło się że dla niego ten aspekt nie jest problemem ani czymś co chciał do filmu świadomie wprowadzić. Tak więc można też oglądać produkcję po prostu ciesząc się obrazem wspólnego wysiłku wielu osób by zrobić coś fantastycznego i trochę niedorzecznego.
A to B Rollerski – film w którym się absolutnie zwierz zakochał. Historia łotewskiego biathlonisty który w 1988 roku – przemierzył na nartorolkach Amerykę od Jukonu do granicy Meksyku. W czasie tej wyprawy powstało mnóstwo materiału filmowego – będącego zapisem nie tylko samej podróży ale też społeczeństwa i nastrojów pod koniec lat osiemdziesiątych. Sporo się mówi o polityce, bohater żyje nadzieją, że już niedługo Łotwa odzyska niepodległość. A jednocześnie to zupełnie inna Ameryka niż ją znamy – prowincjonalna, dzika, daleka od wielkich centrów. Ale też życzliwa, trochę szalona, pełna niespodzianek. Co więcej w czasie tej wyprawy w latach osiemdziesiątych naszemu bohaterowi towarzyszy pies. Najszczęśliwszy pies na świecie który właśnie wybrał się na najdłuższy spacer swojego życia. Cudowna to opowieść – kojąca duszę. W drugiej połowie filmu oglądamy jak nasz bohater powtarza swoją trasę – 26 lat później. Psa już nie ma, jest za to niepodległa Łotwa. Są lepsze nartorolki ale ludzie sprawiają wrażenie odrobinę mniej otwartych i szalonych. Ale całość jest przepięknym zapisem potrzeby robienia rzeczy które są niezwykłe, stawiania sobie nowych granic i odkrywania świata wokół nas. Doskonały film, który sprawia, że człowiek ma ochotę założyć wrotki na nogi i pojechać poznać świat.
Rodzina (Family) – zaskakująca produkcja autorstwa młodej reżyserki, scenarzystki i aktorki Veroniki Kedar. Pewnego wieczora do drzwi terapeutki puka młoda dziewczyna. Terapeutki nie ma w domu (jest już dawno po godzinach przyjęć) drzwi otwiera jej córka. Sytuacja wymaga natychmiastowej konsultacji. Co się stało? Lily przyznaje się do tego, że zamordowała całą rodzinę. Dlaczego? Jak? Po co? Film opowiada nam przerysowaną, trochę groteskową historię dziewczyny w której coś pękło. Trudno się dziwić – mieszkała z matką uzależnioną od leków, siostrą cierpiącą na zaburzenia psychiczne, miała agresywnego brata i obojętnego ojca który opuścił rodzinę. Film dobrze balansuje pomiędzy makabrą, groteską, farsą i komedią. Nie trzymając się realizmu opowiada o realistycznych problemach, uczuciach, relacjach w rodzinie. A jednocześnie – jest coś absolutnie przepięknego, że pierwszą reakcją bohaterki jest udanie się do gabinetu psychoterapeutki. Co o tyle nie dziwi, że sama reżyserka przyznała się że uczęszcza na psychoterapię co częściowo było inspiracją. Do tego – ponownie ciekawe – przyznała, że nakręciła film głównie po to by móc go potem zmontować, bo to właśnie lubi najbardziej. Trzeba powiedzieć – wymaga to dużo samozaparcia. Co nie zmienia faktu, że wszystkim którzy lubią filmy przerysowane ale prawdziwe Rodzina powinna się spodobać. Trafia akurat w odpowiedni ton by można było uznać że taka konwencja miała sens.
Urodziny (Aniversarea) – rumuński film, który idealnie wpisuje się w nową falę rumuńskiego kina, które przyglądając się rodzinnym konfliktom zadaje pytania o społeczeństwo i trudną przeszłość. Tu w wielkim mieszkaniu (należącym kiedyś zapewne do burżuazyjnej rodziny mieszczańskiej) zbierają się bliscy i znajomi 94 letniego Radu Maligana, który właśnie obchodzi urodziny. Rodzina zjeżdża się ze wszystkich stron – dzieci, wnuki, kuzyni. Każdy czegoś chce – chodzi o spadek, o nowe życie, o serwis do kawy. Ale przede wszystkim chodzi o spowiedź. Dzieci ustaliły – nadszedł najwyższy czas by ojciec i dziadek opowiedział co i komu robił za poprzedniego systemu. W końcu powinien się przyznać, pogodzić i wyjawić prawdę. Zwłaszcza, że zebrani przy stole znajomi z dawnych czasów nie za bardzo mogą coś podpowiedzieć, jeden z nich stracił pamięć, drugi znalazł Boga, wszyscy zapewniają że nie otwierali żadnych akt. By pomóc ojcu dzieci sprowadzają do domu księdza, popa i psychologa – niech każdy z nich spróbuje wyciągnąć swoją spowiedź. Z jednej strony film doskonale działa jako swoista rumuńska odpowiedź na Festen – tam chodziło o tajemnicę rodzinną, tu bardziej o rozliczenie z historią, z drugiej – najlepszym wątkiem filmu jest rozmowa duchownych z psychologiem. Czekając aż rodzina zaprosi ich do salonu siedzą w małym pokoju i dyskutują o tym czym jest spowiedź – dla wierzącego i dla ateisty. To doskonałe sceny – choć ich początek wygląda jak wzięty z dowcipu (wchodzą do pokoju ksiądz, pop i psycholog…). Co najciekawsze w tym filmie – a czego zwierz dowiedział się w czasie Q&A to fakt, że początkowo miał on zupełnie inne zakończenie ale jeden z aktorów umarł przed zakończeniem zdjęć i trzeba było iść w zupełnie innym kierunku. Zdaniem zwierza to zakończenie które wybrano jest całkiem dobre – a na pewno mniej przewidywalne niż to które reżyser pierwotnie zaplanował.
Château (La Vie de Château) – francuski film opowiadający o życiu w okolicy Château d’Eau – wielokulturowej dzielnicy Paryża zamieszkanej głównie przez emigrantów. Bohaterami filmu są przedstawiciele specyficznego zawodu naganiaczy do lokalnych salonów fryzjerskich. Ich zadanie polega na łapaniu na ulicy ładnych kobiet, obsypywaniu ich komplementami i prowadzeniu do salonu na strzyżenie czy manicure. Najlepszym z nich jest Charles pewny siebie, doskonale ubrany, czarujący, z uśmiechem za którym poszłaby każda. Ale Charles ma większe ambicje – chce otworzyć własny salon fryzjerski. Znalazł nawet idealne miejsce – położony odrobinę na uboczu lokal prowadzony przez smutnego Kurda, który podczas golenia recytuje swoim klientom poezję. Film jest przeuroczy. Z wielu powodów – jednym z nich jest zupełnie inne pokazanie życia w takiej emigranckiej dzielnicy. Bez koloryzowania i upiększania pokazuje się świat ludzi dowcipnych, wesołych, ambitnych i pragnących czegoś więcej. To nie jest historia wielkiego sukcesu ale doskonale pokazująca że każdy z tych łapiących za ramię imigrantów z Afryki ma za sobą historię złożoną z łez, śmiechu, uczuć i ambicji. Zresztą sama dzielnica doskonale służy za miniaturę całego świata gdzie jednego dnia pali się trawę z Chińczykami drugiego handluje z Hindusami trzeciego słucha rapera z Wybrzeża Kości Słoniowej. Wszystko tu się miesza ale życie w garniturze kupionym od Włoskiego krawca potrafi jeszcze być słodkie. I tylko poetom zawsze trochę smutno. Koniecznie jeśli imigranci w Paryżu kojarzą się wam wyłącznie z ponurym dramatem społecznym.
Tyle po pierwszych dniach. Zwierz ma nadzieję, że jeśli jesteście w Warszawie to skorzystacie z jego rekomendacji. Po całym festiwalu napiszę wam jeszcze jakie są pozostałe ciekawe tytuły warte obejrzenia i jak w ogóle podobało mi się całe przeżycie. Choć jak na razie powiem wam bez ogródek – jestem zmęczona. Głównie dlatego, że codzienne pokazy (niektóre filmy mogę obejrzeć w domu ale większość oglądam w ramach festiwalu) oznaczają, że nie za bardzo mam czas wrócić do domu i spokojnie usiąść nad pracą albo po prostu leniwie spędzić wieczór. Być może gdybym miała czas poświęcić się tylko festiwalowi byłoby to zupełnie inne przeżycie ale jak na razie jestem tam tylko dorywczo – bo jednak do pracy chodzić trzeba. Tak więc nie zdziwcie się że przez najbliższe dni będzie trochę leniwie – pisze dla was okrutnie zmęczony zwierz.
Ps: Jedno zwierza cieszy w jego ciągłym obecnym zabieganiu – nowy serial Netflixa Manhunter zobaczy sobie kiedy już nie będzie presji żeby jak najszybciej o nim napisać.